czwartek, 27 grudnia 2012

Jukatan - Xcared, Tulum i Sian Kaan

Xcaret


Trzeci dzień na Jukatanie spędziliśmy w parku eko- archeologicznym Xcared. Wydaliśmy dużo pieniędzy, ale było warto.  Atrakcji jest tam pod dostatkiem.

Po pierwsze, można tam obejrzeć wiele zwierząt. Duże wrażenie zrobił na mnie marsz flamingów. Podążały za swoim opiekunem środkiem alejki. Miałam wrażenie, ze zaraz na mnie wpadną. Niesamowite – i jeszcze te ich dzioby! Wyglądają jakby się uśmiechały, takie różowiutkie. Nie mogłam oderwać od nich oczu. Trzymałam tez na rękach papugę, widziałam ogromne żółwie i płaszczki.


Dodatkową opcją było wykupienie pływania z delfinami – co też skwapliwe uczyniłam. Wydałam majątek, ale nie żałuję. Uwielbiam te zwierzęta! Na koniec chcieli mi sprzedać zdjęcia – 50 dolarów za jedno, 60 za komplet. Nie, dziękuję! Strasznie zdzierają z tych turystów.

W cenę wstępu do parku wliczony był też obiad – największa atrakcja dla Alberto. Po jedzeniu poszliśmy na spokojny rejs łódką oraz snorkeling w podziemnej rzece. Tam było jak w raju! A na wieczór wzięliśmy udział w spektaklu folklorystycznym. Były tańce, gra w piłkę i wiele innych pokazów. Niesamowite przeżycie. Niestety, dzień już się kończył, a my musieliśmy wracać.  Do Playa del Carmen.


Tulum


Nie mogliśmy usiedzieć na miejscu. Gdzie by tu pojechać? A może Tulum? Piękne plaże i nie ma aż tylu ludzi co w PdC. No to w drogę! Dojechaliśmy na miejsce autobusem miejskim i poszliśmy na plażę. Rzeczywiście, mieliśmy dla siebie dużo miejsca. Jednak leżenie plackiem to nie nasza działka. Poszliśmy na spacer. Chcieliśmy dojść do miasta, ale zgubiliśmy się po drodze. To było okropne. Szliśmy i szliśmy, końca nie było widać – nawet jakiś lokali, by się najeść. Po chyba dwóch godzinach wreszcie coś znaleźliśmy. Wygłodniali rzuciliśmy się na niesmaczne potrawy. Trzeba było zostać jednak w PdC. Po długim oczekiwaniu podjechał nasz autobus – wybawca.



Sien Kaan


Następną, najbardziej polecaną wycieczkę odbyliśmy do rezerwatu przyrody Sian Kaan, co oznacza dar niebios. Aby się tam dostać musieliśmy przebyć ponad dwie godziny drogi jeepami. Mój delikatny żołądek już dawał o sobie znać…


Gdy tam dotarliśmy, lunął deszcz. Już myślałam, że nigdy nie przestanie padać. Schroniliśmy się pod słomianym daszkiem, który jednak nie był wystarczająca osłoną. Byliśmy cali mokrzy. 



W końcu się rozpogodziło i mogliśmy ruszyć na morze. Mieliśmy podziwiać żółwie, delfiny i tukany. Niestety, przez tę ulewę wszystkie stwory jakoś się pochowały i prawie nic nie dojrzeliśmy… Na dodatek Alberto zgubił swoją ulubioną ( a moją znienawidzoną) koszulkę. Łódź huśtała, a mi znowu było niedobrze i słabo. Na szczęście nie potrwało to długo. Dostaliśmy obiad, kupiliśmy mojemu koszulkę i wsiadaliśmy powrotem do jeepów. Do domu!!! Na szczęście na następny dzień jechaliśmy już do Meridy

styczeń 2013

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Jukatan - Playa del Carmen i Cozumel

Sylwester. Cancun? Niee, Playa del Carmen!


