czwartek, 14 kwietnia 2011

Barcelona 2011, czyli podróże z przed lat

Kwiecień 2011, Barcelona. Przyjechałam tutaj na tydzień do pracy z Massage Division i zatrzymałam się u znajomych mojego kolegi. Pierwszy raz odwiedziłam to miasto gdy miałam 14 lat, dokładnie w dniu moich urodzin. Byłam nim oczarowana, jednak krótka wizyta z wycieczką nie wystarczyła by poznać wszystkie okolice. Barcelona ma wszystko o czym można marzyć – zieleń, morze, Wzgórza i miasto, które tętni życiem. Już nie mogłam się doczekać by odkryć to wszystko na nowo.

Targi turystyczne znajdowały się bardzo blisko Placu Hiszpańskiego. Musieliśmy się tam stawić dosyć wcześnie, by obgadać strategię, znaleźć miejsca itp. Oczywiście z początku nic się nie działo, a my musieliśmy stać jak głupki, uśmiechać się i zachęcać do skorzystania z masażu. W przerwie postanowiłam pochodzić po stanowiskach i zapoznałam się z polakami. Wystawiali wódki smakowe, więc po skończonej pracy zaprosili mnie na małą degustację. Skorzystałam z przyjemnością, ale nie zostałam długo. Chciałam przecież coś zjeść i pozwiedzać.

Jedna koleżanka miała takie same plany, więc poszłyśmy razem na Plac Hiszpański, by podziwiać wieczorny pokaz Fontanny Magicznej. Usytuowana u podnóża Pałacu Narodowego mieniła się przeróżnymi barwami, a jej strumienie to strzelały w górę, to zanikały, tańcząc w rytm muzyki. Cały spektakl trwał pół godziny, a my stałyśmy prawie na samym przedzie, więc trochę nas zmoczyło. Jednak z pewnością było warto.

Kolejny dzień pracy znów zapowiadał się bardzo nudno. Moi znajomi Polacy wyhaczyli mnie, gdy szłam na swoje stanowisko i niemal zmusili do wypicia dwóch strzałów. Dołączyła do mnie Beata i w wyśmienitych humorach wzięłyśmy się do zarabiania pieniędzy. Chyba tylko ten początek uratował nas przed zanudzeniem się na śmierć.

Tego wieczoru wybraliśmy się wszyscy na La Rambla – długi kolorowy deptak, złożony z pięciu uliczek. Przechadzając się wśród rzeszy turystów, mijając kawiarenki, restauracje i sklepy z pamiątkami próbowaliśmy zdecydować, gdzie zjeść i nie zbankrutować. Wieczór był chłodny, a ja nie miałam czasu wrócić do domu się przebrać, więc paradowałam w naszym czarnym uniformie z logo firmy, ku wielkiemu niezadowoleniu naszej supervisorki. W końcu zdecydowaliśmy się usiąść w kawiarni na Placa Reial, otoczonego plamami i arkadami. Tego było mi trzeba, trochę egzotyki. Umówiłyśmy się z Beatą, że przed pracą pójdziemy zobaczyć domy Gaudiego, więc pora się zmywać.

Od samego rana zjawiłyśmy się po Casa Batllo. Już sama fasada budynku robiła wrażenie – Mini balkony i ściany z tłuczonych kafli. Dach był tak zaprojektowany, by przypominał grzbiet smoka, a każda z sali to był jakby inny świat. Trochę zbyt długo tutaj zabawiłyśmy, więc do kolejnego domu ruszyłyśmy prawie biegiem.
Casa Mila to również dzieło Gaudiego, ale zupełnie niepodobne do poprzedniego budynku. Szara falista bryła  wieńczona balustradami z kutego żelaza, jakby stopiła się w Barcelońskim upale. Uwielbiam tego architekta, ale trzeba było ruszyć się do pracy.



