piątek, 10 sierpnia 2012

Sewilla, San Fernando i Kadyks

Sewilla


Z Lizbony do Sewilli przyjechaliśmy autobusem nocnym o piątej rano. Wylądowaliśmy na Plaza de Armas i co dalej? Byłam głodna, zmęczona, nogi miałam opuchnięte i pełne odcisków. Mój ukochany nie spał całą noc, tylko wyjadał cały prowiant. Chyba nie muszę opisywać jak bardzo byłam wściekła. Próbowaliśmy znaleźć coś do jedzenia, ale o tej godzinie - na próżno. Poczłapaliśmy na Plaza Nueva – nie dlatego, że jest piękny ( chociaż na prawdę nic mu nie brakuje, można stąd podziwiać ratusz) tylko dlatego, że jest zacieniony. Położyliśmy się na ławkach i próbowaliśmy się zdrzemnąć i przeczekać do otwarcia sklepów.
O trochę bardziej ludzkiej godzinie ruszyliśmy wzdłuż Avenida de la Constitucion by podziwiać Katedrę Najświętszej Marii Panny i La Giralda. Nic z tego – byłam tak głodna i rozdrażniona, że musieliśmy zatrzymać się na jakimś śniadaniu i kawie – bez tego ani rusz!



Posileni poszliśmy dalej do Archiwum Indyjskich i Alcazar. Niestety, do pałacu nie weszliśmy, bo odstraszył nas bilet wstępu, a to był błąd – i to duży. Bardzo żałuję, że nie sprawdziłam wcześniej co warto a czego nie warto zobaczyć. No cóż, przynajmniej jest powód by wrócić. Ale na pewno nie w sierpniu, to była największa głupota tego wyjazdu! O tej porze z nieba leje się żar niemiłosierny, trzydzieści stopni – nocą… Katastrofa. Ma się ochotę tylko wejść do jakiegoś wnętrza i odpocząć, a nie zwiedzać. Przechodzimy koło Pałacu San Telmo. Pstrykamy zdjęcie i  idziemy dalej.



Droga jest prosta – trafiamy na Plac Hiszpański. A tam, mimo otaczającego go kanału, dużej fontanny i bliskości Parku Marii Luizy gorąco jak w piekle. Pałac zbudowany jest z czerwonej cegły, co jeszcze potęguje diabelskie skojarzenia. Ściany wnęk i kładki prowadzące do budynku pokryte są ciekawymi mozaikami. Z balkonów roztacza się przyjemny widok. Nie zostaliśmy tam jednak długo. Poszliśmy na spacer w częściowo zacienionym Parku Marii Luizy.






Potem dla ochłody skręciliśmy w promenadę biegnącą wzdłuż Kanału Alfonsa XIII by zobaczyć Złotą Wieżę. Ochłodziło się już nieco, więc spacerek okazał się dobrym pomysłem. Przeszliśmy się aż do Areny Byków i byliśmy wykończeni całodniowym upałem.

Z ulgą udaliśmy się do naszego prywatnego pokoju z klimatyzacją. Niestety, nasza radość była przedwczesna. Klimatyzacja okazała się być stojącym wentylatorem, a w pokoju ledwo mieściło się łóżko. Zazwyczaj nie mam zbyt wielkich wymagań, ale tego dnia to była już przesada. Jak dobrze, że nazajutrz jechaliśmy do Kadyksu.

Kadyks i San Fernando


Na stacji czekał już na nas kolega mojego chłopaka. Odebrał nas autem i zawiózł do San Fernando, gdzie mieliśmy się zatrzymać podczas naszego pobytu. Tutaj panowała zupełnie inna atmosfera. Mimo iż temperatura była taka sama, upał nie dokuczał tak bardzo i można było ze spokojem oddychać. Ufff.
Po południu kolega i jego dziewczyna oprowadzili nas po San Fernando. Jest to mała mieścinka, nie ma w niej nic ciekawego oprócz klimatu, który trudno opisać. Ludzie się nie spieszą, są wyluzowani i roześmiani. Poszliśmy do polecanego lokalu ze smażonymi rybami, gdzie wykupiliśmy pół asortymentu na wynos. Wszystkiego trzeba było spróbować, a byliśmy we czwórkę. Wróciliśmy do domu i wieczór minął nam na piciu sangrii, pałaszowaniu ryb i plotkowaniu.

