Mój nałóg znowu dał o sobie znać. Nie mogłam
nie skorzystać z tanich lotów do Bergamo ( 60 zł w dwie strony). Udałam się tam
z przyjacielem na weekend. Wylądowaliśmy koło południa, więc nie mieliśmy wiele
czasu na zwiedzanie miasteczka przed zapadnięciem zmroku. Postanowiliśmy wspiąć
się na górną część miasta, Citta Alta skąd roztaczał się widok na całe Bergamo.
Pięliśmy się wąskimi, kamiennymi uliczkami aż przeszliśmy przez Bramę św.
Jakuba.
Za weneckimi murami, oddzielającymi górną część
od dolnej, otwiera się inny, może po części zapomniany świat. Stare budowle
szepcą dawno rozegraną tu historię. Dotarliśmy do Piazza Vecchia, na którym
stoi klimatyczna fontanna, Pałac Della Ragione i Palazzo Nuovo. Na rogu wyrasta
wieża zegarowa, a wokół roi się od knajpek i restauracji. Postanowiliśmy
zatrzymać się na chwilę i wysączyć tak jak wszyscy najwidoczniej modnego, czerwonego
drinka przyglądając się architekturze placu.
Kawałek dalej natrafiliśmy na barokową Bazylikę
Santa Maria Maggiore i piękną kaplicę z rozetowym oknem – Capella Colleoni. Tuż
obok niczym ubogi krewny przycupnęła Katedra św. Aleksandra. Z zewnątrz
zupełnie nieciekawa, skrywa niebywałe wnętrza. Nie jestem wierząca, ani
szczególnie wrażliwa na piękno sakralne, ale w takim miejscu jak to, można odkryć
Boga. Rzeźbione sufity z freskami przykuły moją uwagę do tego stopnia, że
chodziłam z zadartą głową.
Zrobiło się późno, a my musieliśmy złapać
autobus do Mediolanu i odnaleźć nasz hostel, więc ruszyliśmy z powrotem do
centrum.
Pierwszego dnia w Mediolanie postanowiliśmy
poprosić o pomoc w odnalezieniu drogi napotkanego Włocha. O dziwo, mówił po
angielsku i chętnie udzielił nam informacji. „Gimmi jorr mappee. Si si, goł tu
de big dorree, aj min gejtee…” Słysząc ten akcent, nie mogłam się powstrzymać.
Stanęłam za jego plecami i prawie płakałam ze śmiechu. Biedny Tomek musiał
utrzymać powagę, mimo iż kosztowało go to sporo wysiłku. W końcu z pomocą
naszego przewodnika znaleźliśmy drogę do metro i podążyliśmy do najważniejszego
punktu miasta – Duomo. Gotycka katedra faktycznie robiła wrażenie, mimo
nieciekawego tła z szarego nieba. Weszliśmy nawet na dach, by zmienić
perspektywę i móc obejrzeć wszystkie marmurowe posągi i bogato zdobione wieżyczki
z bliska.
Przy placu katedralnym mieści się również jedno
z najbardziej znanych centrów handlowych Galerii Vittorio Emanuele II.
Weszliśmy do środka przez wielki rzeźbiony łuk, a nad nami rozpostarły się
przeszklone sufity i malowidła. Na posadzce zauważyliśmy mozaikę z wizerunkiem
byka. Powiedziano nam, że trzeba piętą nadepnąć na genitalia byka i okręcić się
trzy razy, by rytuał przyniósł szczęście.
Po drugiej stronie pasażu jest wyjście
prowadzące do La Scali – słynnej opery Mediolańskiej, która jednak nie wywarła
na nas wrażenia. Sama nie wiem, czego oczekiwałam.
Na koniec dotarliśmy do czerwonego Castello
Sforzesco. Lutowy klimat odarł cały czar pałacu. Pstryknęliśmy zdjęcie przed
smętnie wyrzucającą wodę fontanną i poszliśmy poszukać czegoś do jedzenia.
Włoskie calzone, czyli jak dla mnie pizza złożona na pół, była smaczna, ale na
kolana powalała tylko jej cena. Wykończeni całodziennym zwiedzaniem,
pojechaliśmy odpocząć do hostelu.
Wieczorem postanowiliśmy pójść do miasta na
drinka. Niestety, spóźniliśmy się trochę, wcześniej w cenie okropnie drogich
napoi był również bufet… Po drodze spotkaliśmy dwóch chłopaków, którzy
usłyszeli naszą rozmowę i zaczęli z nami konwersacje po polsku. Po pierwszych
zdaniach, nie zorientowałam się, że to nie nasi rodacy i zastanawiałam, czemu
mają tak silny akcent. Okazało się, że obydwoje byli na wymianie w Polsce i
całkiem nieźle opanowali nasz język. Ruszyliśmy więc razem na podbój pubów i
świetnie się bawiliśmy.
Ostatni dzień wycieczki poświęciliśmy na odwiedziny Mediolańskiej
Wenecji. Dotarliśmy na miejsce,ale zamiast kanałów zastaliśmy tylko wyschnięte koryta. Pytaliśmy
miejscowych, gdzie ta piękna Wenecja i nikt nie potrafił nam odpowiedzieć.
Kupiliśmy niezwykle drogie, ale za to apetycznie wyglądające i przepyszne
ciastko i poszliśmy pokręcić się po mieście. Zmęczeni, znaleźliśmy miłą
restauracyjkę, w której po przystępnej cenie spróbowaliśmy lasagne i spaghetti
bolognese. Mmm! Przyszła pora na małą sjestę i powrót do Poznania.
luty 2011
luty 2011