środa, 14 grudnia 2011

Na chwilę w Dublinie

Po Paryżu kolej na Dublin. Mój dawny znajomy zaprosił mnie do siebie w odwiedziny. Przyleciałam dosyć późno, więc oprócz kolacji i plotkowania w nieskończoność nie zdołaliśmy nic zrobić.

Następnego dnia kumpel miał coś do załatwienia. Już ja to znam. Zmyłam się stamtąd do miasta, skąd miał mnie odebrać jak już skończy te swoje interesy. Miało być prosto, a jak zwykle musiałam się nieźle nastresować. Żadnej mapy, w pobliżu żadnego transportu ani nawet przechodnia. Dzielnica fabryk. Szłam więc przed siebie, mając nadzieję, że idę w dobrym kierunku. Na szczęście udało mi się złapać stopa. Jakiś Ukrainiec podwiózł mnie do przystanku tramwajowego. Stamtąd poszło już gładko. Wysiadłam w samym centrum i pozwoliłam się wciągnąć miastu. Przechodziłam przez kolejne mosty, przez Liffey w tę i z powrotem, oglądając kolorowe budynki i podziwiając z daleka Spire of Dublin.


Udałam się do Trinity College, by poprzechadzać się po zielonych terenach uniwersytetu. Stamtąd pomaszerowałam do Zamku Dublińskiego. Po drodze zobaczyłam bardzo ładny budynek, niby kościół, lecz brakowało mu krzyża. Okazało się, że to biuro informacji turystycznej. Sprawdziłam to potem i dowiedziałam się, że faktycznie, miasto zakupiło tę świątynię i zdesakralizowało. Był to kiedyś kościół św. Andrzeja. Ciekawy sposób na uratowanie zabytku.

Oczywiście, to co zamierzałam i co osiągnęłam, to dwie różne rzeczy. Dotarłam do Katedry św. Patryka, patrona Irlandii. Kolejna szara budowla, prezentująca się na tle niebieskiego nieba i zielonej trawy. Podoba mi się ten styl. Poprosiłam o pstryknięcie zdjęcia grupkę młodych chłopaków. Od razu nawiązaliśmy rozmowę łamanym angielskim, ja po hiszpańsku – oni po włosku. Mimo to, miło się gawędziło i dalej poszliśmy razem.

Dotarliśmy do kolejnej katedry – Christ Church i budynku Dublinii. Kiedyś na miejscu gotyckiego kościoła, stała drewniana świątynia wikingów. Katedra Chrystusowa jest połączona z Dublinią kamiennym mostem. W środku znajduję się wystawa z życia Dublińczyków w zamierzchłych czasach.

Ostatni przystanek, zanim Damian odebrał mnie z miasta to Zamek Dubliński.  I znowu ten szary kamień. Czy cały Dublin projektował jeden architekt? Pokręciliśmy się chwilę i już musiałam się żegnać z moimi nowymi znajomymi.

Pojechaliśmy z Damianem wrzucić coś na ząb, a potem na klify. Zanim tam dotarliśmy, zrobiło się jednak ciemno i zaczął padać grad. Ach, ta Irlandia.

Następnego dnia zrobiliśmy sobie wycieczkę do Kilkenny. Zwiedziliśmy zamek, dowiedzieliśmy się trochę o jego historii a mnie rozpierała duma, bo przewodnik pochwalił mój angielski. Pospacerowaliśmy jeszcze po jego parkach i wstąpiliśmy do miasteczka. Zbliżały się święta, więc wszędzie były porozstawiane stragany, a nad głowami wisiały bożonarodzeniowe ozdoby. Było już po zmroku, a jakiś chór śpiewał kolędy. To dopiero nastrój! Cudownie było znajdować się w środku tego wszystkiego, poczuć atmosferę i znowu stać się małym dzieckiem, które wierzy w Mikołaja.

Ostatni dzień nie obfitował w wydarzenia – pojechaliśmy do Phoenix Park, ale po niedługim czasie z prawie że jasnego nieba runął grad. Ta pogoda mnie dobija, nie wiadomo czego się spodziewać. To chyba znak, by pojechać na lotnisko.



Grudzień 2011

wtorek, 13 grudnia 2011

Paryż - miasto zakochanych bez ukochanego

I znowu mnie poniosło. Tanie loty do Paryża. No to pakuję się i w drogę! Pochwaliłam się Piotrkowi, jaką okazję znalazłam i od razu kupił bilet. No to lecimy razem. Zanim dotarliśmy na miejsce, było już ciemno. Oczywiście znalazłam couch, więc znowu trochę oszczędności. Ryab wziął nas na przechadzkę po artystycznej dzielnicy Montmartre. Pięliśmy się stromymi, kamiennymi schodkami w górę, raz po raz skręcając i odkrywając nowe uliczki. Na szczycie wzgórza przysiadła biała bazylika Sacre Coeur. W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o obowiązkowy kabaret Moulin Rouge, czyli czerwony młyn w dzielnicy czerwonych latarni i już mogliśmy iść na odpoczynek, spatuchny.

Od samego rana przywitało nas piękne słońce i błękitne niebo. Czy to naprawdę grudzień? Wsiedliśmy w metro i próbując opanować sztukę szybkiego poruszania się po Paryżu dotarliśmy do Katedry Notre Dame. Od razu na myśl przychodził mi ciemny budynek z krogulcami siedzącymi na każdym jej skrawku i wychodzący tylnymi drzwiami dzwonnik. Jednakże katedra w rzeczywistości utrzymana jest w jasnych ( żółtawych?) kolorach i zdobiona wieloma wieżyczkami. Uwielbiam gotyk! W środku można zobaczyć koronę cierniową i gwoździe Jezusa.



Po okrążeniu katedry dotarliśmy do zielonego Skweru Jana 23 i po rozgrzewce herbatą z termosu ruszyliśmy na Most Arcybiskupi, obwieszony tysiącem kłódek zakochanych. Mieliśmy stąd piękny widok na Sekwanę i tył Notre Dame. Dalej podążyliśmy do Hotele de Ville, czyli paryskiego ratusza. Zrobiliśmy sobie spacer do Pont des Arts, także obwieszonego kłódkami i imponującego budynku Instytutu Francuskiego. 


Nareszcie przed Luwrem. Przyszykowaliśmy się na wielkie kolejki, ale na szczęście nie było tak źle. Można się tutaj zgubić na wiele godzin, ale ja nie jestem koneserem sztuki. Nie wiem nawet, czy to nie było marnotrawstwo, moja obecność tutaj. Mona Lisa? Gdyby nie było wokół niej tłumów, nie zwróciłabym na nią najmniejszej uwagi. Wenus z Milo? No cóż, tuż obok poustawiano dzieła, które były o niebo lepsze (według krytyka Basi, która nie umie kulki wyrzeźbić z plasteliny). Tak naprawdę, to była sekcja, która najbardziej mnie zainteresowała. Mimo tego, sam klimat Luwru jest niesamowity, taki nabożny i …ważny.  Jego architektura też ciekawi, szczególnie z zewnątrz. 