Od razu z lotniska wsiedliśmy w autobus do małej miejscowości Playa del Camen. Wzięliśmy taksówkę i siup, do hostelu. Ciężko było go znaleźć, ale w końcu się udało. Droga asfaltowa już dawno się skończyła, Mieliśmy złe przeczucia. Dookoła nie było nic, oprócz bezpańskich psów. Weszliśmy za bramę zasłoniętą słomianą matą, a tam… cudownie! Piękna roślinność, fontanna, ścieżynki. Nasz pokój był urządzony schludnie, nowocześnie z dodatkiem ozdób z regionu.



Zostawiliśmy nasze rzeczy i poszliśmy na spacer na plażę i na jedzonko. W jednej z agencji turystycznych wykupiliśmy snorkeling na wyspie Cozumel. Mieliśmy tam jechać na następny dzień. A tymczasem musieliśmy wracać na krótką drzemkę przed Noworoczną imprezą. Wyszykowaliśmy się -  i do centrum. Upajaliśmy się radosną atmosferą miasta. Wypiliśmy po drinku i poszliśmy na plażę. Było pięknie i romantycznie. Nasz pierwszy sylwester razem. Trafiliśmy na otwartą imprezę. Zrzuciłam buty i zaczęliśmy tańczyć po mięciutkim piasku, wokół nas rozwieszono kolorowe lampki. Zupełnie jak w filmie!
Kolejnego dnia musieliśmy wcześnie wstać by zdążyć na snorkeling. 

Nasza gospodyni przygotowała nam pyszne śniadanie na ciepło, jogurty, dżemy, soki – lepiej niż w hotelu. Mieli do dyspozycji tylko trzy pokoje, więc było bardzo kameralnie, nie widzieliśmy tam nigdy innych ludzi.

Cozumel


Popłynęliśmy promem do San Miguel de Cozumel i mieliśmy tam poszukać naszego przewodnika – Charliego. Dobra. O umówionej godzinie zaczęliśmy nerwowo się rozglądać. Nikt do nas nie podchodził, a powiedziano nam, że on sam nas odszuka. Zaczęliśmy więc rozpytywać – to ty jesteś Charlie? Nikogo takiego nie znaleźliśmy. Zadzwoniliśmy więc do agencji – tak, tak, Charlie przyjedzie za godzinę…

Poszliśmy więc obejrzeć centrum. Kilka sklepików i zielony skwerek. Gdy wróciliśmy na umówione miejsce, okazało się, że wszystkie miejsca w łódce były zajęte i musieliśmy czekać kolejną godzinę. Nie wiadomo było co tu z nudów robić. Na plażę byśmy nie zdążyli – było za daleko. Urządziliśmy więc polowanie na pelikany – oczywiście z aparatem. Żar lał się z nieba, a my byliśmy coraz bardziej zniecierpliwieni.


Ustawiliśmy się w kolejce do naszej łódki, podajemy nasz bilecik i znaczek. Pani wzięła je od nas podejrzliwie i mówi, że nie możemy płynąć. W agencji się pomylili – znaczek był z innej firmy a bilet z innej. Jest jej bardzo przykro, ale nic nie można zrobić. Ale się wkurzyłam. Zrobiłam tam trzecią wojnę światową, po angielsku oczywiście. Nie wiadomo czemu, mają tam większy respekt do białych i mówiących w tym języku. To był chyba znak, byśmy nie wsiadali do tej łódki.

W końcu wywalczyłam nam miejsce. Po paru godzinach oczekiwania wreszcie wsiedliśmy do łódki ze szklanym dnem – mogliśmy oglądać, co pływa pod nami. Dostaliśmy sprzęt – i do wody! Znowu się zaczęło. Moja choroba morska dawała o sobie znać. Otaczały nas ławice kolorowych rybek. Przewodnik mówił nam, co robić, wygłupialiśmy się trochę, po czym zawiózł nas w inny rejon. Tego było już dla mnie za wiele. Żołądek nie wytrzymał. Znowu wrzucili nas do wody. Męczarnia! Z jednej strony trzymałam wystraszonego Alberto ( nie umie pływać), a z drugiej strony dokarmiałam rybki. Jaki wstyd! Ale nic nie mogłam na to poradzić. Modliłam się o rychły koniec tej wycieczki.

