piątek, 27 grudnia 2013

Wrocław

Dzień we Wrocławiu


27 grudnia pojechaliśmy sobie do Wrocławia - tak w ramach przerwy w podróży do Jeleniej Góry. Z Poznania do JG pociąg człapie się około siedmiu godzin... Ciut męczące zważywszy na odległość do pokonania. We Wrocku byłam już kilka razy - dwie obowiązkowe wycieczki szkolne - Panorama Racławicka i te sprawy, jeden wypad prawie tylko na obiad na starówce, ale nigdy nie wybrałam się tam na spacer.
Mimo iż pora roku raczej nie zachęca, całkiem miło było odwiedzić to miasto. Na początku natknęłam się na te oto posągi. Czy ktoś mi powie co to za twórczość i czego dotyczy?


Przespacerowaliśmy się koło Teatru Lalek aż do Rynku. Nie pamiętałam, że jest taki duży. Na samym wejściu królowała piękna choina, musiałam obowiązkowo strzelić sobie kilka fotek, ku oczywistemu niezadowoleniu Mojego :P






Po takim wysiłku zasłużyliśmy sobie całkowicie na kawusię i małe co nieco, więc zboczyliśmy trochę z trasy w poszukiwaniu jakieś miłego lokalu. Parująca kofeina i widok dreptających za witryną ludzi działał bardzo odprężająco. Mimo lenia który w nas wstąpił ruszyliśmy w stronę Ostrowa Tumskiego

Ludzie we Wrocku są bardzo mili i pomocni. Pytani o drogę nie tylko udzielali informacji jak dotrzeć do celu, ale tez co jeszcze warto zobaczyć i gdzie zjeść. Tak właśnie trafiliśmy do Misia - baru z domowym, pysznym jedzonkiem. Jak ja dawno nie miałam łazanek w ustach! Ostatni raz chyba w przedszkolu raczyli mnie takimi specjałami. Ciekawie jest sobie czasem przypomnieć takie smaki z dzieciństwa. Albo pamiętacie kaszę mannę z syropem wiśniowym (oraz rzecz jasna, wisienką na górze) ? Mmmm, palce lizać.


Tak, ale przedtem był Ostrów Tumski. Katedry oczywiście też nie pamiętałam, bo kto by się takimi szczegółami zajmował na wycieczkach szkolnych? Specjalnie na moje zamówienie, po odprawieniu tak zwanego tańca słońca ( oj, no bo plecak był ciężki to się musiałam trochę poruszać, to nie moja wina że to mogło śmiesznie wyglądać według Mojego) ciepłe promienie oświetliły budynek akurat wtedy, gdy zamierzaliśmy do niego wejść. A oto efekt :)




Nie odmówiliśmy sobie też przyjemności wejścia na wieżę i przejścia się mostem zakochanych. Chcieliśmy też przejechać się nową gondolą, niestety nikt nie potrafił nam udzielić informacji, gdzie ona się właściwie znajduje, więc po godzinie poszukiwań zaniechaliśmy dalszych prób. Powoli robiło się późno, najwyższy czas na powrót na dworzec i ciąg dalszy podróży do Jeleniej Góry.




grudzień 2013

Jelenia Góra i Karpacz

Jelenia Góra


Do Jeleniej Góry przyjechaliśmy pod wieczór i z niewielką pomocą miejscowych znaleźliśmy nasz pokój gościnny. Dom był stary, z kafelkowymi piecami. W opisie pokoju było zapisane – z prysznicem. Nie wiedziałam, że trzeba było to brać aż tak dosłownie… Wspólna łazienka znajdowała się na korytarzu.


Następnego dnia pojechaliśmy do Jakuszyc, by zobaczyć choć trochę śniegu. Wszędzie indziej już stopniał, a my chcieliśmy pojeździć trochę na nartach. Właściciel domu był tak miły, że zabrał nas tam ze sobą – akurat miał dwa wolne miejsca w aucie. Białe szaleństwo to to nie było… Odrobina śniegu, nie wystarczająca na zjazdy. Natomiast na biegówki jak najbardziej. Wypożyczyliśmy więc narty i po wielu trudach udało się nam je założyć. Byliśmy gotowi do drogi. Dwie godziny prób, udawania i jazdy w kółko w zupełności nas usatysfakcjonowały.