Słońce jest dla nas nadal łaskawe, dlatego pstrykamy fotki przy piramidzie i ruszamy do Place du Carrousel, przy którym stoi Łuk Triumfalny. Przechodzimy pod nim i przed nami otwiera się inny świat . Zgiełk ulicy zamiera nagle, ustępując gwarowi ludzi, spacerujących po Ogrodach Tuileries. Jest tutaj sporo soczystej zieleni ( tak, mimo grudniowej pogody), mew (?) pływających w stawie przy fontannie i nawet diabelski młyn.
Po dotarciu do domu, nasz host zrobił nam raclete. Trwało to długo, ale pycha, palce lizać! Ryab był bardzo zabawny, więc dużo się śmialiśmy i gadaliśmy do późna. 

Przyszedł czas na Wieżę Eiffla. Idąc na miejsce, zobaczyłam kierunkowskaz z zakrzywioną statuą. Pomysłowe. Na szczęście nie musieliśmy długo czekać na wjazd windą do góry. Panorama Paryża zachwyca, natomiast sama metalowa konstrukcja rozczarowuje. Pospacerowaliśmy jeszcze po Polach Marsowych i ruszyliśmy do Łuku Triumfalnego na placu Charlesa de Gaulla. Według mnie, nie jest tak piękny jak ten koło Luwru, ale się nie znam na sztuce. 

Stamtąd ciągną się już Pola Elizejskie, które również nie zrobiły na mnie wrażenia. Cały czas czekałam, kiedy się zacznie ta reprezentacyjna część. Gdy doszliśmy do Placu Zgody, dotarło do mnie, że to już po. Place de la Concorde zdobi (?) ogromny, 23 metrowy obelisk. Moją uwagę przykuło jednak coś innego. Gofry! Takie cieplutkie, kaloryczne z bitą śmietaną. Musiałam je mieć! Kiedy cała zadowolona trzymałam słodycz w ręku, ta zaczęła robić mi psikusa. Śmietana powoli roztapiała się i ściekała mi po palcach, na szalik. Tak się śmiałam ( głupawka zmęczeniowa), że nie mogłam opanować drżenia rąk, co jeszcze bardziej zachęcało  płynną masę do rozgoszczenia się na mym odzieniu. Aż się popłakałam z całej tej radości.

Utytłana niczym małe dziecko ruszyłam do Les Invalides, którego złotą kopułę widziałam z wieży i koniecznie chciałam odwiedzić. Kompleks ten składa się między innymi z Kościoła Inwalidów i zadziwiająco zielonego placu publicznego. Odpoczęliśmy na nim chwilę, łapiąc promienie słońca, po czym pojechaliśmy do Ogrodów Luksemburskich. Po drodze ze stacji natknęliśmy się na klasycystyczny kościół św. Sulpicjusza. Moją uwagę przykuła duża fontanna tuż przed jego fasadą. Przez tę dwupiętrową kolumnadę z początku wcale nie myślałam, że jest to obiekt sakralny, raczej jakiś rodzaj pałacu. W Paryżu roi się od mostów i kościołów.


W końcu dotarliśmy do tych ogrodów. Piotr próbował zrobić mi zdjęcie przy Pałacu Luksemburskim, siedzibie senatu, ale słońce tak mnie raziło, że wiecznie zamykałam oczy. Ludzie chyba myśleli, że jestem jakąś pustą laską, która potrzebuje 20 ujęć w jednym miejscu… Jak zwykle, zieleń i kwiaty przyhamowały nasz rytm. Postanowiliśmy usiąść i napić się herbatki z termosu.

Po przerwie pojechaliśmy na Montmartre. Po drodze wyskoczyliśmy z metro by spojrzeć na Operę i  neoklasycystyczny Kościół św. Magdaleny.  


W końcu stanęliśmy przed Sacre Coeur. Za dnia jest chyba jeszcze piękniejsza. Ta biała bazylika przytłacza swoim ogromem, tym bardziej, iż wybudowano ją na wzgórzu. Trzeba nieźle zadrzeć głowę, by móc podziwiać jej wdzięki. Sprzed Bazyliki Najświętszego Serca rozpościera się widok na pół miasta i maleńkich spacerowiczów, jak z domku dla lalek. Jak miło byłoby przyjechać tu latem.


Byliśmy głodni jak wilki, a jakże można wyjechać z Paryża nie spróbowawszy tutejszych specjałów? Znaleźliśmy przytulną restauracyjkę, w której podano nam żabie udka. Ja zamówiłam do tego wino. Pięknie podane, smakiem nie zachwycało. Musiałam sporo się nadłubać, by wydobyć choć trochę mięsa, które przypominało słabo doprawionego kurczaka. Teraz przynajmniej wiem.

Okazało się, że Ryab pojechał na jakieś przedstawienie, więc mieliśmy jeszcze odrobinę czasu do zabicia. Postanowiliśmy pozwiedzać dzielnicę czerwonych latarni i doedukować się w sex shopach. Jakie oni mają cudną bieliznę! Zawsze wydawało mi się, że w takich miejscach sprzedaje się tylko taką wyuzdaną, ale wcale tak nie jest. Zapragnęłam wzbogacić moją kolekcję o kolejnych 10 negliży, ale na szczęście ceny mnie powstrzymały.

Raptem Piotrowi przypomniało się, że zawsze marzył, by odwiedzić centrum Pompidou. Pojechaliśmy przed ten nietuzinkowy budynek tylko po to, by się dowiedzieć, że już jest nieczynny. Piotr był niepocieszony, ale chociaż mogliśmy przyjrzeć mu się z zewnątrz. Jego architekt wpadł na pomysł, by wszystkie instalacje zamontować na wierzchu budynku i pomalować na różne kolory. Każda barwa miała oznaczać inną funkcję, jaka pełniła dana konstrukcja. Akurat zbliżała się godzina powrotu do domu. Bardzo dobrze, bo już zaczynałam zamarzać.

Kolejny dzień chciałam poświęcić na zwiedzanie Belwederu, ale Piotrek przekonał mnie, by złożyć wizytę w Disneylandzie. Do tej pory to ja kierowałam wycieczką, więc niechętnie się zgodziłam. Wsiedliśmy do metra i dosyć długo jechaliśmy. Przez ten czas zapomniałam, gdzie mieliśmy się przesiąść, więc tylko pytałam o stację ludzi w pociągu. Nikt jednak nie umiał mi powiedzieć, gdzie jest Rosny Bois… Próbowałam z różnymi akcentami, ale bezskutecznie. W końcu napisałam  na komórce i… Aaaa, Roni Bua! Wiem, gdzie to jest! Uff, zdołali nam wreszcie pomóc.

