Tym
razem Londyn, targi turystyczne. Koleżanka odwołała nocleg u siebie w ostatniej
chwili, więc musiałam kombinować couch. Trudno było, więc zadowoliłam się
trzema różnymi. Pierwszy z nich był bardzo dziwny i zestresowany. Od razu powiedział
mi, że nie będzie miał dla mnie czasu. Wzięłam się więc za samodzielne
zwiedzanie. Zaczęłam od Muzeum Historii Naturalnej, bo było najbliżej. Już sam budynek z kolorowych cegieł przykuwa
uwagę. W środku nakręcono film Noc w Muzeum, tak mi się wydaje. Tutejsza
kolekcja jest ogromna i nie sposób zobaczyć wszystkiego w tak krótkim czasie.
Wsiadłam
do metro i pojechałam na Trafalgar Squere. Na placu znajdują się dwie ogromne
fontanny i Kolumna Nelsona, natomiast jedną ze ścian tworzy Galeria Narodowa i
Kościół Św. Marcina. Słońce jeszcze świeciło i całkiem sporo ludzi wygrzewało
się w ostatnich listopadowych promieniach.
Podążyłam
w kierunku największej atrakcji – Big Bena i Westminster Palace. Tą samą trasę
pokonywał samotny chłopak z aparatem, zawsze dwa kroki przede mną. Poprosiłam o
zrobienie zdjęcia i zapytałam, czy nie ma nic przeciwko towarzystwu, jeśli i
tak idziemy w tę samą stronę. Sergio szybko się zgodził i pogrążeni w ciekawej
rozmowie ruszyliśmy do Opactwa Westminsterskiego.
Dotarliśmy
do pięknej, gotyckiej świątyni anglikańskiej. Tuż nad wejściem wkomponowano
ogromną rozetę. Byłam bardzo zdziwiona, bo wszędzie na trawniku przed
Westminster Abbey paliły się znicze. Dodawało to sakralnego uroku i poczucie
wspólnoty, jakie czułam kiedyś, jako dziecko chodzące do kościoła, lub
zapalające światełka na cmentarzu za dusze zmarłych.
Dalej
poszliśmy na Piccadily Circus i wstąpiliśmy do ogromnego sklepu z pamiątkami.
Tyle różności! Niezły mieliśmy ubaw, a przy okazji udało mi się zdobyć kilka souvenirów
dla mojej rodzinki. Pozostał nam już tylko Tower Bridge, ale musieliśmy dojechać
tam autobusem.
Po
zmroku most wydaje się majestatyczny i groźny zarazem, nie wiem czemu. Stalowa konstrukcja nie tylko łączy oba brzegi
Tamizy, ale również ozdabia ją swoimi kamiennymi
wieżami w stylu wiktoriańskim. Tower Bridge jest pięknie podświetlony i bardzo zaludniony,
mimo późnej już pory. Świetnie bawiłam się z Sergio, ale musiałam wracać do
domu i wypocząć nieco przed jutrzejszą pracą.
Ciężko
było zrealizować ten plan. Musiałam spać na podłodze, bez żadnego koca. Dostałam
tylko ręcznik, którym mogłam się przykryć. Pierwszy dzień pracy był cudowny –
tyle ciekawych stanowisk, które odwiedzałam w trakcie przerwy. Były gigantyczne
holenderskie chodaki, indyjskie tatuaże z henny i wielu przebranych hostów i
hostess. Interes też kręcił się nieźle. W domu mój gospodarz też jakby się odprężył
– pogadaliśmy trochę z jego telefonem, wydawał się bardziej sympatyczny.
Następnego
dnia po pracy przeprowadzałam się do kolejnego hosta. Wydawał się bardzo
ciekawą osobą, jednakże okazało się, że jest artystą (dziwakiem). Przyszłam na
próbę jego zespołu, posłuchałam jak grają i śpiewają, a potem wybraliśmy się z
Erikiem na zakupy. W drodze powrotnej chował się za każdym słupem, wskakiwał do
pociągu, by w ostatniej chwili z niego wyjść… Mało zabawne, jeśli się kogoś nie
zna. Poprosiłam go, byśmy pojechali do Camden Town, alternatywnej dzielnicy
pełnej przedziwnych sklepów. Niestety, Erik zabrał mnie do jakiejś szemranej
okolicy. Pokręciliśmy się chwilę i jechaliśmy do domu. Ugotowałam obiad (zawołaj
mnie jak skończysz)który zniknął w mgnieniu oka, mimo iż był przewidziany na
dwa dni.
W
pracy poznałam jednego chłopaka, który chciał się ze mną umówić na wieczór. Stwierdziłam,
że wszystko jest lepsze niż mój host, więc przyjęłam propozycję. Poszliśmy na
miasto, koło Big Bena, Piccadilly Circus i nie wiem gdzie jeszcze, ale to nie było
ważne. Miło się rozmawiało. Niestety, później chciał mi pokazać swoje mieszkanie,
więc czas było się zmywać. Na szczęście, mój host musiał gdzieś wyjechać, więc
zostałam z jego współlokatorami. Okazali się bardzo sympatyczni i obiecali, że
mnie zabiorą do Camden Town.
Ostatniego
dnia miałam wolne, więc poszłam pooglądać niedobitki. Zaczęłam od trzeciej co
do wielkości katedry na świecie – Sant Paul Cathedral. Budowla jest ogromna, ciężko
było uchwycić jej piękno w całej okazałości. Nie zabawiłam długo, bo byłam
umówiona z Sergio. Pozwoliłam mu się prowadzić.
Pstryknęliśmy sobie zdjęcie z London Eye i Tower Bridge, z typowo zachmurzonym
londyńskim niebem w tle.
Przespacerowaliśmy się też do Royal Albert Hall –
ogromnej Sali koncertowej, zdobionej malowidłami niczym ze starożytności.
Stamtąd mieliśmy już tylko kilka kroków do ogromnego Hyde Parku. Nie jestem
pewna, może to był już inny ogród, Kensingstonów? W każdym razie, wspięliśmy się
na pomnik Alberta i przespacerowaliśmy po ogromnych połaciach zieleni.
Już nie
mogliśmy się doczekać wizyty w Camden Town z Davidem i jego koleżanką. Miasteczko
przerosło moje najśmielsze oczekiwania – ze ścian budynków zwisały gigantyczne
krzesła, smocze ogony i trampki Guliwera. Do jedzenia serwowano potrawy z
każdego niemal zakątka świata. Znaleźliśmy nawet churros, ku uciesze Sergio, Hiszpana
z pochodzenia. Zaglądaliśmy do przeróżnych sklepów z cudeńkami i pomysłowymi strojami.
Czas płynął szybko, a ja musiałam się zbierać na spotkanie z moim ostatnim
hostem.
Tom
był przystojnym i miłym facetem, w dodatku utalentowanym. Zaproponował mi
zmianę planów, żebym nie musiała jechać na drugi koniec Londynu i z powrotem,
tylko bezpośrednio. Miało mi to dać więcej czasu na spanie, ale nic z tego nie
wyszło. Ugotowaliśmy razem, po czym graliśmy na zmianę na gitarze i śpiewaliśmy
do późnej nocy. Udało mi się zdrzemnąć może ze dwie godziny, ale w końcu raz
nie zawsze. Będę miło wspominać ten wypad do Londynu.
listopad 2011