piątek, 20 stycznia 2012

Styczniowy Hamburg

Pod koniec stycznia znowu szykowała się praca. Tym razem padło na Hamburg. Słyszałam, że to najpiękniejsze miasto Niemiec, więc nastawiłam się na coś ekstra. Oczywiście wiem, że Hamburg został zbombardowany niemal w całości – nie wiem, co na mnie czeka.

Mój pierwszy host nie miał zbyt wiele czasu by mnie oprowadzać za dnia, więc pozostało mi samotne zwiedzanie. Szaro, zimno i kropi. Powinnam się już do tego przyzwyczaić.  Podreptałam do ruin Kościoła św. Mikołaja. Jego wieża była niegdyś najwyższym budynkiem świata, dziś robi smutne wrażenie. Poczerniała wznosi się nad pozostałymi jeszcze szczątkami ścian i kilkoma rzeźbami.

Dalej powędrowałam do neorenesansowego ratusza. Zielony dach przydawał mu trochę życia. Sam plac też był ciekawy, obsadzony moimi ulubionymi drzewami. Szkoda, że nie wiem jak się nazywają. Potem doszłam do opery, której budowa ciągnie się w nieskończoność i pochłania niezliczone fundusze. Nic specjalnego.


Dotarłam spacerkiem do Dzielnicy Spichlerzy – ciągnącej się setki metrów zabudowy z czerwonej cegły. Pstryk – selfie i do portu! Wsiadłam do tramwaju wodnego i poogolądałam miasto z wodnej perspektywy. Pozostał mi jeszcze tylko stary tunel pod Łabą. Czułam się trochę nieswojo, wchodząc do niego. Był opustoszały i nadawałby się na scenerie do kiepskiego horroru. Na szczęście po chwili weszła do niego jeszcze dwójka turystów, więc ruszyłam raźniej do przodu. Końca nie było widać, wątpliwa to przyjemność przemierzanie tego tunelu. W końcu wyszliśmy na powierzchnię. Uff… Czas wrócić do domu, nazajutrz trzeba wcześnie wstać.

To chyba jakieś fatum nade mną wisi – w pracy okropne pustki, prawie nic nie zarobiłam. Za to wieczorem, po ugotowaniu typowego grunkohl z karmelizowanymi ziemniakami , wybraliśmy się z moim hostem na Reeperbahn. Jest to ulica klubowa, na której roi się od barów ze striptizem, sex schopów i imprezowni.  My jednak wybraliśmy spokojniejszy lokal nieco dalej. Największą frajdę sprawiło mi jeżdżenie rowerem w nocy przy minusowej temperaturze. Myślałam, że zamarznę. Czy to nie szalone? Zawsze kojarzyło mi się tylko z letnią wycieczką przez lasy i jeziora. 


Na ostatnią noc zmieniłam hosta, który od razu zabrał mnie na dziką imprezę. Właśnie miał urodziny, jak dowiedziałam się na miejscu. Spędziłam świetny wieczór z jego przyjaciółmi. Natomiast następnego dnia mój gospodarz nie był w stanie się ruszyć. Znowu musiałam sama ruszyć w miasto. Tak naprawdę to został mi do zobaczenia domek, który zbudowano z niepotrzebnych desek i innych części. Mieszkańcy przynoszą tutaj stare książki i inne drobiazgi. Każdy może tu spędzić trochę czasu, jeśli tylko znajdzie to miejsce.  Ja musiałam już znikać, pociąg do Amsterdamu nie zaczeka.

Hamburg, styczeń 2012

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Helsinki, Turku i Sztokholm zimą 2012

Finlandia zimową porą – sama nie wiem, na co się porwałam. I bynajmniej nie mówię o wódce… Polecieliśmy z Piotrem do Turku, za grosze. Dobra okazja do zwiedzenia Helsinek. Jak zwykle przygarnięto nas na cs, przyjechaliśmy na miejsce bardzo późno. Bilet z Turku do stolicy wyniósł nas więcej niż lot. Przystanek samolotowy, chciało by się to nazwać, był niezwykle małym barakiem i posiadał sklepik typu kiosk. usiedliśmy na starej kanapie, której ktoś się chyba chciał z domu pozbyć. A ja narzekałam na lotnisko w Gdańsku. Na dzień dobry przywitało nas minus 20 stopni. Nic dziwnego, że tutaj ciągle się pije alkohol.

Po rozmowie z naszymi hostami udało nam się ustalić trasę zwiedzania. Od samego rana podreptaliśmy na Plac Senacki. W jego centrum stoi pomnik cara Aleksandra II, a za nim wznosi się majestatyczna Katedra św. Mikołaja. By do niej dotrzeć, trzeba pokonać kamienne stopnie. Przypominało mi to odrobinę Sacre Coeur.