Tego dnia pogoda nie dopisywała. Prawie cały czas siąpił deszcz, ale mimo tych niedogodności super się bawiliśmy. Najbardziej podobał mi się dom strachu. Weszliśmy do pokoju, a on zaczął się powoli zapadać… i takie tam. Świetny, baśniowy nastrój panował w całym parku. Aż zazdrościłam tym maluchom, przebranym za rycerzy i księżniczki. Skoro dla mnie to była taka frajda, to co musiały czuć one? Jesteśmy już starzy – po całodniowym czekaniu w kolejkach i jeżdżeniu wagonikami bolały nas plecy. Zmęczeni i usatysfakcjonowani mogliśmy wracać do Ryaba.

Ostatniego dnia nie zdołaliśmy zrobić wiele. Pojechaliśmy od rana na najbardziej znany paryski cmentarz Pere Lachaise. Leżą na nim m.in. Norwid i Chopin. Rzeźby na niektórych nagrobkach to istne dzieła sztuki, ale jakoś tak głupio było mi robić tutaj zdjęcia. Pospacerowaliśmy chwilę z ciężkimi plecakami po alejkach cmentarzyska i pojechaliśmy zrobić ostatnie zakupy przed wylotem.

Pojechaliśmy więc na dworzec autobusowy, skąd mieliśmy wyruszyć na lotnisko. Wszystko ładnie zaplanowaliśmy. Po drugiej przesiadce mina nieco nam zrzedła. Okazało się, że na kolejne metro musimy czekać 20 minut, a nasz transport ruszał za dokładnie tyle. Potrzebowaliśmy tylko kilku stacji… Niewiele myśląc, wyskoczyliśmy na powierzchnie i złapaliśmy taksówkę. To było najdłuższe 15 minut w moim życiu, ale w końcu udało nam się zdążyć na czas. Na lotnisku okazało się, że nie mogę wziąć moich serów dla rodziny, bo nie wolno przewozić substancji płynnych… Podarowałam je więc jednej pani, która miała bagaż do nadania. Okazało się, że leci z nami do Poznania i na miejscu oddała mi moje skarby. Kolejna przygoda do wspominania.

Paryż, grudzień 2011

sobota, 12 listopada 2011

Listopadowy Londyn 2011

Tym razem Londyn, targi turystyczne. Koleżanka odwołała nocleg u siebie w ostatniej chwili, więc musiałam kombinować couch. Trudno było, więc zadowoliłam się trzema różnymi. Pierwszy z nich był bardzo dziwny i zestresowany. Od razu powiedział mi, że nie będzie miał dla mnie czasu. Wzięłam się więc za samodzielne zwiedzanie. Zaczęłam od Muzeum Historii Naturalnej, bo było najbliżej.  Już sam budynek z kolorowych cegieł przykuwa uwagę. W środku nakręcono film Noc w Muzeum, tak mi się wydaje. Tutejsza kolekcja jest ogromna i nie sposób zobaczyć wszystkiego w tak krótkim czasie.

Wsiadłam do metro i pojechałam na Trafalgar Squere. Na placu znajdują się dwie ogromne fontanny i Kolumna Nelsona, natomiast jedną ze ścian tworzy Galeria Narodowa i Kościół Św. Marcina. Słońce jeszcze świeciło i całkiem sporo ludzi wygrzewało się w ostatnich listopadowych promieniach.

Podążyłam w kierunku największej atrakcji – Big Bena i Westminster Palace. Tą samą trasę pokonywał samotny chłopak z aparatem, zawsze dwa kroki przede mną. Poprosiłam o zrobienie zdjęcia i zapytałam, czy nie ma nic przeciwko towarzystwu, jeśli i tak idziemy w tę samą stronę. Sergio szybko się zgodził i pogrążeni w ciekawej rozmowie ruszyliśmy do Opactwa Westminsterskiego.

Dotarliśmy do pięknej, gotyckiej świątyni anglikańskiej. Tuż nad wejściem wkomponowano ogromną rozetę. Byłam bardzo zdziwiona, bo wszędzie na trawniku przed Westminster Abbey paliły się znicze. Dodawało to sakralnego uroku i poczucie wspólnoty, jakie czułam kiedyś, jako dziecko chodzące do kościoła, lub zapalające światełka na cmentarzu za dusze zmarłych.


Dalej poszliśmy na Piccadily Circus i wstąpiliśmy do ogromnego sklepu z pamiątkami. Tyle różności! Niezły mieliśmy ubaw, a przy okazji udało mi się zdobyć kilka souvenirów dla mojej rodzinki. Pozostał nam już tylko Tower Bridge, ale musieliśmy dojechać tam autobusem.

Po zmroku most wydaje się majestatyczny i groźny zarazem, nie wiem czemu.  Stalowa konstrukcja nie tylko łączy oba brzegi Tamizy, ale również ozdabia ją swoimi  kamiennymi wieżami w stylu wiktoriańskim. Tower Bridge jest pięknie podświetlony i bardzo zaludniony, mimo późnej już pory. Świetnie bawiłam się z Sergio, ale musiałam wracać do domu i wypocząć nieco przed jutrzejszą pracą.

Ciężko było zrealizować ten plan. Musiałam spać na podłodze, bez żadnego koca. Dostałam tylko ręcznik, którym mogłam się przykryć. Pierwszy dzień pracy był cudowny – tyle ciekawych stanowisk, które odwiedzałam w trakcie przerwy. Były gigantyczne holenderskie chodaki, indyjskie tatuaże z henny i wielu przebranych hostów i hostess. Interes też kręcił się nieźle. W domu mój gospodarz też jakby się odprężył – pogadaliśmy trochę z jego telefonem, wydawał się bardziej sympatyczny.

Następnego dnia po pracy przeprowadzałam się do kolejnego hosta. Wydawał się bardzo ciekawą osobą, jednakże okazało się, że jest artystą (dziwakiem). Przyszłam na próbę jego zespołu, posłuchałam jak grają i śpiewają, a potem wybraliśmy się z Erikiem na zakupy. W drodze powrotnej chował się za każdym słupem, wskakiwał do pociągu, by w ostatniej chwili z niego wyjść… Mało zabawne, jeśli się kogoś nie zna. Poprosiłam go, byśmy pojechali do Camden Town, alternatywnej dzielnicy pełnej przedziwnych sklepów. Niestety, Erik zabrał mnie do jakiejś szemranej okolicy. Pokręciliśmy się chwilę i jechaliśmy do domu. Ugotowałam obiad (zawołaj mnie jak skończysz)który zniknął w mgnieniu oka, mimo iż był przewidziany na dwa dni.

W pracy poznałam jednego chłopaka, który chciał się ze mną umówić na wieczór. Stwierdziłam, że wszystko jest lepsze niż mój host, więc przyjęłam propozycję. Poszliśmy na miasto, koło Big Bena, Piccadilly Circus i nie wiem gdzie jeszcze, ale to nie było ważne. Miło się rozmawiało. Niestety, później chciał mi pokazać swoje mieszkanie, więc czas było się zmywać. Na szczęście, mój host musiał gdzieś wyjechać, więc zostałam z jego współlokatorami. Okazali się bardzo sympatyczni i obiecali, że mnie zabiorą do Camden Town.