Kolejny dzień spędziliśmy na zwiedzaniu. Pojechaliśmy znowu do Kadyksu na dłuższy spacer. Tym razem postanowiliśmy odwiedzić informację turystyczną. Pani wytłumaczyła nam uprzejmie, że musimy podążać za wymalowanymi na chodnikach liniami. Tras było kilka – każda miała inny kolor. Obeszliśmy chyba wszystkie, plącząc je co jakiś czas, ale dostarczało nam to dodatkowej frajdy. Najważniejsze widzieliśmy – Nową Katedrę (mają dwie), Kościół Santiago i mury obronne. Szczególnie ta ostatnia trasa była bardzo przyjemna, prawie cały czas mogliśmy podziwiać widoki na Atlantyk.









Po fortyfikacjach mieliśmy jeszcze trochę siły na odwiedzenie Parque Genoves – mini parku jurajskiego.
Na końcu znaleźliśmy targ rybny. Po raz pierwszy widziałam całego tuńczyka. W puszce wydaje się taki malutki, a tutaj proszę – zajmował prawie całą ladę. Nie wspominając już o ośmiornicach, rekinach i innych niezidentyfikowanych stworach morskich.






Ostatnie dwa dni wakacji spędziliśmy na jedzeniu churros, plażowaniu, nic nie robieniu i szwędaniu się ze znajomymi mojego chłopaka. Trochę wytchnienia po intensywnym zwiedzaniu bardzo nam się przydały. I tak minął nam rach ciach cały urlop.

sierpień 2012

środa, 1 sierpnia 2012

Faro, Lagos i Lizbona

Wreszcie wymusiłam na szefie wolne, więc mogliśmy się udać z chłopakiem na wakacje. Gdzie? Tu zaczął się problem. On nalegał na Hiszpanię, ja wolałam jakiś inny kraj, jakiś w którym jeszcze nie byłam. Poszliśmy na kompromis – cztery dni w Portugalii i cztery w Hiszpanii. Plan obejmował przylot do Faro, Lagos, Lizbona, przejazd do Sewilli, Kadyks i wylot z Jerez. No to jedziemy!

Faro


Do miasta przylecieliśmy od rana. To był nasz pierwszy wyjazd z plecakami, więc nie mieliśmy jeszcze doświadczenia w planowaniu. Chcieliśmy pojechać na najbardziej wysunięty na zachód punkt Portugalii. Niestety tego dnia organizowano jakiś strajk autobusów i nie mieliśmy czym tam dotrzeć. Kupiliśmy za to bilet do Lagos. Mieliśmy dwie godziny do odjazdu naszego busa, więc wraz z całym naszym dobytkiem poszliśmy na spacer po centrum. Mieścinka jest niewielka, starczyło nam na wszystko czasu.





Lagos


Tutaj również zaczęliśmy pobyt od spacerku. Nie poszliśmy do żadnej informacji turystycznej, ani nie szukaliśmy wcześniej wiadomości na temat tego miasta, dlatego nie wiem co oglądaliśmy. Mając na sobie tak ciężki plecak, nie zawsze mnie to interesowało. Upał był nie do zniesienia.

Musieliśmy coś wymyślić, bo nasz pociąg do Lizbony był dopiero wieczorem. Postanowiliśmy wykupić wycieczkę motorówką wśród skał i wszystkich plaż Lagos. To był idealny pomysł.  Sternik podpływał bardzo blisko do występów skalnych, także mogliśmy obejrzeć je z bliska i prawie dotknąć. Na końcu wysadził nas na najładniejszej z plaż i mogliśmy się wykąpać. O opalaniu w tym skwarze nie było mowy. Właśnie dlatego z każdych wakacji wracam biała…
Po ochłodzeniu się w rześkiej wodzie i zjedzeniu obiadu, mogliśmy ruszyć dalej, do Lizbony.