Przeszliśmy koło portu i po pewnym czasie odnaleźliśmy czerwoną katedrę. Sobór Uspienski to cerkiew której dach zdobi 13 pozłacanych kopuł, symbolizujących Jezusa i jego apostołów. Nigdy przedtem nie widziałam takiej architektury – bizantyjsko-słowiańskiej ponoć. Zachwycające.

Jako że była zima, a przy robieniu zdjęcia narażało się na odmarznięcie palców, raczej oszczędnie sięgaliśmy po aparat. Nie był to sezon na znany Kauppatori, za to udało nam się znaleźć halę targową z przeróżnymi pamiątkami i specjałami. Byłam bardzo głodna i zaciekawiona perspektywą spróbowania mięsa renifera. Nie zawiodłam się – niebo w gębie!
Zrobiło się już ciemno, więc zmarznięci ruszyliśmy z powrotem do domu. Spędziliśmy miły wieczór z naszymi hostami.

Kolejnego dnia popłynęliśmy promem do twierdzy Suomenlinna. Jest to baza marynarki wojennej, położona na pięciu wyspach. Najwięcej frajdy sprawiła nam sesja zdjęciowa koło armat. Zeszliśmy też do podziemnych tuneli, ale było bardzo ciemno, więc nie zagłębialiśmy się zbytnio. Odwiedziliśmy kościół Suomenlinna, który jako jedyny łączy dwie funkcje – sakralną i latarni morskiej – ciekawa kombinacja.


Co robić w zimny ciemny Finlandzki wieczór? Oczywiście sauna! Pojechaliśmy do miasta i bardzo się zdziwiliśmy prostotą tego miejsca. Między sesjami wychodziliśmy na dwór i nacieraliśmy się śniegiem. Bardzo intensywne przeżycie. Nie chciało nam się jeszcze wracać do domu, więc poszukaliśmy jakiejś knajpki i zafundowaliśmy sobie zasłużonego drinka.

Nazajutrz nie zostało już wiele do oglądania. Poszliśmy do Parku Sibeliusa, słynnego fińskiego kompozytora. Znajduje się tam pomnik jego imienia stworzony z piszczałek. Ponoć w wietrzne dni słychać jego muzykę.

Włóczyliśmy się po mieście bez celu aż zgłodnieliśmy i zamówiliśmy pizzę. Na wieczór mieliśmy zarezerwowany rejs promem, aż do Sztokholmu. Płynęliśmy całą noc. Do naszej kajuty nikogo nie dokwaterowano, więc mieliśmy spokój. I to wszystko za jedyne 5 euro.

W Sztokholmie pogoda nie dopisywała. Szaro, ciemno i mroźno. Z portu poszliśmy do kolorowego starego miasta. Na  miejscu cyknęliśmy fotę przed kościołem Slottskyrkan i podążyliśmy do Muzeum Statku Vasa. Piotrek uparł się, że chce je odwiedzić, mimo iż było bardzo drogie.


Okręt ten wybudowano podczas wojny polsko szwedzkiej, jednak nie posłużył długo. Zatonął, ledwo wypływając z portu. W muzeum można było podziwiać figury woskowe, jakże realistyczne, przedstawiające marynarzy i mieszkańców Szwedzkich. Muszę przyznać, że wszystkie eksponaty wywarły na mnie duże wrażenie.

Po wizycie nastąpiło przeciążenie materiału. Pokłóciliśmy się z Piotrkiem i jakże dojrzale, każde poszło w swoją stronę. Niestety, nie miałam żadnego aparatu ani mapy, więc błąkałam się bez celu po mieście, aż przyszedł czas na powrót. Popłynęliśmy promem do Turku, skąd mieliśmy wylot do Polski.

Pierwsza stolica Finlandii nie zachwyca, przynajmniej zimowa porą. Niewielu ludzi snuło się po ulicach. Z nisko pochyloną głową wtuloną w ramiona przeszłam koło rzeki Aury, by dotrzeć do katedry luterańskiej opruszonej śniegiem. Nieciekawa budowla pozwoliła mi się ugrzać chociaż na chwilę. Nie mogłam już dłużej włóczyć się po mieście. Mróz wdzierał mi się do mózgu. Miałam do zabicia jeszcze parę godzin, więc poszłam na wystawę ognia.

Byłam bardzo mile zaskoczona, gdy weszłam do muzeum. Wystawa była darmowa. Na różnych stanowiskach można było rozpalić ogień, posłuchać muzyki jemu poświęconej lub pograć w strażaka. Duże wrażenie zrobił na mnie multimedialny pokaz wielkiego pożaru w Turku. Światła, dźwięk i dym pozwalało poczuć ułamek grozy, jaką przeżyli mieszkańcy miasta.

Odwiedziłam jeszcze wystawę poświęconą piłce nożnej. Aż dziw, że coś takiego można interesująco przedstawić osobie, która totalnie ignoruje ten sport. Mimo wszystko, trzeba było zbierać się już na samolot.

styczeń 2012