Ostatniego dnia miałam wolne, więc poszłam pooglądać niedobitki. Zaczęłam od trzeciej co do wielkości katedry na świecie – Sant Paul Cathedral. Budowla jest ogromna, ciężko było uchwycić jej piękno w całej okazałości. Nie zabawiłam długo, bo byłam umówiona z Sergio.  Pozwoliłam mu się prowadzić. Pstryknęliśmy sobie zdjęcie z London Eye i Tower Bridge, z typowo zachmurzonym londyńskim niebem w tle. 

Przespacerowaliśmy się też do Royal Albert Hall – ogromnej Sali koncertowej, zdobionej malowidłami niczym ze starożytności. Stamtąd mieliśmy już tylko kilka kroków do ogromnego Hyde Parku. Nie jestem pewna, może to był już inny ogród, Kensingstonów? W każdym razie, wspięliśmy się na pomnik Alberta i przespacerowaliśmy po ogromnych połaciach zieleni.



Już nie mogliśmy się doczekać wizyty w Camden Town z Davidem i jego koleżanką. Miasteczko przerosło moje najśmielsze oczekiwania – ze ścian budynków zwisały gigantyczne krzesła, smocze ogony i trampki Guliwera. Do jedzenia serwowano potrawy z każdego niemal zakątka świata. Znaleźliśmy nawet churros, ku uciesze Sergio, Hiszpana z pochodzenia. Zaglądaliśmy do przeróżnych sklepów z cudeńkami i pomysłowymi strojami. Czas płynął szybko, a ja musiałam się zbierać na spotkanie z moim ostatnim hostem.



Tom był przystojnym i miłym facetem, w dodatku utalentowanym. Zaproponował mi zmianę planów, żebym nie musiała jechać na drugi koniec Londynu i z powrotem, tylko bezpośrednio. Miało mi to dać więcej czasu na spanie, ale nic z tego nie wyszło. Ugotowaliśmy razem, po czym graliśmy na zmianę na gitarze i śpiewaliśmy do późnej nocy. Udało mi się zdrzemnąć może ze dwie godziny, ale w końcu raz nie zawsze. Będę miło wspominać ten wypad do Londynu.

listopad 2011

wtorek, 9 sierpnia 2011

Sto lat temu - Wiedeń, Monachium i tajemnicze T.

Kolejny wyjazd, tym razem do Sankt Poelten w Austrii. Udało mi się znaleźć nocleg na CS. Pracowałam kilka dni na festiwalu open air, co chwilę zmieniając miejscówkę. Raz upały nie do zniesienia, za chwilę ulewny deszcz, a my staliśmy wystawieni na łaskę i niełaskę pogody. Tym razem szefowa była z nami, więc nie było mowy o zdezerterowaniu. Jednego dnia skończyliśmy bardzo późno, a ja zgubiłam się w mieście. Zatrzymałam jedyne przejeżdżające auto i zapytałam o drogę. W środku siedziało trzech facetów i powiedzieli, że mogą mnie podwieźć. Hm, ryzykownie i głupie... Jasne, czemu nie! Na szczęście, dowieźli mnie na miejsce i ostatecznie nic się nie stało.

Po zakończonym festiwalu pora była na zwiedzanie Wiednia. Władowałam się z całym moim bagażem do pociągu i próbowałam dodzwonić się do mojego kolejnego hosta. Nic z tego. Nie wiem, co było nie tak, ale w końcu siedzący koło mnie chłopak zadzwonił ze swojej komórki i udało nam się umówić na spotkanie. Wysiedliśmy z pociągu i trzeba było jakoś kupić bilet na tramwaj. Spojrzałam podejrzliwie na stojąca maszynę. Zupełnie nie wiedziałam, jaki bilet kupić i jak się obsługuje to ustrojstwo. W Polsce jeszcze czegoś takiego nie było. Mój wybawca zauważył co się dzieje i mi pomógł. Mało tego, powiedział, że pojedzie ze mną na miejsce spotkania, żebym się nie zgubiła. Porozmawialiśmy sobie trochę i wymieniliśmy numerami telefonu. Może pozwiedzamy sobie razem, Filip jest nowy w Wiedniu.

Tymczasem wraz z moim nowym hostem Christopherem i dwoma innymi dziewczynami poszliśmy w miasto.  Najpierw pstryknęliśmy sobie kilka fotek przed Hofburgiem, a potem Katedrą Św. Szczepana. Postanowiliśmy wdrapać się na jej wieżę, by móc podziwiać miasto z innej perspektywy. 

Potem przyszedł czas na Kościół św. Piotra, chyba najładniejszą budowlę w całym Wiedniu.  Tuż przed wejściem srebrzy się pseudo-stawek, który przy tej temperaturze  jest nie tylko ozdobą, ale jak najbardziej pożądaną ochłodą. 

Dziewczyny musiały już iść na pociąg, więc kontynuowaliśmy sami. Kris zabrał mnie przed budynek secesyjny, ale mnie bardziej interesowały różnokolorowe kanapy wystawione na środku placu. Stamtąd zobaczyłam domek z hamakami. Nie musiałam długo namawiać Krisa  na odpoczynek właśnie tam.

Po chwili wytchnienia dla nóg i głowy, ruszyliśmy do parlamentu i pod Kościół Wotywny. Piękna budowla, a przed nią rozstawione leżaki. Wiedeń zaskoczył mnie otwartością i pomysłami. Nie znałam czegoś takiego z Polski. Podejrzewam, że w tych miejscach „odpoczywaliby” sami bezdomni lub pijacy. Ponadto w wielu miejscach zbudowane były wodotryski z których można było pić bez obawy lub napełnić pustą butelkę.

Wieczorem Kris i jego znajomi  upiekli strudel jabłkowy i usmażyli sznycle wiedeńskie. Mimo tych smakołyków, humor mi nie dopisywał. Miałam problemy z zazdrosnym chłopakiem, więc wolałam posiedzieć w samotności i poprzeżywać trochę.

Drugiego dnia zostałam pozostawiona sama sobie.  Miałam w planach zwiedzanie Belwederu. Znajdują się tam dwa budynki. Między Belwederem Górnym i Dolnym rozpościerają się piękne, kolorowe ogrody z białymi posągami. We wnętrzach mieszczą się galerie sztuki, a że nie jestem koneserem…

Potem przyszedł czas na Schonbrunn, pałac księżniczki Sisi. Komnaty robiły duże wrażenie, może dlatego, że lubię oglądać wystrój wnętrz, czy to zamków, czy pałaców. Lubię wyobrażać sobie, jakby to było żyć w tych pokojach, co byłoby poręczne, a co denerwujące. Ogromne połacie zieleni i kwiatów oddzielają pałac od gloriety, z której wierzchołka można podziwiać panoramę Wiednia. Upał i przemierzone kilometry dały mi się we znaki, więc wróciłam do domu by trochę odpocząć.