Na nogach jak z waty poszliśmy na spacer na czeską granicę. Już nie pamiętam, jaki cel nam przyświecał, ale to już nie ważne. Zobaczyliśmy kilka osób zjeżdżających na sankach. Mój ukochany Alberto nigdy nie próbował tej sztuki. Niewiele myśląc, wyłudziłam sanki od ojca dzieci, wsadziłam na nie chłopaka i już, pierwsze doświadczenie było za nim. Aż trudno uwierzyć, ile emocji budzi taka zabawa w dorosłym już mężczyźnie. Nie mówiąc już o publiczności, która zachęcała go do powtórkowych jazd. Oczywiście wypaplałam na wstępie, że to jego pierwszy raz.  Potem odwiedziliśmy mały wodospad, który był jednak miłym urozmaiceniem nieciekawej, asfaltowej szosy.





Zjedliśmy drogi, acz smaczny obiad i ruszyliśmy z powrotem do Jakuszyc. Na autobus stamtąd trzeba było długo czekać, więc złapaliśmy stopa. Podwieziono nas aż do Szklarskiej Poręby, skąd mieliśmy już lepszy wybór połączeń do JG.

Dom, w którym się zatrzymaliśmy znajdował się w niewielkiej odległości od Zamku Chojnik – zaledwie dwa kilometry.  Dlatego też nazajutrz urządziliśmy sobie pieszą wycieczkę. Byłam tam już przed laty, więc tym razem wybrałam bardziej wymagający szlak na szczyt. Trochę wysiłku fizycznego, a ile uciechy! Dotarliśmy pod bramy w wyśmienitych humorach.



Cała wyprawa nie zajęła nam zbyt dużo czasu, więc aby wypełnić dzień pojechaliśmy zobaczyć, co ciekawego jest w samej Jeleniej Górze. Oprócz rynku i Cieplic, nie było tam nic więcej do roboty. Oddaliśmy się więc naszemu ulubionemu zajęciu – poszukiwaniu smacznego jedzenia. Trafiliśmy do przytulnej gospody, gdzie mój ukochany poznał smak flaków. Do dzisiaj mi marudzi, żebym mu je ugotowała. A co tam, niech się sam nauczy! Zadowoleni, z pełnymi brzuchami, mogliśmy wracać do naszego ekskluzywnego pokoju, by nabrać sił przed wyprawą na Śnieżkę.




 Karpacz


Kolejny dzień rozpoczęliśmy z dużym entuzjazmem. Spakowaliśmy plecaki i wskoczyliśmy do autobusu do Karpacza. Tam zaliczyliśmy program obowiązkowy – Świątynię Wang. Kościół Górski Naszego Zbawiciela słynie , oprócz swojego piękna z tego, że wybudowano go bez użycia gwoździ. Został on przeniesiony z norweskiej wioski Vang, stąd jego potoczna nazwa. Nie rozumiem, jak ktoś mógł wpaść na pomysł, by odkupić tę zrujnowaną świątynię, przewieźć do Polski jej szczątki i zrekonstruować. Czy to się w ogóle opłacało? W każdym razie, dzięki tym fanaberiom i nadaniu budowli dodatkowych szczegółów, mamy teraz w Karpaczu piękny zabytek.



Została nam jeszcze najbardziej emocjonująca część wycieczki – wejście na Śnieżkę. To właśnie tam mój chłopak zakochał się w górach. Od tego momentu ciągle mnie wyciąga na jakieś szczyty, a z moją kondycją nie jest najlepiej.

Na początku podejście było proste, a my rozkoszowaliśmy się wszechobecną bielą śniegu i promieniami słońca. Przystawaliśmy co pięć minut by pstryknąć kilka zdjęć. Potem zrobiło się trudniej – pojawiły się łańcuchy. Nie mieliśmy raków, a roztapiający śnieg i lód nie ułatwiał nam zadania. Co chwila ślizgaliśmy się i upadaliśmy. Ale mieliśmy ubaw!

Cały trud wynagrodziły nam widoki. Staliśmy na szczycie i wpatrywaliśmy się w górskie przepaście jak zaczarowani. Iskrzący śnieg nadawał całej tej sytuacji czystości. Byliśmy dumni, jakkolwiek głupio by to nie brzmiało. To, co wtedy czuliśmy może zrozumieć tylko ten, kto chodzi po górach. Takie scalenie z naturą, wtopienie się w krajobraz.