Lizbona


Do stolicy dotarliśmy późnym wieczorem, a że z nas straszne głodomory, pierwszą rzeczą którą zrobiliśmy było znalezienia restauracji. Niestety, jedzenie nie bardzo mi smakowało, więc prawie całą moją porcję pochłonął mój chłopak. No to do łóżeczka i spać, bo następnego dnia czeka nas zwiedzanie.

Najpierw dojechaliśmy do  Placu Rossio, gdzie znajduje się informacja turystyczna. Czekaliśmy na swoją kolej chyba z godzinę, więc poszliśmy z naszym numerkiem na lody i obejrzeć co jest dookoła. Wiele z tych budynków było bardzo ciekawych, ale nikt nam nie potrafił powiedzieć, jakie miały przeznaczenie. Do dzisiaj tego nie wiem. Po wizycie w informacji przeszliśmy przez  Praca da Figueira i dalej deptakiem Rua Agusta, aż do rzeki Tag. Po drodze widzieliśmy zabytkowy tramwaj, który we wszystkich turystach wywoływał żywe emocje. Trochę pokręciliśmy się po uliczkach i przypadkiem trafiliśmy na Katedrę Se.




Stamtąd  ruszyliśmy na punkt widokowy i do Zamku świętego Jerzego. Nie dość, że czekaliśmy w gigantycznej kolejce, to jeszcze zapłaciliśmy bardzo dużo za bilet wstępu. Według mnie, nie był wart swojej ceny. Można go sobie z czystym sumieniem podarować.

W lekko złych humorach poszliśmy poszukać czegoś do jedzenia. W pobliżu stali naganiacze, więc nie mając sił ani ochoty na dalsze krążenie po mieście, ulegliśmy ich namowom. To był strzał w dziesiątkę. Jedzenie było pyszne, ale jeszcze lepsza była Sangria. Dostaliśmy cały dzbanek wypełniony winem i owocami. Już po jednym kieliszku byłam w wyśmienitym nastroju, a zanim skończyliśmy posiłek byłam ciut wstawiona. Dzień nie był do końca stracony. Już nie pamiętam, jak dotarliśmy do hotelu.

Następnego dnia pojechaliśmy do Torre de Belem. Pogoda znacznie się popsuła. Całą wieżę otaczała gęsta mgła. Zaczęliśmy więc zwiedzanie od środka. Gdy wyszliśmy  na taras widokowy, słońce zdążyło już rozgościć się na niebie. Zrobiliśmy kilka fotek i poszliśmy dalej.





Po drodze do Klasztoru Hieronimów zobaczyłam targ staroci ( i nie tylko). Właśnie skończyłam moją książkę, więc postanowiłam się rozejrzeć za inną. Na szczęście mieli kilka egzemplarzy po angielsku, za bardzo przystępną cenę. Bardzo zadowolona, stanęłam w kolejce do klasztoru. Czekaliśmy bardzo długo, ale było warto. Mosteiro Dos Jeronimos jest przykładem stylu manuelińskiego, który widziałam po raz pierwszy. Łączy on gotyk, rzeźby z motywami morskimi oraz elementy orientalne. Jest to najpiękniejszy klasztor jaki widziałam do tej pory.




Zaraz obok znajduje się Igreja Santa Maria de Belem. Tutaj kolejka była już mniejsza, ale moja cierpliwość powoli się kończyła, a czekanie w skwarze sierpniowego słońca nie pomagała. Nie jestem koneserem sztuki sakralnej, więc powiem tylko, że kościół był ładny i warto go odwiedzić.

