Kolejny
wyjazd, tym razem do Sankt Poelten w Austrii. Udało mi się znaleźć nocleg na
CS. Pracowałam kilka dni na festiwalu open air, co chwilę zmieniając
miejscówkę. Raz upały nie do zniesienia, za chwilę ulewny deszcz, a my staliśmy
wystawieni na łaskę i niełaskę pogody. Tym razem szefowa była z nami, więc nie
było mowy o zdezerterowaniu. Jednego dnia skończyliśmy bardzo późno, a ja
zgubiłam się w mieście. Zatrzymałam jedyne przejeżdżające auto i zapytałam o
drogę. W środku siedziało trzech facetów i powiedzieli, że mogą mnie podwieźć.
Hm, ryzykownie i głupie... Jasne, czemu nie! Na szczęście, dowieźli mnie na
miejsce i ostatecznie nic się nie stało.
Po
zakończonym festiwalu pora była na zwiedzanie Wiednia. Władowałam się z całym
moim bagażem do pociągu i próbowałam dodzwonić się do mojego kolejnego hosta.
Nic z tego. Nie wiem, co było nie tak, ale w końcu siedzący koło mnie chłopak
zadzwonił ze swojej komórki i udało nam się umówić na spotkanie. Wysiedliśmy z
pociągu i trzeba było jakoś kupić bilet na tramwaj. Spojrzałam podejrzliwie na
stojąca maszynę. Zupełnie nie wiedziałam, jaki bilet kupić i jak się obsługuje
to ustrojstwo. W Polsce jeszcze czegoś takiego nie było. Mój wybawca zauważył
co się dzieje i mi pomógł. Mało tego, powiedział, że pojedzie ze mną na miejsce
spotkania, żebym się nie zgubiła. Porozmawialiśmy sobie trochę i wymieniliśmy
numerami telefonu. Może pozwiedzamy sobie razem, Filip jest nowy w Wiedniu.
Tymczasem
wraz z moim nowym hostem Christopherem i dwoma innymi dziewczynami poszliśmy w
miasto. Najpierw pstryknęliśmy sobie
kilka fotek przed Hofburgiem, a potem Katedrą Św. Szczepana. Postanowiliśmy
wdrapać się na jej wieżę, by móc podziwiać miasto z innej perspektywy.
Potem
przyszedł czas na Kościół św. Piotra, chyba najładniejszą budowlę w całym
Wiedniu. Tuż przed wejściem srebrzy się
pseudo-stawek, który przy tej temperaturze
jest nie tylko ozdobą, ale jak najbardziej pożądaną ochłodą.
Dziewczyny
musiały już iść na pociąg, więc kontynuowaliśmy sami. Kris zabrał mnie przed
budynek secesyjny, ale mnie bardziej interesowały różnokolorowe kanapy
wystawione na środku placu. Stamtąd zobaczyłam domek z hamakami. Nie musiałam
długo namawiać Krisa na odpoczynek
właśnie tam.
Po
chwili wytchnienia dla nóg i głowy, ruszyliśmy do parlamentu i pod Kościół
Wotywny. Piękna budowla, a przed nią rozstawione leżaki. Wiedeń zaskoczył mnie
otwartością i pomysłami. Nie znałam czegoś takiego z Polski. Podejrzewam, że w
tych miejscach „odpoczywaliby” sami bezdomni lub pijacy. Ponadto w wielu
miejscach zbudowane były wodotryski z których można było pić bez obawy lub
napełnić pustą butelkę.
Wieczorem
Kris i jego znajomi upiekli strudel
jabłkowy i usmażyli sznycle wiedeńskie. Mimo tych smakołyków, humor mi nie
dopisywał. Miałam problemy z zazdrosnym chłopakiem, więc wolałam posiedzieć w
samotności i poprzeżywać trochę.
Drugiego
dnia zostałam pozostawiona sama sobie.
Miałam w planach zwiedzanie Belwederu. Znajdują się tam dwa budynki.
Między Belwederem Górnym i Dolnym rozpościerają się piękne, kolorowe ogrody z
białymi posągami. We wnętrzach mieszczą się galerie sztuki, a że nie jestem
koneserem…
Potem
przyszedł czas na Schonbrunn, pałac księżniczki Sisi. Komnaty robiły duże
wrażenie, może dlatego, że lubię oglądać wystrój wnętrz, czy to zamków, czy
pałaców. Lubię wyobrażać sobie, jakby to było żyć w tych pokojach, co byłoby
poręczne, a co denerwujące. Ogromne połacie zieleni i kwiatów oddzielają pałac
od gloriety, z której wierzchołka można podziwiać panoramę Wiednia. Upał i
przemierzone kilometry dały mi się we znaki, więc wróciłam do domu by trochę
odpocząć.
Pod
wieczór byłam umówiona z Filipem. Poszliśmy pod operę i okazało się, że właśnie
trwa festiwal operowy. Usadowiliśmy się wśród zieleni, słuchaliśmy muzyki i
chłonęliśmy atmosferę. Wielu sprzedawców rozstawiło stragany z napojami i
jedzeniem. Uwielbiam takie inicjatywy. Aż nie chciało się wracać do domu.
Spędziliśmy razem świetny wieczór.
Następnego
dnia chciałam po prostu pospacerować po mieście. Poszłam jeszcze raz obejrzeć
na spokojnie Kościół Wotywny, ratusz, operę, parlament, Pałac Habsburgów i
katedrę. A potem – nad Dunaj, trochę popływać. Kris i jego koleżanka
dołączyli do mnie później.