Po chwilach kontemplacji przyszedł czas na bardziej przyziemne sprawy – kawę i jedzenie w schronisku. Chyba nigdy nie widziałam, żeby mój chłopak był tak podekscytowany i uszczęśliwiony.
Zejście na dół dostarczyło nam jeszcze więcej emocji. Zrezygnowany Alberto postanowił pokonać tę trasę zjeżdżając na tyłku…
Starczyło nam jeszcze czasu na urokliwy spacer po Karpaczu i już musieliśmy wracać – do Poznania na Sylwestra.



grudzień 2013

środa, 4 września 2013

Cypr, czyli prawie jak w Grecji

Cypr

Po długim i wyczerpującym roku niewolniczej pracy wreszcie przyszła pora na wakacje. Tym razem wybraliśmy kierunek Cypr. O wyspie nie wiedziałam nic, oprócz tego, że przyjaciółka ze studiów pracowała tam jako kelnerka i bardzo jej się tam podobało. Ryzyk fizyk!

Alberto zarezerwował nam tanie loty do Pafos, na południowo-zachodnim wybrzeżu. Sama podróż trwała 3 i pół godziny, więc gdy dotarliśmy w końcu na promenadę umieraliśmy z głodu. Był już wieczór, wokół ciemno, ale światła latarni i muzyka wygrywana przez przydrożnych artystów nadawała romantycznego czaru. Wybraliśmy restauracyjkę nad samym brzegiem z widokiem na Morze Śródziemne. Zamówiliśmy menu dnia z typowym cypryjskim daniem mousaka. Jest to zapiekanka z bakłażanów i mięsa mielonego z sosem beszamelowym i żółtym serem. Pychota! Do tego podali nam sałatkę grecką, za którą nie przepadam. Jeszcze miało mi zbrzydnąć takie jedzenie, ale póki co byłam w siódmym niebie. Mimo ciężkich plecaków nabraliśmy ochoty na spacer promenadą. Spotkaliśmy tam chłopaka z iguaną (w każdym razie dużym jaszczurem ) na rękach, który pozwalał fotografować się ze swoim pupilem. Nie mogłam się powstrzymać – musiałam pogłaskać stwora. Miał taką mięciutką i dziwną w dotyku skórę.

Złapaliśmy autobus do naszego hotelu, który miał znajdować się niedaleko od morza. Krążyliśmy po ciemnych uliczkach wśród różnych przybytków, ale naszego nie było nigdzie widać. Pytani sklepikarze bez wahania pokazywali nam kierunek, w którym mamy podążać, ale mimo tych wskazówek nie udało nam się nic znaleźć. Całkiem przypadkowo przechodzący turyści uratowali nam skórę. Akurat też szli w tamtą stronę i widzieli kiedyś neon z naszego hotelu.

Wykończeni jakoś doczłapaliśmy się do celu. Hotel był bardzo mały i ładnie urządzony. Dostaliśmy apartament – sypialnia, łazienka, salon z aneksem kuchennym i balkonem z widokiem na morze. Wypiliśmy po drinku i poszliśmy spać.

Pierwszego dnia urządziliśmy sobie spacer do Grobowców Królewskich. Miało być niedaleko, ale upał sprawił, że asfaltowa droga ciągnęła się niemiłosiernie. Nie byłam nawet bardzo zainteresowana, ale Alberto uwielbia takie rzeczy i archeologię, więc musiałam snuć się po kamiennych płytach i podziwiać szczątki nekropolii.


Potem mieliśmy trochę lepszy plan. Poszliśmy wzdłuż morza aż do latarni i fortecy. Tutaj nareszcie mogliśmy się ochłodzić, zjeść lody i jakiś konkret. Niestety, nie bardzo lubię specjały tutejszej kuchni, więc pozostałam przy mousace. Zjedliśmy w bardzo ładnej portowej restauracji. Bardzo przypadła mi do gustu atmosfera tego miejsca. Posiedzieliśmy jeszcze trochę i ruszyliśmy do hotelu na kolejnego drinka z białą czekoladą. Przy tej gorączce to był prawdziwy luksus – siedzieliśmy nago na balkonie, osłonięci od wszelkich ciekawskich oczu i pozwalaliśmy by morska bryza owiewała nasze ciała. Likier z lodem smakował wyśmienicie, więc stało się to już naszą wieczorną rutyną.