Gdy wysadzili nas na brzeg padłam zemdlona na pomost. A Alberto robił zdjęcia zachodowi słońca… Fotek ze snoreklingu oczywiście nie kupił, bo nagle się przejął moim losem. Zabić to mało! Zaprowadził mnie do miasteczka, bym wypiła ciepłą herbatę przed rejsem na Playa del Carmen. Niestety, dostać herbatę w meksykańskiej restauracji graniczy z cudem. Dobrze, że miałam jedna ze sobą, więc musieli mi tylko podać wrzątek. Oczywiście zapłaciłam jak za kawę, ale już mniejsza o to. 


Pięknie się zaczął ten nasz Nowy Rok.

Jak już doszłam do siebie, zabrałam gitarę jednemu panu, zagrałam, zaśpiewałam i mogłam wracać. Czekała nas jeszcze podróż promem…

styczeń 2013

sobota, 22 grudnia 2012

Ciudad de Victoria, czyli co jada się w Meksyku

Ciudad de Victoria


Do Ciudad de Victoria przyjechaliśmy wieczorem, więc wymęczeni po podróży poszliśmy spać.
Następnego dnia teściowie zaprosili nas na śniadanie na gorditas. Są to nadziewane placuszki kukurydziane. W lokalu było dużo ludzi i ogromny wybór. Można było zażyczyć sobie gortisas z nopalami ( kaktusem), wołowiną, kurczakiem, jajkiem, serem, fasolą i chicharrones ( rodzajem skwarek). Do tego jakaś salsa, jak np. mole i mamy pyszne danie. Oto one – tłuścioszki w całej swej okazałości.


Po jedzeniu przyszedł czas na mały spacer, wybraliśmy się więc do zoo. A przed wejściem – jakżeby inaczej – jeszcze więcej przekąsek. Bardzo popularne są tutaj wózki z żywnością. U miłej pani można było kupić sałatkę z owoców i gotowaną kukurydzę – posypać chili na wierzchu? Grrr…


O dziwo kukurydzy nie podaje się tu w kolbach. Sprzedawca odkrawa nożem ziarna i serwuje nam w kubeczku. 
Dostaliśmy od teściowej po sałatce i już mogliśmy zwiedzać. Zoo jak zoo – jedyne, co mnie zaskoczyło to ptaszarnia. Wchodziło się do ogromnej klatki, gdzie wszystkie ptaki chodziły (i latały) wolno. Czasami bałam się przejść, gdy jakiś większy okaz zastąpił mi drogę. Były tak blisko, że można było ich dotknąć.

A po spacerze – na zakupy. Ile tam było ciekawych rzeczy! Na przykład takie nopale – sprzedawane w całości, pokrojone w paseczki albo w kostkę. Można też było kupić oranżadę w proszku o smaku kaktusowym.


Flores de jamaica – czyli suszone kwiaty hibiskusa też zwróciły moją uwagę. Robi się z nich popularny napój – agua de jamaica. A przepis jest prosty – pół szklanki cukru i pół szklanki suszu wrzucić do gotującej się wody (około litra). Poczekać aż napar naciągnie, zdjąć z ognia i wystudzić. Można go podawać z lodem, lub dolać jeszcze zimnej wody – jeśli smak jest zbyt intensywny. Od razu zaopatrzyłam się w pół kilo kwiatków.

Postanowiłam trochę się odwdzięczyć i kupiłam składniki na pierogi – chciałam pokazać mojej meksykańskiej rodzinie, jak się jada w Polsce.