Wieczorem
znowu postanowiłam spotkać się z Filipem. Poszliśmy na wiedeński Prater. Już
sama atmosfera wprawiała w podniecenie. Myślałam, że pozostanę przy roli
obserwatora, ale Filip się uparł i zaprosił na jedną z karuzel. Ale było
fajnie! Ostatnio byłam w parku rozrywki jak miałam 16 lat, więc miło było
przypomnieć sobie to uczucie, gdy wznosisz się w powietrze i wirujesz dookoła.
Oczywiście, bez przesady, w końcu mam chorobę lokomocyjną. Po małym zastrzyku
adrenaliny nie chciało się przerywać zabawy. Żeby trochę ochłonąć, poszliśmy pod
Hundertwasserhaus. Czemu chciałam go zobaczyć? Może dlatego, że uczyłam się o
nim w szkole i nie wierzyłam wtedy, że jest prawdziwy? Kompleks mieszkaniowy
wyróżnia się mieszaniną kolorów i zastosowaniem wielu krzywych. Wyglądał, jakby
ktoś dał dwuletniemu dziecku farbki i poprosił, by pokolorowało wzdłuż linii.
Wkomponowano tu także wiele roślin, by tworzyły z budynkiem jednolitą całość.
Czas leci, trzeba było już wracać do domu.
Nazajutrz
Filip miał wolne, więc poszliśmy na kawę wiedeńską. Kiedy zabrałam się za jej słodzenie,
podeszła kelnerka i niezbyt subtelnie odebrała mi cukierniczkę. Czy to znak,
bym przeszła na dietę, czy może sprofanowałam ich cudowny napój? Pokręciliśmy
się trochę po mieście i odwiedziliśmy muzeum historii naturalnej. Niestety,
przyszedł czas by się rozstać. Musiałam jeszcze złapać pociąg do Monachium.
W
drodze na kolejny event postanowiłam zahaczyć o ponoć najładniejsze bawarskie
miasto. Wszystkie tobołki zostawiłam na dworcu. Nie miałam zbyt wiele czasu.
Zaczęłam od średniowiecznej bramy Karlstor i skierowałam w kierunku Frauenkirche.
Tak bardzo chciałam zobaczyć ten kościół, a okazało się, że jest w remoncie i
nie wygląda tak okazale jak zwykle.
Potem podreptałam do neogotyckiego Nowego
Ratusza. Przypominał mi odrobinę ten z Hamburga, nie wiem czy słusznie.
Klucząc po starym mieście dotarłam do
kolejnego kościoła – Peterskirche. Nie
miałam wiele czasu, więc pognałam do Alter Hof. Bardzo chciałam zobaczyć te
średniowieczne budowle, ale oczywiście, były w remoncie. Mogłam wejść do środka,
ale z zewnątrz przykryte były białymi płachtami. Jak pech, to pech. Będę
musiała jeszcze tu wrócić. Zapłaciłam za bilet i wpełzłam do wnętrza, chroniąc
się przed upałem. Jak zwykle najbardziej podobały mi się ogrody i kaplica.
Pomaszerowałam
dalej do żółtego Kościoła Teatynów, ale miałam już ochotę odetchnąć od
sierpniowej gorączki.
Poszłam na spacer do Hofgarten i do ogromnego Ogrodu
Angielskiego. Wciąż miałam trochę czasu do umówionego spotkania z moim byłym
hostem z Friedrishafen. Mijałam strumyczki i jeziorko, a atmosfera wakacji udzielała się każdemu, kto przekroczył
granice parku, jak za dotknięciem magicznej różdżki. Nie ukrywajmy, ja prawie
ciągle mam wolne. Udało mi się dotrzeć
aż do chińskiej pagody, zanim musiałam zawrócić na umówione miejsce.
Josha
zjawił się punktualnie. Ucieszyliśmy się na swój widok. Dobrze czuliśmy się w
swoim towarzystwie. Poszliśmy na typowo bawarskiego ( jakbym nie słyszała tego
samego o Austrii) sznycla. Mój ex host próbował namówić mnie do rozmowy po
niemiecku, ale nie dałam się sprowokować. Po smacznym obiadku rozsiedliśmy się
na trawniku przed budynkiem Glyptotheku, ulubionym miejscu Joshy i
rozkoszowaliśmy się łagodniejącym popołudniowym słońcem. A wieczorem wyruszyłam w dalszą drogę do
zapyziałej wioski T.
Dotarłam
tam tuż przed północą. Podczas przesiadki jakaś pani z dziećmi pomogła władować
mi bagaże do pociągu, więc skorzystałam z okazji i zapytałam, czy nie zna
numeru do taksi, bo nie wiedziałam, jak mam się dostać na pole namiotowe.
Uśmiechnęła się tylko i wyjaśniła, że to prawdziwa wiocha i nie ma tam nic
takiego. Zaproponował mi za to, że mnie podwiezie, bo ma auto. Rzadko się
zdarza spotkać tak uczynnych ludzi.
Wydawałoby
się, że koniec sierpnia to całkiem znośna pora na wypad pod namiot. Niestety,
noce były tak zimne, że ciężko się zasypiało, natomiast we dnie słońce paliło
niemiłosiernie. Oczywiście, nie mieliśmy żadnego zadaszenia. Nie wiadomo co
było gorsze – później przyszedł deszcz, podczas którego szefowa kazała nam
masować… Żenada. Poznałam kilku ludzi, którzy zaproponowali mi przelot
samolotem ultralight za darmo. Bardzo się ucieszyłam i postanowiłam przeznaczyć
na to moją przerwę. Niestety, szefowa nie wyraziła na to zgody i musiałam
pożegnać się z moją przygodą. Po całodziennej pracy w deszczu i palącym słońcu czas
na lodowaty prysznic pod gołym niebem i
ciężko przychodzący sen w zimnym namiocie. Uwielbiam tę robotę…
sierpień 2011