Dalsze zwiedzanie postanowiliśmy odbyć również na piechotę. W sumie nie mieliśmy większego wyboru, bo autobusy jeździły bardzo rzadko. Szliśmy do centrum pod górkę, a potem pod górkę i znowu pod górkę… Zanim dotarliśmy do centrum byłam spocona jak szczur. Usiedliśmy więc w bardzo otwartej knajpce z widokiem na morze ( a jakżeby inaczej ) i zafundowaliśmy sobie świeży, chłodny sok. Mniam! Nie mogłam wyjść z podziwu, jak taki zwykły sok może tak wspaniale smakować i być niemalże symbolem nagrody na którą trzeba sobie zasłużyć. Ceny na Cyprze są niezwykle wysokie.

Podążając według mapy natrafiliśmy na dwa kościoły. Pierwszy, Panayia, zbudowany na podwyższeniu kryje w swych wnętrzach piękny obraz Matki Boskiej. Kolejny, Chrysopolitissa, jest otoczony licznymi ruinami. Jest znacznie ciekawszy i aby do niego zajrzeć trzeba najpierw przejść po kładkach i obejrzeć wszystko dookoła. Chyba nie muszę dodawać, że Alberto był w niebo wzięty.



Po drodze do domu zahaczyliśmy jeszcze o Turecki meczet i do marketu! Znudziły mi się już Mosaki na które trzeba wydać dużo pieniędzy. Postanowiłam ugotować spaghetti :D Było duuużo i pysznie. A potem pluskaliśmy się w basenie i leniuchowaliśmy. Trzeba było trochę odpocząć po zwiedzaniu.

Limassol

Kolejnego dnia pojechaliśmy na wycieczkę do oddalonego od Pafos o 70 kilometrów Limassol. Najpierw poszliśmy do Kurionu – kompleksy archeologicznego z malowniczo położonym amfiteatrem. Z jego szczytu rozpościera się piękny widok na plaże i morze. Niedaleko stąd, leniwym spacerkiem można dojść do Świątyni Apollina. Po prostu raj dla Mojego. Muszę jednak przyznać, że nie było tam tak nudno jak myślałam i wiele ruin zrobiło na mnie wrażenie.



Dalej poszliśmy do Zamku Kolossi, ale bardzo szybko przelecieliśmy wnętrze, bo już zamykali. Tuż obok naganiacze zachwalili różne dania ze swych restauracji. Daliśmy się skusić na zestaw dla dwojga – różnego rodzaju mięsa i ryby. Bardzo szybko pożałowaliśmy naszej decyzji – nie dość, że porcje były mikroskopijne i gdyby nie to, że mi nic nie smakowało, to Alberto by głodował, to jeszcze cena była dobijająca – 50 euro!!! Katastrofa…

Wkurzeni poszliśmy na spacer po mieście. Nie wiadomo było, co oglądaliśmy, mapa była dziwnie oznakowana, ale i tak nie mieliśmy ochoty na historię. Potem poszwędaliśmy się po ogrodach i promenadzie po zachodzie słońca. Latarnie oświetlały brzeg, a my jedliśmy lody i rozkoszowaliśmy się szumem fal. Chciałoby się tam zostać przez całą noc, ale musieliśmy już wracać do hotelu. Wszystko dobre, co się dobrze kończy.

Nikozja

Przyszła pora na stolicę. Do Nikozji jechało się trochę dłużej, ale było warto. Najpierw poszliśmy do części greckiej i bardzo się zawiedliśmy. Według mnie, nie było tam niczego ładnego. Natomiast po przejściu na stronę Turecką odżyliśmy. To zupełnie inna mentalność. Opuściliśmy pełną złości i ospałą Nikozję i znaleźliśmy się w kolorowym orientalnym świecie. Najciekawszym miejscem był stary market – balkony, plac i targujący się handlarze. Warte polecenia. Miło było spacerować wśród tamtejszych kolorowych uliczek i roześmianych turystów. Nie wiem, czym spowodowana jest aż tak ogromna różnica między granicami. Podejrzewam, że to historia nadal daje o sobie znać… A na obiad tym razem coś tańszego- kebab J




Ostatni autobus odjeżdżał relatywnie wcześnie, więc nie mieliśmy więcej czasu – musieliśmy znowu przekroczyć granicę i wracać do Pafos.