Byłam bardzo miło zaskoczona, bo w domu zarówno teściowa jak i Alberto wzięli się do pomocy. Może nie poszło nam to raz dwa, ale mieliśmy przy tym dużo śmiechu. Część pierogów zrobiliśmy z nadzieniem serowym i część z mięsem. Nie były tak pyszne jak w domu, ale brakowało polskiego sera i magi…

Kolejne śniadanie było dla mnie przełomem. Dostałam quesadille. Jest to po prostu podgrzana tortilla z roztopionym serem, ale świeżutko zrobiona smakuje cudownie. Uwielbiam manchego! Do tego tostadas. Również tortille, ale zapiekane w piekarniku na chrupko. Podaje się je z różnymi salsami albo z mięsem. Tutaj placuszki tortilli nie są tak duże jak się spotyka w Polsce. Mają jakieś 10 centymetrów średnicy.

Warto też wspomnieć o przygotowaniach do Świąt Bożego Narodzenia. Tutaj typową potrawą na szczególne okazje są tamale.  Brzmi dziwnie, ale to najlepsza rzecz jaką jadłam w Meksyku. Bardzo za nimi tęsknię. Robi się je z masy kukurydzianej. Można je nadziewać czym się chce – najbardziej popularne są te z mięsem i fasolą, ale dodaje się też innych warzyw według uznania. Całość zawija się w liście kukurydzy, bądź w innych regionach banana i gotuje na parze w specjalnym garnku. Pychota! Musiałam tylko im przypomnieć, żeby nie dodawali za dużo chili.


Następne danie to pozole – meksykańska zupa. Jej tajemniczym składnikiem są ziarna specjalnej odmiany kukurydzy. Przygotowanie jest bardzo czasochłonne. Do środka dodaje się też mięso – kurczaka albo wieprzowinę. Moja teściowa postawiła osobno miskę z surówką, którą wrzucało się do zupy – ile kto chciał. Ciekawy smak.


Na koniec coś, co nie przypadło mi do gustu – smażone nopale z serem. Według mnie, smakowały trochę jak ogórki kiszone z dodatkiem dziwnej nuty. Natomiast cała reszta rodziny zajadała aż się uszy trzęsły.


Na Wigilię pojechaliśmy do rodziny Alberto. Była choinka, ryby, mięso (?!), piniata i mnóstwo ludzi. Każdy chciał mnie poznać i wypytać – oczywiście po hiszpańsku. Biała i z europy – to była nie lada sensacja w rodzinie. A o północy składanie życzeń i fajerwerki. Chyba im się coś pomyliło z sylwestrem.

Pierwszy dzień świąt to lenistwo, obżarstwo i karaoke. Taka tradycja. Śpiewałam „Cielito Lindo” razem z moim. Może nie wyszło nam popisowo, ale dało radę. Nie mogłam w to uwierzyć – tańczyliśmy w promieniach słońca, otoczeni latynoską muzyką – bez śniegu, bez mrozu, bez kolęd.

Przez parę kolejnych dni nie robiliśmy nic – jedliśmy, byliśmy w kinie i odwiedzaliśmy rodzinę. Nie mogłam się doczekać dalszej części podróży. W samego sylwestra teściowie odwieźli nas do Monterrey, skąd mieliśmy lot do Cancun. Nareszcie!




grudzień 2012

wtorek, 18 grudnia 2012

Mexico City - Xochimilco, Monterrey

DF dzień III, Xochimilco


Na śniadanie zaserwowano nam tym razem molletem, czyli zapiekane bułeczki z pastą z fasoli i serem na wierzchu. To danie nie przypadło mi jednak zbytnio do gustu.

