poniedziałek, 20 lutego 2012

Bruksela i Mechelen, czyli za dużo jak na jeden dzień

Korzystając z wyjazdu służbowego, postanowiłam zjawić się dzień wcześniej i pozwiedzać Brukselę. Przyjechałam wieczorem i jak zwykle zatrzymałam się na Cs. Było już ciemno, więc zdecydowałam się zostać w mieszkaniu i zrobić chruściki. Jak już się wódkę otworzy, to trzeba spożyć do końca – mój host nie miał nic przeciwko paru drinkom i moim wypiekom. Przygrywał mi nawet na gitarze i tak, leniwie toczyła się rozmowa.

Od rana znowu wyruszyłam sama w teren. Pierwszy krok – Katedra św. Michała. Tym razem kościół oprócz mojego ulubionego gotyku nosi znamiona renesansu i stylu romańskiego. Nieźle się nagimnastykowałam, by ktoś strzelił mi tu w miarę przyzwoitą fotkę. Przeszłam przez zielony skwerek i już prawie dotarłam do pięknej, zabytkowej Galerii Royales Saint-Hubert. Był tam sklep z przepysznymi pralinkami i bardzo miłym panem. Jasne, że się skusiłam. Czekoladzie nie wolno odmawiać.

Klucząc starymi, klimatycznymi uliczkami znalazłam się na Wielkim Placu. Z jednej strony otoczony jest przez ratusz, z drugiej przez ( wg mnie podobny) Dom Króla, a dookoła przeróżne kamienice i muzea. Niestety, czas mnie gonił, a atrakcji było wiele.




Przeszłam koło nieciekawego pomnika sikającego chłopca, czyli Manneken Pis, którego nie zaszczyciłam nawet jednym zdjęciem i powędrowałam do Kościoła Notre Dame du Sablon. Świątynia w stylu gotyckim, zrobiła na mnie duże wrażenie. Niestety, o tej porze roku nie było ani kwiatów, ani słońca, więc nie zatrzymywałam się na dłużej.

Zatoczyłam koło i natrafiłam na Ogrody Mont des Artes. Na jednym z budynków widać zegar, wokół którego ustawiono 12 postaci. Nie wiem, co mają symbolizować, ale ładnie to wygląda. I nareszcie stanęłam przed Muzeum Instrumentów Muzycznych. Z jednej strony, najwyższy czas by się ugrzać, chociaż luty w Belgii nie jest aż tak dokuczliwy, z drugiej bardzo chciałam zobaczyć tę kolekcję. Dostałam słuchawki i mogłam koło każdego niemal instrumentu posłuchać jego dźwięku lub utwory z nim w roli głównej. Świetne doświadczenie. Najlepsze muzeum w jakim do tej pory byłam.




Po ponad godzinie stwierdziłam, że czas ruszyć się z miejsca. Poszłam do Parku Cintanquenaire. Łuk triumfalny i ogrom zieleni musi robić wrażenie. Latem. Teraz chciałam znowu ukryć się w jakimś wnętrzu. Doskonale nadało się Królewskie Muzeum Sił Zbrojnych i Historii Militarnej. Mogłam pooglądać sobie samoloty, armaty i mundury. Wykończona eskapadą, pojechałam po walizkę i wsiadłam do pociągu do Mechelen, miejsca mojej pracy.

To jednak nie koniec wrażeń na dziś. Musiałam dojechać do pracy mojego hosta. Żaden problem. Kolejny bus za 30 minut. Ciemno, zimno, a ja nie miałam nic do czytania. Czas mijał wolno, aż wreszcie nadjechał mój autobus. Podeszłam do krawężnika, a on po prostu pojechał dalej. Skonsternowana spojrzałam na pozostałych. Cóż, nie pomachałam, to się nie zatrzymał. Proste! Grrr. Myślałam, że się popłaczę ze złości. Podjechał kolejny bus do którego wsiadłam. Kierowca powiedział mi, gdzie wysiąść i musiałam tylko kawałeczek dojść. 

Okazało się, że pomyliłam nazwy, lub mnie źle poinformowano i wylądowałam w ciemnej, podejrzanej dzielnicy. Zadzwoniłam do Fridericka i zapytałam, co robić. Znalazłam bar i podałam telefon barmanowi, by porozmawiał z nim po francusku. Nikt nie zna tu angielskiego, a ja nie wiedziałam, gdzie jestem. W dodatku zgubiłam okulary i nie widziałam nazw ulic. W końcu chyba się dogadali, bo barmanowi jednak przypomniał się english.

Porozmawialiśmy chwilę, Friderick miał po mnie przyjechać za godzinę. Wyskoczyłam szybko coś zjeść. Ledwo wróciłam, wpadł jakiś murzyn i krzyczał nie wiadomo co. Barman wziął mnie szybko na zaplecze, bym była bezpieczna. Za chwilę wparowała policja i zwinęła gościa. Czy limit adrenaliny na dzisiejszy dzień został już wyczerpany???!! Niedługo potem, zjawił się mój host i zawiózł bezpiecznie do domu.


Kolejne dwa dni zeszły mi na pracy. Było całkiem przyjemnie, mimo iż ludzie nie płacili dużo, ustawiali się w kolejkach do nas i czas się nie dłużył. Frederick zawoził i odbierał mnie codziennie autem. Wieczorem gotowaliśmy i zajadaliśmy pralinkami. Jeden raz wziął mnie do pubu, gdzie był tak ogromny wybór piw smakowych, że nawet dałam się na jedno skusić. Wcale mi nie smakowało, ale przynajmniej spędziłam miły wieczór z moim hostem i jego kolegą. Czas ruszać na lotnisko w cieplejsze klimaty. Barcelooona!

luty 2012