A po harówce poszłyśmy z Beatą do Poble Espanyol, miasteczka hiszpańskiego. Wchodząc tam, poczułam, jakbym cofnęła się w czasie. Uwielbiam atmosferę takich miejsc. Niestety, było już trochę ciemno, a sezon turystyczny nie całkiem rozpoczęty, więc nie było zbyt wielu ludzi ani otwartych lokali, a mimo to… Place i wąskie, kolorowe uliczki dodawały temu miejscu uroku. Zakochałam się. Muszę tu jeszcze wrócić, jak będę miała więcej czasu.

To były ostatnie chwile Beaty w Barcelonie, postanowiłyśmy więc zerknąć jeszcze na Sagrada Familia, od lat nieukończoną świątynię projektu Gaudiego. Mimo mroku budowla prezentowała się wspaniale. Dopiero teraz zauważyłam detale nad samymi drzwiami – o dziwo były to ptaki siedzące na drzewach…

Nareszcie wolne. Mogłam wykorzystać cały dzień na zwiedzanie. Znowu poszłam śladami Gaudiego, do parku Guell. Architekt został poproszony przez swojego przyjaciela o zaprojektowanie zielonego osiedla, mini miasteczka. To właśnie jego imieniem został nazwany park, jakim się stał po nieudanej inwestycji. Słynna Sala Kolumnowa miała być pierwotnie targowiskiem. Na jej dachu znajduje się najdłuższa kamienna ława, cała wykafelkowana ceramiką. Stąd roztacza się widok na dwa bajeczne, kolorowe budynki. Barwy są tak żywe i apetyczne, że ma się ochotę je polizać i sprawdzić, czy mają słodki smak. Trochę jak Jaś i Małgosia. Do Sali Kolumnowej prowadzą schody, okalające wysepkę, na której wygrzewa się leniwie ceramiczna salamandra. W innym zakątku parku znajduje się golgota, z której rozpościera się piękny widok na cały teren. Nietrudno zgadnąć, czemu architekt zamieszkał w tym otoczeniu na swoje ostatnie lata.


Po parku poszłam do dzielnicy gotyckiej. Zagubiłam się wśród wąskich, średniowieczny uliczek, by odnaleźć się na nowo przy strzelistej Katedrze św. Eulalii. Klucząc tu i tam, weszłam na La Ramblę i dotarłam do portu. Na szczęście zdążyłam jeszcze wstąpić do oceanarium. Byłam oczarowana. Najwięcej czasu spędziłam na obserwacji płaszczek. Wgramoliłam się do tunelu dla dzieci ze szklanym sklepieniem i patrzyłam, jak leniwie poruszają płetwami, z niebywałym wdziękiem. Nie wiem ile czasu spędziłam tam, urzeczona. Z kontemplacji wyrwały mnie dopiero zapowiedzi, że czas na opuszczenie oceanarium. Zbliżała się godzina zamknięcia.

Mój niezwykle rozwinięty zmysł orientacji znowu dał o sobie znać. Nie wiedząc nawet, gdzie jest metro, poprosiłam przechodzącego chłopaka o wskazanie kierunku. Stwierdził, że i tak musi tam iść, więc mnie zaprowadzi. Wdaliśmy się w krótka rozmowę, z której wynikało, że przyjechał do znajomych, ci jednak nie mają czasu i zwiedza samotnie. Jakoś tak wyszło, że wylądowaliśmy w barze na burrito, a następnego dnia umówiliśmy się na wspólne odkrywanie Barcelony.

Zaczęliśmy od Parku Cytadela. Przy wspaniałej fontannie, no cóż, zabrakło wody, więc nie robiła takiego wrażenia jak na zdjęciach. Poszliśmy więc do wielkiego mamuta i przed Parlament Kataloński. Nie wiem, jakim cudem tak dobrze nam się rozmawiało. Ja z moim słabym hiszpańskim, Diego ze swoim portuniol… Jednakże świetnie się razem bawiliśmy i dużo śmialiśmy. Z parku nie było daleko na plażę, więc postanowiliśmy trochę poleniuchować i posłuchać morza.