Pod wieczór byłam umówiona z Filipem. Poszliśmy pod operę i okazało się, że właśnie trwa festiwal operowy. Usadowiliśmy się wśród zieleni, słuchaliśmy muzyki i chłonęliśmy atmosferę. Wielu sprzedawców rozstawiło stragany z napojami i jedzeniem. Uwielbiam takie inicjatywy. Aż nie chciało się wracać do domu. Spędziliśmy razem świetny wieczór.

Następnego dnia chciałam po prostu pospacerować po mieście. Poszłam jeszcze raz obejrzeć na spokojnie Kościół Wotywny, ratusz, operę, parlament, Pałac Habsburgów i katedrę. A potem – nad Dunaj, trochę popływać. Kris i jego koleżanka dołączyli do mnie później.

Wieczorem znowu postanowiłam spotkać się z Filipem. Poszliśmy na wiedeński Prater. Już sama atmosfera wprawiała w podniecenie. Myślałam, że pozostanę przy roli obserwatora, ale Filip się uparł i zaprosił na jedną z karuzel. Ale było fajnie! Ostatnio byłam w parku rozrywki jak miałam 16 lat, więc miło było przypomnieć sobie to uczucie, gdy wznosisz się w powietrze i wirujesz dookoła. Oczywiście, bez przesady, w końcu mam chorobę lokomocyjną. Po małym zastrzyku adrenaliny nie chciało się przerywać zabawy. Żeby trochę ochłonąć, poszliśmy pod Hundertwasserhaus. Czemu chciałam go zobaczyć? Może dlatego, że uczyłam się o nim w szkole i nie wierzyłam wtedy, że jest prawdziwy? Kompleks mieszkaniowy wyróżnia się mieszaniną kolorów i zastosowaniem wielu krzywych. Wyglądał, jakby ktoś dał dwuletniemu dziecku farbki i poprosił, by pokolorowało wzdłuż linii. Wkomponowano tu także wiele roślin, by tworzyły z budynkiem jednolitą całość. Czas leci, trzeba było już wracać do domu.

Nazajutrz Filip miał wolne, więc poszliśmy na kawę wiedeńską. Kiedy zabrałam się za jej słodzenie, podeszła kelnerka i niezbyt subtelnie odebrała mi cukierniczkę. Czy to znak, bym przeszła na dietę, czy może sprofanowałam ich cudowny napój? Pokręciliśmy się trochę po mieście i odwiedziliśmy muzeum historii naturalnej. Niestety, przyszedł czas by się rozstać. Musiałam jeszcze złapać pociąg do Monachium.

W drodze na kolejny event postanowiłam zahaczyć o ponoć najładniejsze bawarskie miasto. Wszystkie tobołki zostawiłam na dworcu. Nie miałam zbyt wiele czasu. Zaczęłam od średniowiecznej bramy Karlstor i skierowałam w kierunku Frauenkirche. Tak bardzo chciałam zobaczyć ten kościół, a okazało się, że jest w remoncie i nie wygląda tak okazale jak zwykle. 


Potem podreptałam do neogotyckiego Nowego Ratusza. Przypominał mi odrobinę ten z Hamburga, nie wiem czy słusznie.  

Klucząc po starym mieście dotarłam do kolejnego kościoła – Peterskirche.  Nie miałam wiele czasu, więc pognałam do Alter Hof. Bardzo chciałam zobaczyć te średniowieczne budowle, ale oczywiście, były w remoncie. Mogłam wejść do środka, ale z zewnątrz przykryte były białymi płachtami. Jak pech, to pech. Będę musiała jeszcze tu wrócić. Zapłaciłam za bilet i wpełzłam do wnętrza, chroniąc się przed upałem. Jak zwykle najbardziej podobały mi się ogrody i kaplica.

Pomaszerowałam dalej do żółtego Kościoła Teatynów, ale miałam już ochotę odetchnąć od sierpniowej gorączki. 

Poszłam na spacer do Hofgarten i do ogromnego Ogrodu Angielskiego. Wciąż miałam trochę czasu do umówionego spotkania z moim byłym hostem z Friedrishafen. Mijałam strumyczki i jeziorko, a atmosfera wakacji  udzielała się każdemu, kto przekroczył granice parku, jak za dotknięciem magicznej różdżki. Nie ukrywajmy, ja prawie ciągle mam wolne.  Udało mi się dotrzeć aż do chińskiej pagody, zanim musiałam zawrócić na umówione miejsce.

Josha zjawił się punktualnie. Ucieszyliśmy się na swój widok. Dobrze czuliśmy się w swoim towarzystwie. Poszliśmy na typowo bawarskiego ( jakbym nie słyszała tego samego o Austrii) sznycla. Mój ex host próbował namówić mnie do rozmowy po niemiecku, ale nie dałam się sprowokować. Po smacznym obiadku rozsiedliśmy się na trawniku przed budynkiem Glyptotheku, ulubionym miejscu Joshy i rozkoszowaliśmy się łagodniejącym popołudniowym słońcem.  A wieczorem wyruszyłam w dalszą drogę do zapyziałej wioski T.
Dotarłam tam tuż przed północą. Podczas przesiadki jakaś pani z dziećmi pomogła władować mi bagaże do pociągu, więc skorzystałam z okazji i zapytałam, czy nie zna numeru do taksi, bo nie wiedziałam, jak mam się dostać na pole namiotowe. Uśmiechnęła się tylko i wyjaśniła, że to prawdziwa wiocha i nie ma tam nic takiego. Zaproponował mi za to, że mnie podwiezie, bo ma auto. Rzadko się zdarza spotkać tak uczynnych ludzi.


Wydawałoby się, że koniec sierpnia to całkiem znośna pora na wypad pod namiot. Niestety, noce były tak zimne, że ciężko się zasypiało, natomiast we dnie słońce paliło niemiłosiernie. Oczywiście, nie mieliśmy żadnego zadaszenia. Nie wiadomo co było gorsze – później przyszedł deszcz, podczas którego szefowa kazała nam masować… Żenada. Poznałam kilku ludzi, którzy zaproponowali mi przelot samolotem ultralight za darmo. Bardzo się ucieszyłam i postanowiłam przeznaczyć na to moją przerwę. Niestety, szefowa nie wyraziła na to zgody i musiałam pożegnać się z moją przygodą. Po całodziennej pracy w deszczu i palącym słońcu czas na lodowaty prysznic pod gołym niebem  i ciężko przychodzący sen w zimnym namiocie. Uwielbiam tę robotę…

sierpień 2011

czwartek, 14 kwietnia 2011

Barcelona 2011, czyli podróże z przed lat

Kwiecień 2011, Barcelona. Przyjechałam tutaj na tydzień do pracy z Massage Division i zatrzymałam się u znajomych mojego kolegi. Pierwszy raz odwiedziłam to miasto gdy miałam 14 lat, dokładnie w dniu moich urodzin. Byłam nim oczarowana, jednak krótka wizyta z wycieczką nie wystarczyła by poznać wszystkie okolice. Barcelona ma wszystko o czym można marzyć – zieleń, morze, Wzgórza i miasto, które tętni życiem. Już nie mogłam się doczekać by odkryć to wszystko na nowo.

