sobota, 19 lutego 2011

Mediolan na weekend 2011

Mój nałóg znowu dał o sobie znać. Nie mogłam nie skorzystać z tanich lotów do Bergamo ( 60 zł w dwie strony). Udałam się tam z przyjacielem na weekend. Wylądowaliśmy koło południa, więc nie mieliśmy wiele czasu na zwiedzanie miasteczka przed zapadnięciem zmroku. Postanowiliśmy wspiąć się na górną część miasta, Citta Alta skąd roztaczał się widok na całe Bergamo. Pięliśmy się wąskimi, kamiennymi uliczkami aż przeszliśmy przez Bramę św. Jakuba.


Za weneckimi murami, oddzielającymi górną część od dolnej, otwiera się inny, może po części zapomniany świat. Stare budowle szepcą dawno rozegraną tu historię. Dotarliśmy do Piazza Vecchia, na którym stoi klimatyczna fontanna, Pałac Della Ragione i Palazzo Nuovo. Na rogu wyrasta wieża zegarowa, a wokół roi się od knajpek i restauracji. Postanowiliśmy zatrzymać się na chwilę i wysączyć tak jak wszyscy najwidoczniej modnego, czerwonego drinka przyglądając się architekturze placu.

Kawałek dalej natrafiliśmy na barokową Bazylikę Santa Maria Maggiore i piękną kaplicę z rozetowym oknem – Capella Colleoni. Tuż obok niczym ubogi krewny przycupnęła Katedra św. Aleksandra. Z zewnątrz zupełnie nieciekawa, skrywa niebywałe wnętrza. Nie jestem wierząca, ani szczególnie wrażliwa na piękno sakralne, ale w takim miejscu jak to, można odkryć Boga. Rzeźbione sufity z freskami przykuły moją uwagę do tego stopnia, że chodziłam z zadartą głową.



Zrobiło się późno, a my musieliśmy złapać autobus do Mediolanu i odnaleźć nasz hostel, więc ruszyliśmy z powrotem do centrum.

Pierwszego dnia w Mediolanie postanowiliśmy poprosić o pomoc w odnalezieniu drogi napotkanego Włocha. O dziwo, mówił po angielsku i chętnie udzielił nam informacji. „Gimmi jorr mappee. Si si, goł tu de big dorree, aj min gejtee…” Słysząc ten akcent, nie mogłam się powstrzymać. Stanęłam za jego plecami i prawie płakałam ze śmiechu. Biedny Tomek musiał utrzymać powagę, mimo iż kosztowało go to sporo wysiłku. W końcu z pomocą naszego przewodnika znaleźliśmy drogę do metro i podążyliśmy do najważniejszego punktu miasta – Duomo. Gotycka katedra faktycznie robiła wrażenie, mimo nieciekawego tła z szarego nieba. Weszliśmy nawet na dach, by zmienić perspektywę i móc obejrzeć wszystkie marmurowe posągi i bogato zdobione wieżyczki z bliska.

Przy placu katedralnym mieści się również jedno z najbardziej znanych centrów handlowych Galerii Vittorio Emanuele II. Weszliśmy do środka przez wielki rzeźbiony łuk, a nad nami rozpostarły się przeszklone sufity i malowidła. Na posadzce zauważyliśmy mozaikę z wizerunkiem byka. Powiedziano nam, że trzeba piętą nadepnąć na genitalia byka i okręcić się trzy razy, by rytuał przyniósł szczęście.

Po drugiej stronie pasażu jest wyjście prowadzące do La Scali – słynnej opery Mediolańskiej, która jednak nie wywarła na nas wrażenia. Sama nie wiem, czego oczekiwałam.

Na koniec dotarliśmy do czerwonego Castello Sforzesco. Lutowy klimat odarł cały czar pałacu. Pstryknęliśmy zdjęcie przed smętnie wyrzucającą wodę fontanną i poszliśmy poszukać czegoś do jedzenia. Włoskie calzone, czyli jak dla mnie pizza złożona na pół, była smaczna, ale na kolana powalała tylko jej cena. Wykończeni całodziennym zwiedzaniem, pojechaliśmy odpocząć do hostelu.
Wieczorem postanowiliśmy pójść do miasta na drinka. Niestety, spóźniliśmy się trochę, wcześniej w cenie okropnie drogich napoi był również bufet… Po drodze spotkaliśmy dwóch chłopaków, którzy usłyszeli naszą rozmowę i zaczęli z nami konwersacje po polsku. Po pierwszych zdaniach, nie zorientowałam się, że to nie nasi rodacy i zastanawiałam, czemu mają tak silny akcent. Okazało się, że obydwoje byli na wymianie w Polsce i całkiem nieźle opanowali nasz język. Ruszyliśmy więc razem na podbój pubów i świetnie się bawiliśmy.

Ostatni dzień wycieczki poświęciliśmy na odwiedziny Mediolańskiej Wenecji. Dotarliśmy na miejsce,ale zamiast kanałów zastaliśmy  tylko wyschnięte koryta. Pytaliśmy miejscowych, gdzie ta piękna Wenecja i nikt nie potrafił nam odpowiedzieć. Kupiliśmy niezwykle drogie, ale za to apetycznie wyglądające i przepyszne ciastko i poszliśmy pokręcić się po mieście. Zmęczeni, znaleźliśmy miłą restauracyjkę, w której po przystępnej cenie spróbowaliśmy lasagne i spaghetti bolognese. Mmm! Przyszła pora na małą sjestę i powrót do Poznania.

luty 2011