Prawie w Pafos

Pozostało nam jeszcze zwiedzić klasztor Ayios Neophytos. Zebraliśmy się z samego rana, aby złapać wczesny autobus. Niewiele ich kursowało w ciągu dnia, więc nie mieliśmy większego wyboru.


Klasztor Neofita częściowo wykuty w skale robi spore wrażenie, ale tylko z zewnątrz. Pokręciliśmy się trochę po dziedzińcu, zwiedziliśmy niezwykle nudne muzeum i nie pozostało nam nic więcej jak czekać na autobus powrotny. Niestety, pozostało do niego ponad godzina. Z nieba lał się żar niemiłosierny a wokół nie było nic do roboty. Moja niecierpliwa natura dała o sobie znać. Po krótkiej, acz burzliwej kłótni zmusiłam Alberto byśmy zaczęli iść w stronę Pafos – 7 kilometrów i postarali się złapać stopa. Jako dwoje dorosłych dojrzałych ludzi szliśmy naburmuszeni po dwóch różnych stronach ulicy. Po jakiś 10 minutach zatrzymał się kolo mnie młody przystojniak w sportowym aucie i zaproponował podwózkę. Przez chwilę myślałam, żeby z nim sama pojechać, ale niech tam już stracę… Włożyłam jedną nogę do auta i zawołałam Alberto. Mina mojego wybawiciela była bezcenna. Chyba się nie spodziewał jeszcze jednego pasażera. Jechał obrażony i się do mnie nie odzywał. Faceci…
Nie ma jednak tego złego – wróciłam do łask ukochanego  i spędziliśmy miły wieczór przy basenie.

W nasz ostatni dzień postanowiliśmy pojechać na skalę afrodyty – piękną plażę dla zakochanych. Wszędzie widniały poukładane z białych kamyczków serca. Pięknie to wyglądało. I ta woda, taka czysta! Bardzo przyjemnie się tam wylegiwało. W sam raz na zakończenie wakacji. Po totalnym spaleniu skóry udaliśmy się wreszcie na autobus. Taaak, miał przyjechać dopiero za 20 minut. No to czekamy. I czekamy. Nareszcie przyjechał i… pojechał dalej. Zostawił wszystkich ludzi koczujących na przystanku. Taki pech to tylko u mnie. Poziom stresu podniesiony o 100, bo to był przedostatni autobus, a jakoś trzeba wrócić do hotelu i na lotnisko… Na szczęście, następny busik raczył się zatrzymać i zabrać ze sobą całe spocone i ściśnięte towarzystwo. Ważne, że na pokładzie.




Reszta podróży do domu przebiegła bez większych problemów. I tak będzie co wspominać.

wrzesień 2013

sobota, 18 maja 2013

Praga w trzy dni

Odkąd Alberto przyjechał do Europy marzył, by odwiedzić Pragę. Minęło  już kilka lat, więc postanowiliśmy wreszcie je urzeczywistnić. Najpierw pojechaliśmy pociągiem do Norymbergii i przesiedliśmy się do busa. Na miejsce dotarliśmy popołudniu. Nasz host był rosłym, miłym i niezwykle niechlujnym człowiekiem. Mimo wszystko, dał nam kilka dobrych wskazówek. Zostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy w miasto.

Zaczęliśmy od Placu Wacława, jednego z największych placów w Europie. W średniowieczu odbywał się tu handel końmi, później wiele demonstracji politycznych. Dziś stoi na nim pomnik Wacława, a na jego tle widać Muzeum Narodowe. W mojej pamięci majaczyły obrazy z poprzedniej wizyty, sprzed czterech lat. Teraz całe miasto jest wilgotne i ciemne, a z nieba siąpi kapryśny deszcz. Weszliśmy do pobliskiego baru mlecznego, na pyszne knedliczki.