Tego dnia chcieliśmy się wybrać do Xochimilco. Jest to dzielnica, w której znajdują się kanały wodne, gdzie pływają kolorowe łodzie. Powiedziano nam, że nie jest to droga przyjemność, więc daliśmy się skusić. Ponoć wiele rodzin spędza w taki sposób weekendy.
Niestety, gdy przewoźnicy tylko zobaczyli moją białą skórę i krótką spódniczkę ( w środku zimy? Są przecież tylko 23 stopnie!) cena od razu poszła w górę. Udało mi się trochę utargować, ale i tak za dużo zapłaciliśmy. Na dodatek musieliśmy długo czekać, mimo iż prawie wszystkie łodzie były wolne, a podróż była krótsza niż obiecywano. Nie było tam wielu chętnych tego dnia, ale i tak udało nam się zobaczyć mariachi – typowo meksykańską mini orkiestrę. Płynęło się spokojnie i przyjemnie, mimo to po zakończeniu rejsu czułam się oszukana.



Przeszliśmy jeszcze raz przez Zocalo, zabraliśmy nasze rzeczy z hotelu i popędziliśmy na lotnisko. Czekała nas podróż z Viva Aerobus do Monterrey. Na miejscu czekała już na nas rodzina Alberto. Spędziliśmy noc u jego braci.


Monterrey


Na następny dzień poszliśmy zwiedzać centrum miasta. To właśnie tutaj Alberto spędził swoje studenckie lata. Pokazał mi Parque Fundidora, skąd roztaczał się piękny widok na Serro de la Silla – bardzo charakterystyczną górę w kształcie siodła.


Poćwiczyliśmy też sobie na otwartej siłowni – wtedy nie było to jeszcze popularne w Polsce, więc widziałam coś takiego po raz pierwszy. Dobrze, że wzięłam ze sobą leginsy. A zrobiłam to tylko dlatego by „nie łazić jak turystka”, cytując Alberto. 25 stopni, pełne słońce, więc ubrałam sandałki, spódniczkę i bluzkę z krótkim rękawkiem. A to błąd! Matki wciskały niemowlęta w kombinezony i czapki – to nic, że pot im ściekał z twarzyczek – przecież jest zima… Nierzadko można też było spotkać psy w kaftanach. To był dla mnie szok. Nie mogłam tego zupełnie zrozumieć.

Swoje źródło w parku miał również kanał, którym płynęły łódki aż do centrum. Zafundowaliśmy sobie tę przyjemność. Bliskość wody dawała ukojenie w ciepły dzień. Po dotarciu do śródmieścia poszliśmy do Muzeum Historii i odwiedziliśmy świąteczny market. Można tam było dostać wszystko – wiele rzeczy nawet dla meksykan było egzotyczne. My zaopatrzyliśmy się w ser manchego i wędzone koniki polne. W przeciwieństwie do mnie, Alberto bardzo przypadły do gustu. Pokręciliśmy się jeszcze trochę po centrum i musieliśmy wracać. Jeszcze tego samego dnia jechaliśmy całą rodziną do Ciudad de Victoria – macierzystego miasta Alberto, gdzie mieszkają jego rodzice.


grudzień 2012

niedziela, 16 grudnia 2012

Mexico City - Tlatelolco, Guadalupe i Theotihuacan

DF dzień II


 Kolejny dzień rozpoczęliśmy od wycieczki zorganizowanej do Tlatelolco, Bazyliki Guadalupe i Theotihuacan.

Zebrała się spora grupka z naszego i kilku innych hosteli, więc pojechaliśmy wynajętym autokarem. Nie wiadomo było jak się ubrać – od rana chłodnawo, a w południe nie szło wytrzymać z gorąca – więc zastosowałam technikę na cebulkę. Najpierw wysadzono nas przy Tlatelolco. Mieszają się tu zabytki z trzech kultur – azteckiej, hiszpańskiej i meksykańskiej.



Następnie ruszyliśmy do Bazyliki Matki Boskiej z Guadalupe. To właśnie tu, według podań, Maria objawiła się Juanowi Diego. Jest to największe sanktuarium katolickie w całym Meksyku. Bardzo dziwnie się poczułam, stojąc w kolejce do ruchomej taśmy, która biegła za ołtarzem. Zainstalowali ją tam, by móc bez problemów przyjrzeć się obrazowi Matki Boskiej z Guadalupe. W sumie dobry pomysł, ale chyba jestem pod tym względem konserwatywna – żeby tak w kościele?!