Zgłodnieliśmy, więc ruszyliśmy na poszukiwanie pożywienia, co wcale nie było łatwe biorąc pod uwagę nasz budżet. W końcu trafiliśmy na w miarę tanią restauracyjkę. Napełniliśmy brzuchy i poszliśmy Cosmocaixa, ale muzeum okazało się być zamknięte. Z braku lepszej alternatywy, poszliśmy do pobliskiego ogrodu labiryntów. Niewielki, ale za to niezwykle ciekawy park okazał się strzałem w dziesiątkę. Nigdy przedtem nie byłam w labiryncie, więc sprawiło mi to wielką frajdę. Niestety, nie mogłam już dłużej chodzić w moich niemal bez-podeszwowych klapkach. Robiło się chłodno, więc postanowiliśmy jechać do domu się przebrać i spotkać na sangrii w centrum.

Wieczorem poszliśmy do jednego baru, w którym podawali przepyszne wino. Kupiliśmy dzbanek sangrii, co było dla mnie totalną nowością. W naczyniu pływały pomarańcza i cytryny. Taak, popełniłam ten błąd i zaczęłam wyjadać owoce. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Na szczęście, wprawiły mnie tylko w dobry humor, a nie stan upojenia, a przynajmniej tak mi się wydawało. Zrobiło się późno, więc poszliśmy na Placa de Catalunya na nocny autobus.

Diego uparł się, że poczeka aż wsiądę, mimo że jego bus odjeżdżał dosłownie kilka minut przed moim. Musiałby długo czekać na następny. Naszą kłótnię podsłuchała jakaś dziewczyna i powiedziała, że się mną zaopiekuje. Umówiliśmy się więc na kolejny dzień i się rozstaliśmy. Wdałam się w rozmowę z moją opiekunką i wyznałam, że nie wiem jak dotrzeć do domu. Znałam tylko stację metra, a nie wiedziałam, gdzie jest przystanek autobusowy, natomiast nie miałam mapy. Dziewczyna zerwała się z miejsca i natychmiast zaczęła dyskusję z kierowcą. Wytłumaczyła mi potem, że konduktor zatrzyma się przy metrze, żebym mogła trafić do domu. Sama musiała wysiąść dwie stacje wcześniej, więc kazała mi usiąść blisko kierowcy. Ten, chyba z pięć razy tłumaczył mi na migi gdzie mam wysiąść i w którym kierunku iść. Rzadko się zdarza spotkać tak życzliwych ludzi.

Ostatni dzień obfitował w niespodzianki. Po pierwsze, Diego nie pojawił się na spotkaniu. Czekałam długo, bo wiedziała, że ma problemy z telefonem. Podszedł do mnie policjant i zapytał, czy może mi pomóc. Jak wyjaśniłam sytuację, to zaproponował, że mogę w każdej chwili przyjść na posterunek, zadzwonić, spojrzeć na mapę czy cokolwiek mi jest potrzebne. Ja jednak postanowiłam nie marnować więcej czasu i pojechać do Cosmocaixa. To takie muzeum eksperymentów połączone z akwariami. Miło było pobawić się w małego odkrywcę, ale cały czas zastanawiałam się, czemu Diego mnie wystawił. Samotne zwiedzanie nie jest aż takie fajne. Mogłam dołączyć do koleżanek z pracy, ale one wylegiwały się na plaży.

Ja pojechałam kolejką szynową na najwyższe wzgórze w Barcelonie – Tibidabo. Na jego szczycie znajduje się Kościół Najświętszego Serca. Z góry rozciąga się widok na całe miasto. Poprosiłam przechodniów, by zrobili mi zdjęcie na tle świątyni, ale ujęli mi tylko pół głowy. Próbowali poprawić się kilka razy, tak więc w efekcie widać było całą moją twarz. Czasami się zastanawiam, czy to tak trudno spojrzeć, czy na fotce znajduje się przynajmniej pół osoby i pożądany obiekt? Ach…

Wciąż miałam trochę czasu, więc ruszyłam na poszukiwanie churros. Słyszałam, że to typowe hiszpańskie smakołyki, które je się popijając gorąca czekoladę. Po długim i żmudnym rozglądaniu się, wreszcie znalazłam jedna kawiarnię, w której serwują churros. Pewna pani pozwoliła mi się przysiąść, bo było dosyć tłoczno. Złożyłyśmy zamówienie, a gdy od razu poprosiłyśmy o oddzielne rachunki i nam odmówiono, wkurzyłyśmy się. Pani stwierdziła, że w takim razie nie skorzystamy z ich oferty i musiałam obejść się smakiem.