Najedzeni, skręciliśmy przed Miejski Dom Reprezentacyjny, ciekawy budynek secesyjny i już byliśmy przed Bramą Prochową.


 Przechodząc przez nią trafiliśmy na Stare Miasto. W jego centralnej części wyłaniał się Ratusz Staromiejski. Tak jak w mojej pamięci, wznosiła się tu ciemna, gotycka wieża. Na południowej ścianie budynku umiejscowiono Zegar Astronomiczny. Orloj zrobił na mnie ogromne wrażenie już podczas mojego pierwszego pobytu, więc poświęciłam mu teraz więcej uwagi. Bardzo uniwersalny: kalendarz, układ ciał niebieskich, znaki zodiaku, zegar i dwunastu apostołów. Wszystko to było pięknie podświetlone, można było podziwiać z godzinę, gdyby nie niesprzyjająca aura.

Rozglądając się dookoła spostrzegliśmy różowawy Pałac Goltz-Kinskych i Dom Pod Kamiennym Dzwonem. Nigdy bym nie zgadła, że jest to gotycki pałac  - w dodatku z  barokowym dachem - mieszanka wybuchowa. Warto mu się przyjrzeć.

Patrząc dalej można  dojrzeć Kościół Matki Bożej przed Tynem. Jego dwie gotyckie wieże górują nad resztą otaczających go kamienic. Tak długo podziwialiśmy wszystkie zabytki, że zdążył zapaść zmrok. Przeszliśmy przez podświetlony Most Karola i udaliśmy się do pubu, w którym nasze zamówienie przywożone było przez ciuchcię elektryczną. Nie ukrywam, że sprawiło mi to dużą frajdę i wypatrywałam kolejnych pociągów pełnych kufli piwa. Ja oczywiście zamówiłam winko. W dobrych humorach byliśmy gotowi stawić czoło deszczowi i poszukać drogi do domu.

Po powrocie okazało się, że musimy spać pokotem na materacach z czterema innymi osobami, w jednym malutkim pokoiku. Oczywiście, nasz host miał tam też swoje łóżko. Ostrzegał, że może być mało miejsca, ale tego sobie nie wyobrażałam.

Drugiego dnia mieliśmy więcej czasu, więc wróciliśmy na Stare Miasto, by rzucić na nie okiem w świetle dnia. Idąc w kierunku Mostu Karola, zauważyliśmy piękny Kościół św. Salwatora, z rzeźbami świętych na fasadzie. Należy on do barokowego kompleksu Klementinum, kolegium jezuickiego.

Nareszcie przyszedł czas na Most Karola. Przeszliśmy pod (podobną do innych) Wieżą Mostową i już mogliśmy podziwiać 30 rzeźb, przedstawiających wybitne postaci z biblii i historii  Pragi. Most jest prawdziwym dziełem sztuki, szkoda tylko, że płynąca pod nim Wetława jest bura i przygnębiająca. Ale może Praga powinna właśnie taka być. Idąc w kierunku zachodnich wież (tak, znowu), przystanęliśmy by posłuchać jak pan gra na kieliszkach wypełnionych wodą. Przecudna muzyka. Od razu zapragnęłam nauczyć się tej sztuki. Niebywały dźwięk, jaki wydają te naczynia zaskoczył mnie i połaskotał moją duszę.

Mimo niesprzyjającej pogody udaliśmy się dalej na Hradczany, do Zamku Praskiego. Zaczynam się już przyzwyczajać do tej chmurki, która wisi nad moja głową, gdziekolwiek pojadę. Zawsze mnie znajduje, nawet jeśli weźmie sobie dzień wolnego. Minęliśmy po drodze Kościół św. Mikołaja i wspięliśmy się na wzgórze. 

Roztaczał się stąd zachmurzony widok na dachy praskich budynków. Przeszliśmy przez kutą bramę i już byliśmy na dziedzińcu przed fontanną. Nareszcie mogliśmy wejść do Katedry św. Wita. Gotycka, poczerniała fasada i jej ogrom robiły wrażenie. I jeszcze ta rozeta -  uwielbiam tę architekturę, nawet jeśli jest mroczna.


