Nareszcie
na miejscu. Z lotniska nie było zbyt daleko do centrum. Miałam się tam spotkać
z Edwinem. Najpierw zaprosił mnie na obiad, a później na zwiedzanie.
Spacerowaliśmy po Barrio Gotico. Z każdej strony do mych uszu docierał
hiszpański – piękny język, niczym muzyka. Nie starałam się go zrozumieć, tylko
chłonąć tę melodię. Nie wiem jak to się stało, ale razem z Edwinem wpadliśmy w
jakąś euforię. Zaczęliśmy krzyczeć z radości i słuchaliśmy, jak nasze głosy
odbijają się echem od starych kamienic. Nie było tam nikogo, a ja czułam się,
jak zakochana. Po prostu motyle w brzuchu. Zadłużyłam się w tym mieście.
Jak
już się uspokoiliśmy, dotarliśmy do muzeum Salwadora Dali. Byłam
podekscytowana, ale niestety się zawiodłam. Większość wystawy składała się z
niedokończonych szkiców. Dalej poszliśmy do pięknej i ogromnej Katedry św.
Eulalii. Jej wnętrza kryją niespodziankę. W jej środku wyrasta tropikalny
ogród, z fontanną i beztrosko przechadzającymi się gęsiami. O co tu chodzi?
Ponoć są one symbolem czystości trzynastoletniej Eulalii, patronki katedry i
Barcelony. Oddała swoje życie za wiarę. Podobno utrzymują tę liczbę do dzisiaj.
Zrobiło się późno, poszliśmy więc do domu, w kierunku Sagrada Familia. Z
balkonu Edwina można podziwiać tę piękną katedrę.
Kolejnego
dnia pracowałam jak mróweczka, a potem poszłam z dziewczynami z MD do Ikei na
klopsiki – tanie jedzenie. Edwin wyjeżdżał na wakacje, więc wieczorem postanowiliśmy
wypić trochę sangrii w domowym zaciszu. Następny dzień przywitałam mdłościami.
Nie, to nie był kac. Wsiadłam do metro i pojechałam do pracy. Wytrzymałam jakąś
godzinę i musiałam wracać do domu. Grypa żołądkowa. Po całodziennych katuszach,
wreszcie udało mi się zasnąć.
Nazajutrz
trochę mi się poprawiło, więc poszłam do pracy – musiałam zarobić na ten
wyjazd… Nie było aż tak źle. Nie chciało mi się jednak wracać do domu, a żadna
z dziewczyn nie była chętna na spacer. Po drodze na metro zaczepił mnie jakiś
chłopak i zaprosił na kawę. Czemu nie – w końcu i tak nie miałam co robić.
Porozmawialiśmy sobie miło, a gdy zrobiłam się głodna, po prostu się zmyłam.
Następny
wieczór spędziłam w towarzystwie chłopaka z CS – nie zamierzałam siedzieć w
domu będąc w Barcelonie. Powłóczyliśmy się po mieście i poszliśmy do pubu.
Zadzwonili po niego znajomi, więc zmieniliśmy miejscówkę i dołączyliśmy do
większego grona. Miło było znowu spacerować po Las Ramblas nocą, gdzie mimo
lutego roiło się od ludzi, taki tu specyficzny klimat. Uwielbiam to miasto.
Kolejny
wieczór i kolejne przygody – tym razem współlokatorka Edwina zlitowała się nade
mną i wzięła na imprezę. Gdy zjeżdżałyśmy ruchomymi schodami z metro,
dziewczyna nagle zapytała, czy mam wszystko w torebce. Sprawdziłam – brakowało
telefonu. „To ten chłopak za Tobą Ci go ukradł” – była pewna. Chwyciła go za
rękę i zażądała zwrotu komórki. O dziwo oddał mi ja bez słowa i powoli się
oddalił. Osłupiałyśmy i nie mogłyśmy nic więcej zrobić. Mimo takiego początku,
impreza była bardzo udana.
Ostatniego
dnia nie musiałam wcześnie wstawać, a dziewczyny z pracy były chętne do
spotkania. Zanim jednak się wygrzebały, zdążyłam pojechać na chwilę na plażę, porozkoszować
się słońcem i posłuchać szumu morza. Umówiłyśmy się w Parku Cytadela. Rozłożyłyśmy
się na trawie i gadałyśmy o wszystkim i o niczym. Nagle zauważyłyśmy papużki –
kąpały się w kałuży. Jaki to był uroczy i za razem egzotyczny widok, jak
moczyły kolorowe skrzydła i otrząsały się z wdziękiem. W końcu zgłodniałyśmy i
poszłyśmy poszukać jakiegoś lokalu. Zdecydowałyśmy się na jeden, w którym
podawali królika. Szczerze mówiąc, nie był zbyt smaczny.
Poszłyśmy
jeszcze pod Łuk Triumfalny. Ten był jednak inny niż jakikolwiek do tej pory widziałam.
Z czerwonej cegły i z wieloma rzeźbami. Okazało się, że miał oddawać hołd
sztuce, a nie wydarzeniom militarnym.
Dziewczyny
musiały już iść, zostałam sama z Agnieszką. Poszłyśmy do Paku Guell. Tym razem doszłyśmy
tam od jakiejś innej strony. Musiałyśmy wspinać się po wielu schodach, by dotrzeć
do celu. Było jednak warto. Obie byłyśmy tu po raz drugi, więc mogłyśmy
porównać nasze wspomnienia. Weszłyśmy na Golgotkę i pogłaskałyśmy ceramiczną salamandrę.
Przyjemnie było tak po prostu się przechadzać, niestety chłód pokrzyżował nam
nieco plany. Aga musiał szykować się w drogę.
Jako
że mieszkałam tuż obok Sagrada Familia, postanowiłam skorzystać z okazji i obejrzeć
jej wnętrze. Wstęp był bardzo drogi, a ja nie wiem, czy było warto. Gaudi
zaprojektował katedrę jako symbol organizmu. Nie wiem, czy udało mi się doszukać
właśnie takiego efektu. Psychodeliczne witraże kontrastowały ze strzelistymi,
niemal białymi sklepieniami. Wcale nie czułam się jak w kościele.