Po drodze do przystanku mijaliśmy cukiernię z Pasteis de Belem i nie mogłam odpuścić – musiała ich spróbować. Kupiłam od razu kilka i nie żałowałam – były przepyszne! Nic dziwnego, że przed wejściem tłoczno prawie jak przed Santa Maria.
Niestety mój żołądek był innego zdania – a wcale nie zjadłam za dużo. Na ból brzucha nie ma rady. Musiałam oczywiście wysłuchać kazania od mojego chłopaka i przez parę dni trzymać dietę.


Pozostała nam jeszcze wizyta w oceanarium – to co tygryski lubią najbardziej. Uwielbiam zwierzęta, a w szczególności te wodne. Po wizycie w akwarium w Barcelonie zakochałam się w płaszczkach. Tym razem furorę zrobiła wyjątkowo brzydka ryba z guzem, a w dodatku „baby-fish”.



sierpień 2012

Sintra - miasto z bajki

Sintra - ucieczka z Lizbony


Jednodniowa wyprawa do Sintry zasługuje na oddzielny wpis. Miasteczko pełne pałaców, zamków i ogrodów. Jest oddalone od Lizbony tylko 25 kilometrów, więc grzechem byłoby nie wybrać się w te strony.
 
Złapaliśmy poranny autobus do Sintry i rozpoczęliśmy zwiedzanie od spacerku po okolicy i porcji lodów. Wokół same góry i lasy. Stamtąd wpakowaliśmy się do minibusu, który jechał do Castello Dos Mouros.


Zamek Maurów to schody, schody i jeszcze raz schody. Mordercza wspinaczka przy takim słońcu i wysokich temperaturach. Nagrodą za te trudy były widoki na ocean i kolorowy Palacio da Pena.

Kolejny punktem wycieczki był wspomniany wyżej Pałac Pena. Jest on otoczony przez rozległy park i ogrody, więc żeby się do niego dostać trzeba przejść spory kawałek. Można tez skorzystać ze specjalnych samochodów, które podwożą leniwych lub niedomagających turystów za niską opłatą. My postanowiliśmy iść o własnych siłach. Chociaż leniwi, wydaliśmy już sporą sumę na wszelkie wstępy, a za nami dopiero połowa wakacji. Na czymś trzeba oszczędzić.

Po dotarciu do wzgórza, naszym oczom ukazał się wspaniały widok. Pałac jak z bajki. Pełen różnych barw, wieżyczek i balkonów. Poczułam się jak mała księżniczka. Z przyjemnością przechadzaliśmy się od komnaty do komnaty i podziwialiśmy wystroje wnętrz. Widok z góry też godny polecenia. Z niemałą dumą patrzyliśmy na Zamek Maurów, którego stopnie niedawno pokonywaliśmy w pocie czoła.


Z Peny do Quinta da Regaleira, czyli z powrotem w stronę centrum poszliśmy pieszo, bo musielibyśmy czekać zbyt długo na autobus. Na szczęście otaczał nas las, a w cieniu upał nie dokuczał aż tak bardzo. W Quinta można znaleźć wszystko – labirynty, groty, fontanny, ogrody, nie wspominając o pięknym pałacu. Panuje tu pomieszanie stylów – gotyku, manuelińskiego i renesansowego. Klucząc po ścieżkach parkowych, zbaczając co chwilę ku jakiejś nowej atrakcji, czułam się jak w zaczarowanym ogrodzie. Pełno tutaj wieżyczek, jest studnia i kapliczka. Weszliśmy nawet do jaskini, przeskakując po kamieniach wystających z wody. Niestety nie mieliśmy latarki. Uszliśmy niecałe 15 metrów i słyszeliśmy jakieś dziwne odgłosy. Dwie sekundy później biegliśmy na oślep do wyjścia. No cóż, przecież było ciemno, nie wiadomo co się tam na nas czaiło w mroku!





To było zdecydowanie najlepsze miejsce jakie odwiedziłam w Portugalii. Niestety, trzeba było już wracać do Lizbony, a stamtąd już prosto do Hiszpanii.

sierpień 2012