Targi turystyczne znajdowały się bardzo blisko Placu Hiszpańskiego. Musieliśmy się tam stawić dosyć wcześnie, by obgadać strategię, znaleźć miejsca itp. Oczywiście z początku nic się nie działo, a my musieliśmy stać jak głupki, uśmiechać się i zachęcać do skorzystania z masażu. W przerwie postanowiłam pochodzić po stanowiskach i zapoznałam się z polakami. Wystawiali wódki smakowe, więc po skończonej pracy zaprosili mnie na małą degustację. Skorzystałam z przyjemnością, ale nie zostałam długo. Chciałam przecież coś zjeść i pozwiedzać.

Jedna koleżanka miała takie same plany, więc poszłyśmy razem na Plac Hiszpański, by podziwiać wieczorny pokaz Fontanny Magicznej. Usytuowana u podnóża Pałacu Narodowego mieniła się przeróżnymi barwami, a jej strumienie to strzelały w górę, to zanikały, tańcząc w rytm muzyki. Cały spektakl trwał pół godziny, a my stałyśmy prawie na samym przedzie, więc trochę nas zmoczyło. Jednak z pewnością było warto.

Kolejny dzień pracy znów zapowiadał się bardzo nudno. Moi znajomi Polacy wyhaczyli mnie, gdy szłam na swoje stanowisko i niemal zmusili do wypicia dwóch strzałów. Dołączyła do mnie Beata i w wyśmienitych humorach wzięłyśmy się do zarabiania pieniędzy. Chyba tylko ten początek uratował nas przed zanudzeniem się na śmierć.

Tego wieczoru wybraliśmy się wszyscy na La Rambla – długi kolorowy deptak, złożony z pięciu uliczek. Przechadzając się wśród rzeszy turystów, mijając kawiarenki, restauracje i sklepy z pamiątkami próbowaliśmy zdecydować, gdzie zjeść i nie zbankrutować. Wieczór był chłodny, a ja nie miałam czasu wrócić do domu się przebrać, więc paradowałam w naszym czarnym uniformie z logo firmy, ku wielkiemu niezadowoleniu naszej supervisorki. W końcu zdecydowaliśmy się usiąść w kawiarni na Placa Reial, otoczonego plamami i arkadami. Tego było mi trzeba, trochę egzotyki. Umówiłyśmy się z Beatą, że przed pracą pójdziemy zobaczyć domy Gaudiego, więc pora się zmywać.

Od samego rana zjawiłyśmy się po Casa Batllo. Już sama fasada budynku robiła wrażenie – Mini balkony i ściany z tłuczonych kafli. Dach był tak zaprojektowany, by przypominał grzbiet smoka, a każda z sali to był jakby inny świat. Trochę zbyt długo tutaj zabawiłyśmy, więc do kolejnego domu ruszyłyśmy prawie biegiem.
Casa Mila to również dzieło Gaudiego, ale zupełnie niepodobne do poprzedniego budynku. Szara falista bryła  wieńczona balustradami z kutego żelaza, jakby stopiła się w Barcelońskim upale. Uwielbiam tego architekta, ale trzeba było ruszyć się do pracy.



A po harówce poszłyśmy z Beatą do Poble Espanyol, miasteczka hiszpańskiego. Wchodząc tam, poczułam, jakbym cofnęła się w czasie. Uwielbiam atmosferę takich miejsc. Niestety, było już trochę ciemno, a sezon turystyczny nie całkiem rozpoczęty, więc nie było zbyt wielu ludzi ani otwartych lokali, a mimo to… Place i wąskie, kolorowe uliczki dodawały temu miejscu uroku. Zakochałam się. Muszę tu jeszcze wrócić, jak będę miała więcej czasu.

To były ostatnie chwile Beaty w Barcelonie, postanowiłyśmy więc zerknąć jeszcze na Sagrada Familia, od lat nieukończoną świątynię projektu Gaudiego. Mimo mroku budowla prezentowała się wspaniale. Dopiero teraz zauważyłam detale nad samymi drzwiami – o dziwo były to ptaki siedzące na drzewach…

Nareszcie wolne. Mogłam wykorzystać cały dzień na zwiedzanie. Znowu poszłam śladami Gaudiego, do parku Guell. Architekt został poproszony przez swojego przyjaciela o zaprojektowanie zielonego osiedla, mini miasteczka. To właśnie jego imieniem został nazwany park, jakim się stał po nieudanej inwestycji. Słynna Sala Kolumnowa miała być pierwotnie targowiskiem. Na jej dachu znajduje się najdłuższa kamienna ława, cała wykafelkowana ceramiką. Stąd roztacza się widok na dwa bajeczne, kolorowe budynki. Barwy są tak żywe i apetyczne, że ma się ochotę je polizać i sprawdzić, czy mają słodki smak. Trochę jak Jaś i Małgosia. Do Sali Kolumnowej prowadzą schody, okalające wysepkę, na której wygrzewa się leniwie ceramiczna salamandra. W innym zakątku parku znajduje się golgota, z której rozpościera się piękny widok na cały teren. Nietrudno zgadnąć, czemu architekt zamieszkał w tym otoczeniu na swoje ostatnie lata.


Po parku poszłam do dzielnicy gotyckiej. Zagubiłam się wśród wąskich, średniowieczny uliczek, by odnaleźć się na nowo przy strzelistej Katedrze św. Eulalii. Klucząc tu i tam, weszłam na La Ramblę i dotarłam do portu. Na szczęście zdążyłam jeszcze wstąpić do oceanarium. Byłam oczarowana. Najwięcej czasu spędziłam na obserwacji płaszczek. Wgramoliłam się do tunelu dla dzieci ze szklanym sklepieniem i patrzyłam, jak leniwie poruszają płetwami, z niebywałym wdziękiem. Nie wiem ile czasu spędziłam tam, urzeczona. Z kontemplacji wyrwały mnie dopiero zapowiedzi, że czas na opuszczenie oceanarium. Zbliżała się godzina zamknięcia.

Mój niezwykle rozwinięty zmysł orientacji znowu dał o sobie znać. Nie wiedząc nawet, gdzie jest metro, poprosiłam przechodzącego chłopaka o wskazanie kierunku. Stwierdził, że i tak musi tam iść, więc mnie zaprowadzi. Wdaliśmy się w krótka rozmowę, z której wynikało, że przyjechał do znajomych, ci jednak nie mają czasu i zwiedza samotnie. Jakoś tak wyszło, że wylądowaliśmy w barze na burrito, a następnego dnia umówiliśmy się na wspólne odkrywanie Barcelony.

Zaczęliśmy od Parku Cytadela. Przy wspaniałej fontannie, no cóż, zabrakło wody, więc nie robiła takiego wrażenia jak na zdjęciach. Poszliśmy więc do wielkiego mamuta i przed Parlament Kataloński. Nie wiem, jakim cudem tak dobrze nam się rozmawiało. Ja z moim słabym hiszpańskim, Diego ze swoim portuniol… Jednakże świetnie się razem bawiliśmy i dużo śmialiśmy. Z parku nie było daleko na plażę, więc postanowiliśmy trochę poleniuchować i posłuchać morza.