W końcu przeszliśmy do najważniejszego, według nas, punktu wycieczki – Theotihuacan. Autobus zawiózł nas pod same bramy. I bardzo dobrze, bo mieliśmy się jeszcze nachodzić w tym słońcu. Theotihuacan jest bardzo tajemniczym miejscem. Nikt nie wie, kto i dlaczego je stworzył, ani z jakiego powodu opuścił te tereny. Jego nazwę można przetłumaczyć jako miejsce, w którym ludzie stają się bogami. Znajdowane i porzucane przez ludy z różnych kultury przez wieki te ogromne połacie ziemi i dziesiątki budynków były używane w celach religijnych.

Po obszernych objaśnieniach przewodniczki i godzinie w pełnym słońcu, wreszcie mogliśmy pospacerować na własną rękę. Zanim jeszcze dotarłam do głównej świątyni, już byłam zmęczona. Czekała nas jeszcze wspinaczka na samą górę. Gdy zdobyliśmy szczyt Piramidy Słońca, dowiedzieliśmy się od innych turystów, że na ten dzień przypadało przesilenie zimowe. Powinniśmy usiąść na ostatnim stopniu i czerpać energię wysyłaną przez słońce. Cóż, każda wymówka dla chwili odpoczynku jest dobra. Na Piramidę Księżyca mogliśmy wejść tylko częściowo, gdyż dalsza wspinaczka była niebezpieczna i zabroniona.




Przez resztę wolnego czasu pobuszowaliśmy wśród nopali i kwiatów opuncji. Spotkaliśmy też Indian sprzedających pięknie zdobione karafki na alkohol. Zwietrzyłam okazję na oryginalny prezent dla mojej mamy – miała niedługo urodziny. W drodze do autokaru musieliśmy minąć dziesiątki straganów. Jednakże pamiątki, które oferowano były niezwykle ciekawe i kusiłam się na kilka z nich, chociaż z reguły tego nie robię.

Na sam koniec zawieziono nas do fabryki mezcal. Jest to alkohol produkowany z roślin agawy. W prawdziwym mezcal na dnie butelki pływa (?) sobie robaczek. Jak zwykle wizyta połączona była z degustacją i klepem- daliśmy się oczywiście naciągnąć na mini buteleczkę trunku.
Ten dzień zaliczam oficjalnie do udanych.


grudzień 2012

piątek, 14 grudnia 2012

Meksyk, Mexico City, czyli DF

Meksyk


To był już najwyższy czas, by odwiedzić rodzimy kraj mojego Alberto. Najlepszą ku temu okazją były Święta Bożego Narodzenia. Zabukowaliśmy więc loty – ja z KLM bezpośredni z Amsterdamu, trochę droższy, on – przez USA. Niestety nie mam wizy. Bardzo martwił mnie fakt, że tak daleką podróż musiałam odbyć sama, ale Alberto miał przylecieć tylko dwie godziny później.

Mimo iż lot był okropnie męczący i bardzo źle go zniosłam, jakoś przetrwałam. Spotkaliśmy się z moim ukochanym i już wszystko było dobrze. Pojechaliśmy taksówką do hostelu, gdzie wynajęliśmy prywatny pokój. Chociaż był już wieczór, a my wykończeni, poszliśmy na spacer do Zocalo – głównego placu. Z Hostelu Amigo mieliśmy tam tylko pięć minut pieszo. Idealna miejscówka wybrana przez Alberto. Zocalo było pięknie przystrojone na święta – w moim odczuciu, brakowało tylko śniegu. Jakoś tak głupio biegać w samym sweterku wieczorem w połowie grudnia… Na placu znajduje się Pałac Narodowy i Katedra Metropolitalna. Wszystko ładnie oświetlone. Na środku Zocalo zorganizowano lodowisko, a wokół postawiono mnóstwo budek z jedzeniem. Mniam! Nie zostaliśmy jednak długo, bo padaliśmy z nóg. Mieliśmy jeszcze przecież parę dni na zwiedzanie.