Przespacerowałam się na plażę, ale koleżanek już tam nie było. Położyłam się na sweterku i cieszyłam słońcem. Nagle usłyszałam, że ktoś woła w moim kierunku. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że jakaś grupka młodych ludzi przywołuje mnie gestami. Chodź do nas, co będziesz sama siedzieć? Oczywiście, wymawiałam się słabą znajomością hiszpańskiego, ale nie przyjmowali odmowy. Przysiadłam się do nich. Chłopak z gitarą wręczył mi instrument i powiedział, bym coś zagrała. Nie wiem, skąd wiedział, że potrafię, ale ściemniłam mu, że nieukiem. Tak długo nalegali, aż w końcu zagrałam jakiś utwór. Zaśpiewaj – namawiali. I znowu nie dawali się zbyć, więc musiałam zaśpiewać polską piosenkę. Niesamowite uczucie, siedzieć tak na plaży z grupą nieznajomych, patrzeć na morze, a w ręku trzymać gitarę. Potem nasz muzyk zaimprowizował piosenkę na mój temat, jak twierdzę, że nic nie potrafię, a okazuje się, że jednak wszystko umiem. Mogłabym tam siedzieć bez końca, ale ludzie usieli się już zbierać. Edwin powiedział mi jednak, że zabierze mnie do tapas bar, bym spróbowała specjalności hiszpańskiej kuchni, a potem kupimy churros. Miałam wątpliwości, ale w końcu się zgodziłam.

Bar był świetnym miejscem – ludzie tłoczyli się, by wejść do środka, zamówienie podawało się przez tych, którzy stali tuż przy barze, a jedzenie i wino były tanie. Cudowna atmosfera – rozmowy zaczynały się nagle i równie szybko kończyły, przeistaczały, zyskiwały nowych słuchaczy i zmieniały co chwilę. Czułam się jak na imprezie, gdzie wszystkich znam. Lekko wstawiona podążałam za Edwinem, by kupić churros. Chciał, żebym po drodze weszła do niego do domu bo chciał mi pokazać widok z balkonu na Sagradę Familię i zdjęcia ze swojej ojczyzny, Ekwadoru. Oczywiście odmówiłam. Po jakimś czasie odłożyłam torebkę na ziemię, by zawiązać buta, a on porwał ją i powiedział, że teraz muszę mu towarzyszyć. Nie wiedziałam, ja zareagować. Krzyczeć? Nie chciałam wyjść na panikarę, chociaż się bałam. Edwin nie dal mi szansy na zastanowienie, wchodził już do bramy. Schował gdzieś moją torebkę i zaczął pokazywać zdjęcia. Włączył muzykę i powiedział, że nie wypuści mnie, póki nie zatańczę z nim jednego kawałka. Zrobiłam, o co prosił, cały czas wyobrażając sobie najgorsze, mimo, że cały czas był miły. Nagle poszedł po coś do drugiego pokoju, więc skorzystałam z okazji, znalazłam torebkę i zwiałam. Edwin poszedł za mną i zaczął się śmiać. Powiedział, że nie zrobił mi przecież krzywdy i chciał tylko ze mną spędzić czas. Trochę mnie udobruchał obiecując churrosy. Faktycznie, kupił mi całą paczkę i odprowadził do metro.


Spojrzałam na telefon – nie działa! Musiałam szybko wrócić do domu, zabrać rzeczy i pojechać do supervisorki, Justyny. Miałyśmy przespać się u niej parę godzin i wziąć taksówkę na lotnisko. Nie znałam jednak jej adresu. Trochę trwało, zanim dotarłam na stację, z której się Szlo do Justyny. W końcu udało mi się uruchomić telefon i zadzwonić. Nie ukrywam, że była wściekła, ale w końcu wszystko dobrze się ułożyło i w spokoju odbyłyśmy podróż do Polski.