Zgłodnieliśmy, więc ruszyliśmy na poszukiwanie pożywienia, co wcale nie było łatwe biorąc pod uwagę nasz budżet. W końcu trafiliśmy na w miarę tanią restauracyjkę. Napełniliśmy brzuchy i poszliśmy Cosmocaixa, ale muzeum okazało się być zamknięte. Z braku lepszej alternatywy, poszliśmy do pobliskiego ogrodu labiryntów. Niewielki, ale za to niezwykle ciekawy park okazał się strzałem w dziesiątkę. Nigdy przedtem nie byłam w labiryncie, więc sprawiło mi to wielką frajdę. Niestety, nie mogłam już dłużej chodzić w moich niemal bez-podeszwowych klapkach. Robiło się chłodno, więc postanowiliśmy jechać do domu się przebrać i spotkać na sangrii w centrum.

Wieczorem poszliśmy do jednego baru, w którym podawali przepyszne wino. Kupiliśmy dzbanek sangrii, co było dla mnie totalną nowością. W naczyniu pływały pomarańcza i cytryny. Taak, popełniłam ten błąd i zaczęłam wyjadać owoce. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Na szczęście, wprawiły mnie tylko w dobry humor, a nie stan upojenia, a przynajmniej tak mi się wydawało. Zrobiło się późno, więc poszliśmy na Placa de Catalunya na nocny autobus.

Diego uparł się, że poczeka aż wsiądę, mimo że jego bus odjeżdżał dosłownie kilka minut przed moim. Musiałby długo czekać na następny. Naszą kłótnię podsłuchała jakaś dziewczyna i powiedziała, że się mną zaopiekuje. Umówiliśmy się więc na kolejny dzień i się rozstaliśmy. Wdałam się w rozmowę z moją opiekunką i wyznałam, że nie wiem jak dotrzeć do domu. Znałam tylko stację metra, a nie wiedziałam, gdzie jest przystanek autobusowy, natomiast nie miałam mapy. Dziewczyna zerwała się z miejsca i natychmiast zaczęła dyskusję z kierowcą. Wytłumaczyła mi potem, że konduktor zatrzyma się przy metrze, żebym mogła trafić do domu. Sama musiała wysiąść dwie stacje wcześniej, więc kazała mi usiąść blisko kierowcy. Ten, chyba z pięć razy tłumaczył mi na migi gdzie mam wysiąść i w którym kierunku iść. Rzadko się zdarza spotkać tak życzliwych ludzi.

Ostatni dzień obfitował w niespodzianki. Po pierwsze, Diego nie pojawił się na spotkaniu. Czekałam długo, bo wiedziała, że ma problemy z telefonem. Podszedł do mnie policjant i zapytał, czy może mi pomóc. Jak wyjaśniłam sytuację, to zaproponował, że mogę w każdej chwili przyjść na posterunek, zadzwonić, spojrzeć na mapę czy cokolwiek mi jest potrzebne. Ja jednak postanowiłam nie marnować więcej czasu i pojechać do Cosmocaixa. To takie muzeum eksperymentów połączone z akwariami. Miło było pobawić się w małego odkrywcę, ale cały czas zastanawiałam się, czemu Diego mnie wystawił. Samotne zwiedzanie nie jest aż takie fajne. Mogłam dołączyć do koleżanek z pracy, ale one wylegiwały się na plaży.

Ja pojechałam kolejką szynową na najwyższe wzgórze w Barcelonie – Tibidabo. Na jego szczycie znajduje się Kościół Najświętszego Serca. Z góry rozciąga się widok na całe miasto. Poprosiłam przechodniów, by zrobili mi zdjęcie na tle świątyni, ale ujęli mi tylko pół głowy. Próbowali poprawić się kilka razy, tak więc w efekcie widać było całą moją twarz. Czasami się zastanawiam, czy to tak trudno spojrzeć, czy na fotce znajduje się przynajmniej pół osoby i pożądany obiekt? Ach…

Wciąż miałam trochę czasu, więc ruszyłam na poszukiwanie churros. Słyszałam, że to typowe hiszpańskie smakołyki, które je się popijając gorąca czekoladę. Po długim i żmudnym rozglądaniu się, wreszcie znalazłam jedna kawiarnię, w której serwują churros. Pewna pani pozwoliła mi się przysiąść, bo było dosyć tłoczno. Złożyłyśmy zamówienie, a gdy od razu poprosiłyśmy o oddzielne rachunki i nam odmówiono, wkurzyłyśmy się. Pani stwierdziła, że w takim razie nie skorzystamy z ich oferty i musiałam obejść się smakiem.

Przespacerowałam się na plażę, ale koleżanek już tam nie było. Położyłam się na sweterku i cieszyłam słońcem. Nagle usłyszałam, że ktoś woła w moim kierunku. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że jakaś grupka młodych ludzi przywołuje mnie gestami. Chodź do nas, co będziesz sama siedzieć? Oczywiście, wymawiałam się słabą znajomością hiszpańskiego, ale nie przyjmowali odmowy. Przysiadłam się do nich. Chłopak z gitarą wręczył mi instrument i powiedział, bym coś zagrała. Nie wiem, skąd wiedział, że potrafię, ale ściemniłam mu, że nieukiem. Tak długo nalegali, aż w końcu zagrałam jakiś utwór. Zaśpiewaj – namawiali. I znowu nie dawali się zbyć, więc musiałam zaśpiewać polską piosenkę. Niesamowite uczucie, siedzieć tak na plaży z grupą nieznajomych, patrzeć na morze, a w ręku trzymać gitarę. Potem nasz muzyk zaimprowizował piosenkę na mój temat, jak twierdzę, że nic nie potrafię, a okazuje się, że jednak wszystko umiem. Mogłabym tam siedzieć bez końca, ale ludzie usieli się już zbierać. Edwin powiedział mi jednak, że zabierze mnie do tapas bar, bym spróbowała specjalności hiszpańskiej kuchni, a potem kupimy churros. Miałam wątpliwości, ale w końcu się zgodziłam.