W hotelu było okropnie. Co pięć minut słychać było jakiś brzęczyk – nie wiem, co to był za odgłos – który regularnie powstrzymywał mnie od zaśnięcia. W dodatku usytuowano nas zaraz przy schodach i koło łazienek, więc hałasów mieliśmy pod dostatkiem. Nawet moje stopery do uszu niewiele pomagały.

Nie wypoczęci i z jet lagiem zeszliśmy na śniadanie. Ku mojemu zaskoczeniu zaserwowano jakieś ciepłe danie i arbuza. Pachniało niebiańsko.

- To chilaquiles – wyjaśnił mi Alberto – typowe danie tutejszej kuchni. Nie jest bardzo pikantne, zasmakuje ci!

Ze strachem wzięłam widelec do ust, mając szklankę wody w pogotowiu, ale rzeczywiście mimo dodatku chili nie było ostre. Danie to składa się z pokrojonych na kawałki tortilli, sosu pomidorowego, żółtego sera i kurczaka.

Na samym początku postanowiliśmy odwiedzić Chapultepec. Przeznaczyliśmy na to cały dzień. Chapultepec to najbardziej obszerny park w DF ( Mexico City). Można tu znaleźć dosłownie wszystko od muzeów poprzez zoo i  restauracje, aż po jeziora. Żeby spenetrować cały jego teren, potrzeba poświęcić więcej czasu, niż my mieliśmy.

Najpierw wspięliśmy się na górę, do Castillo Chapultepec, czyli Zamku na Wzgórzu Konika Polnego. Postanowiliśmy odwiedzić jego wnętrze, bym mogła trochę bardziej poznać dzieje Meksyku. Niestety, pozostałam nieczuła na piękno historyczne kraju – najbardziej spodobała mi się karoca i ogrody. Ze wzgórza rozpościerał się cudny widok na miasto.






Idąc w kierunku Narodowego Muzeum Antropologicznego usłyszeliśmy muzykę wygrywaną na flecie i wybijany rytm. Szukając źródła zamieszania trafiliśmy na zbiegowisko ludzi, zebranych wokół słupa. O co chodzi? To Indianie będą dawać pokaz lotów. Voladores de Papantla – przywiązani nogą do liny, kręcili się wokół pala o wysokości na oko 20 metrów. Dziwne doświadczenie, ale tak poznaje się obcą kulturę, prawda?


Po obejrzeniu spektaklu poszliśmy do Museo National de Antropologia. Alberto był bardzo podekscytowany, bo interesują go kultury prekolumbijskie, a tam miał tego pod dostatkiem. Myślałam, że będę się nudziła, ale nic podobnego. Jednym z najsławniejszych eksponatów muzeum jest Kalendarz Azteków – naprawdę robi ważenie.


Każdej z kultur zamieszkujących niegdyś Meksyk poświęcono osobną salę – były one pełne ciekawych i często niepokojących rzeźb i posągów. Al mógłby spędzić tu tydzień, ale mi burczało już w brzuchu, więc po kilku godzinach udało mi się go stamtąd wyciągnąć.


Skorzystaliśmy z oferty jednej z restauracji znajdującej się w parku – mimo że zapłaciliśmy drożej niż byśmy mogli w innej części miasta, pozwalało to nam nacieszyć się trochę dłużej atmosferą tego miejsca. Obejrzeliśmy występ komika i byliśmy gotowi do powrotu. Jeszcze tylko lody. I te przepyszne owoce. I sok – nie dało się stamtąd wyjść! Szczególnie, że mężczyźni zaczepiali mnie na każdym kroku. Cieszyłam się, że nie jestem blondynką.

grudzień 2012