Bar był świetnym miejscem – ludzie tłoczyli się, by wejść do środka, zamówienie podawało się przez tych, którzy stali tuż przy barze, a jedzenie i wino były tanie. Cudowna atmosfera – rozmowy zaczynały się nagle i równie szybko kończyły, przeistaczały, zyskiwały nowych słuchaczy i zmieniały co chwilę. Czułam się jak na imprezie, gdzie wszystkich znam. Lekko wstawiona podążałam za Edwinem, by kupić churros. Chciał, żebym po drodze weszła do niego do domu bo chciał mi pokazać widok z balkonu na Sagradę Familię i zdjęcia ze swojej ojczyzny, Ekwadoru. Oczywiście odmówiłam. Po jakimś czasie odłożyłam torebkę na ziemię, by zawiązać buta, a on porwał ją i powiedział, że teraz muszę mu towarzyszyć. Nie wiedziałam, ja zareagować. Krzyczeć? Nie chciałam wyjść na panikarę, chociaż się bałam. Edwin nie dal mi szansy na zastanowienie, wchodził już do bramy. Schował gdzieś moją torebkę i zaczął pokazywać zdjęcia. Włączył muzykę i powiedział, że nie wypuści mnie, póki nie zatańczę z nim jednego kawałka. Zrobiłam, o co prosił, cały czas wyobrażając sobie najgorsze, mimo, że cały czas był miły. Nagle poszedł po coś do drugiego pokoju, więc skorzystałam z okazji, znalazłam torebkę i zwiałam. Edwin poszedł za mną i zaczął się śmiać. Powiedział, że nie zrobił mi przecież krzywdy i chciał tylko ze mną spędzić czas. Trochę mnie udobruchał obiecując churrosy. Faktycznie, kupił mi całą paczkę i odprowadził do metro.


Spojrzałam na telefon – nie działa! Musiałam szybko wrócić do domu, zabrać rzeczy i pojechać do supervisorki, Justyny. Miałyśmy przespać się u niej parę godzin i wziąć taksówkę na lotnisko. Nie znałam jednak jej adresu. Trochę trwało, zanim dotarłam na stację, z której się Szlo do Justyny. W końcu udało mi się uruchomić telefon i zadzwonić. Nie ukrywam, że była wściekła, ale w końcu wszystko dobrze się ułożyło i w spokoju odbyłyśmy podróż do Polski.

sobota, 19 lutego 2011

Mediolan na weekend 2011

Mój nałóg znowu dał o sobie znać. Nie mogłam nie skorzystać z tanich lotów do Bergamo ( 60 zł w dwie strony). Udałam się tam z przyjacielem na weekend. Wylądowaliśmy koło południa, więc nie mieliśmy wiele czasu na zwiedzanie miasteczka przed zapadnięciem zmroku. Postanowiliśmy wspiąć się na górną część miasta, Citta Alta skąd roztaczał się widok na całe Bergamo. Pięliśmy się wąskimi, kamiennymi uliczkami aż przeszliśmy przez Bramę św. Jakuba.


Za weneckimi murami, oddzielającymi górną część od dolnej, otwiera się inny, może po części zapomniany świat. Stare budowle szepcą dawno rozegraną tu historię. Dotarliśmy do Piazza Vecchia, na którym stoi klimatyczna fontanna, Pałac Della Ragione i Palazzo Nuovo. Na rogu wyrasta wieża zegarowa, a wokół roi się od knajpek i restauracji. Postanowiliśmy zatrzymać się na chwilę i wysączyć tak jak wszyscy najwidoczniej modnego, czerwonego drinka przyglądając się architekturze placu.

Kawałek dalej natrafiliśmy na barokową Bazylikę Santa Maria Maggiore i piękną kaplicę z rozetowym oknem – Capella Colleoni. Tuż obok niczym ubogi krewny przycupnęła Katedra św. Aleksandra. Z zewnątrz zupełnie nieciekawa, skrywa niebywałe wnętrza. Nie jestem wierząca, ani szczególnie wrażliwa na piękno sakralne, ale w takim miejscu jak to, można odkryć Boga. Rzeźbione sufity z freskami przykuły moją uwagę do tego stopnia, że chodziłam z zadartą głową.



Zrobiło się późno, a my musieliśmy złapać autobus do Mediolanu i odnaleźć nasz hostel, więc ruszyliśmy z powrotem do centrum.

Pierwszego dnia w Mediolanie postanowiliśmy poprosić o pomoc w odnalezieniu drogi napotkanego Włocha. O dziwo, mówił po angielsku i chętnie udzielił nam informacji. „Gimmi jorr mappee. Si si, goł tu de big dorree, aj min gejtee…” Słysząc ten akcent, nie mogłam się powstrzymać. Stanęłam za jego plecami i prawie płakałam ze śmiechu. Biedny Tomek musiał utrzymać powagę, mimo iż kosztowało go to sporo wysiłku. W końcu z pomocą naszego przewodnika znaleźliśmy drogę do metro i podążyliśmy do najważniejszego punktu miasta – Duomo. Gotycka katedra faktycznie robiła wrażenie, mimo nieciekawego tła z szarego nieba. Weszliśmy nawet na dach, by zmienić perspektywę i móc obejrzeć wszystkie marmurowe posągi i bogato zdobione wieżyczki z bliska.

Przy placu katedralnym mieści się również jedno z najbardziej znanych centrów handlowych Galerii Vittorio Emanuele II. Weszliśmy do środka przez wielki rzeźbiony łuk, a nad nami rozpostarły się przeszklone sufity i malowidła. Na posadzce zauważyliśmy mozaikę z wizerunkiem byka. Powiedziano nam, że trzeba piętą nadepnąć na genitalia byka i okręcić się trzy razy, by rytuał przyniósł szczęście.

Po drugiej stronie pasażu jest wyjście prowadzące do La Scali – słynnej opery Mediolańskiej, która jednak nie wywarła na nas wrażenia. Sama nie wiem, czego oczekiwałam.

Na koniec dotarliśmy do czerwonego Castello Sforzesco. Lutowy klimat odarł cały czar pałacu. Pstryknęliśmy zdjęcie przed smętnie wyrzucającą wodę fontanną i poszliśmy poszukać czegoś do jedzenia. Włoskie calzone, czyli jak dla mnie pizza złożona na pół, była smaczna, ale na kolana powalała tylko jej cena. Wykończeni całodziennym zwiedzaniem, pojechaliśmy odpocząć do hostelu.
Wieczorem postanowiliśmy pójść do miasta na drinka. Niestety, spóźniliśmy się trochę, wcześniej w cenie okropnie drogich napoi był również bufet… Po drodze spotkaliśmy dwóch chłopaków, którzy usłyszeli naszą rozmowę i zaczęli z nami konwersacje po polsku. Po pierwszych zdaniach, nie zorientowałam się, że to nie nasi rodacy i zastanawiałam, czemu mają tak silny akcent. Okazało się, że obydwoje byli na wymianie w Polsce i całkiem nieźle opanowali nasz język. Ruszyliśmy więc razem na podbój pubów i świetnie się bawiliśmy.

Ostatni dzień wycieczki poświęciliśmy na odwiedziny Mediolańskiej Wenecji. Dotarliśmy na miejsce,ale zamiast kanałów zastaliśmy  tylko wyschnięte koryta. Pytaliśmy miejscowych, gdzie ta piękna Wenecja i nikt nie potrafił nam odpowiedzieć. Kupiliśmy niezwykle drogie, ale za to apetycznie wyglądające i przepyszne ciastko i poszliśmy pokręcić się po mieście. Zmęczeni, znaleźliśmy miłą restauracyjkę, w której po przystępnej cenie spróbowaliśmy lasagne i spaghetti bolognese. Mmm! Przyszła pora na małą sjestę i powrót do Poznania.

luty 2011