Idąc dalej natrafiliśmy na czerwoną Bazylikę św. Jerzego, osłoniętą barokowym frontem. Skręciliśmy w Złotą Uliczkę. Pamiętam, jak poprzednim razem strzelałam tu z kuszy w którymś z budynków. Wygłodniali, poszliśmy jeszcze na spacer po wałach Praskiego Zamku i usiedliśmy na chwilę w jego ogrodach. Brakowało tu tylko słońca.

Dłużej już nie dało się zwlekać. Wybraliśmy jedną z restauracji z trzydaniowym menu. Było smacznie, aczkolwiek drogo. Najważniejsze, że mój ukochany miał pełny brzuch i był zadowolony.

Powlekliśmy się jeszcze do Ogrodu Królewskiego na poobiedni odpoczynek. Trochę kwiatów i zieleni dobrze nam zrobiło. Budynek Belwederu nie powala na kolana, ale zawsze to jakieś urozmaicenie po tych wszystkich kościołach. Pozostał nam jeszcze jeden punkt programu.

Minęliśmy Pałac Czerninów i dostaliśmy się przed budynek Lorety. Klasztor ten zwiedzałam podczas mojego poprzedniego pobytu, a Alberto nie chciał wchodzić do środka. Na wieży Lorety zamontowane są dźwięcznie grające dzwoneczki. Nawet ten piękny zabytek bez słońca wygląda nieco smętnie.

Wykupiliśmy wcześniej bilety na pokaz śpiewającej fontanny, do którego brakowało jeszcze nieco czasu. Znaleźliśmy przytulna knajpkę, w której Alberto zamówił sobie ogromny, pękaty kufel piwa. Może teraz dotrwa do wieczora.

Wciąż mając w pamięci multimedialny pokaz światło, woda i dźwięk w Barcelonie, nieco się zawiodłam na tym przedstawieniu. Strumienie nie były dobrze skoordynowane, a fontanna wymagała renowacji. A może to zmęczenie zaważyło o moim pesymistycznym postrzeganiu. Wykończeni, udaliśmy się do domu.

Ostatniego dnia słońce okazało się dla nas łaskawe. Kręciliśmy się po znanych nam kątach i odkrywaliśmy nowe. Wstąpiliśmy do pasażu Lucerna, nie wiedząc, że znajduje się tam Koń z Jeźdźcem. Posąg ten jest nieco dziwaczny – zwierzę zwisa do góry nogami, a rycerz siedzi na jego brzuchu.

Odwiedziliśmy też żydowską dzielnicę Josefov i znaleźliśmy się pod Jeruzalemską Synagogą, pełną barw i ciekawych kształtów. Kontynuowaliśmy nasza wycieczkę w dobrych humorach . Przeszliśmy przez Most Manesa i wdrapaliśmy na Letną. To wzgórze, oprócz widoków na Wetławę i mnóstwa zieleni, ma do zaoferowania odrobinę historii.

Na samym szczycie, w miejscu dawnego największego pomnika Stalina, stoi czerwony Metronom. Dzieło to nazywane jest wehikułem czasu. Mnie jednak ciekawiła inna rzecz – dlaczego na linie tuż obok wisi mnóstwo butów? Ponoć turyści zawieszają je tutaj, a silny wiatr przywiewa je z powrotem do właścicieli.

Snuliśmy się tak leniwie po parkowych alejkach, aż natrafiliśmy na Hanavaský pawilon - ciekawą kawiarnię. Zeszliśmy nad rzekę i kontynuując spacer, doszliśmy do muzeum Franza Kafki. Tuż przed nim stoi rzeźba Sikający. Dwóch zielonych mężczyzn stoi w stawku o kształcie Czech i oddaje mocz w różnych kierunkach - można je ponoć sterować za pomocą smsów…

Dalej znaleźliśmy Vinárna Čertovka – najwęższą uliczkę. Żeby nie doszło do ścisku, tuż przed jej wejściem ustawiono sygnalizacje świetlną. Przejście ma zaledwie 50 cm i jest drugą najwęższą ulicą na świecie.

Poszliśmy wzdłuż rzeki i klucząc po mieście znaleźliśmy ciekawy targ spożywczy. Miło było poprzebierać w towarach w taki słoneczny dzień. Przechodziliśmy też obok budki z trdelnikami, czyli walcowanym ciastem, owijanym na drąg, podpiekanym i posypanym cukrem wymieszanym z orzechami oraz cynamonem. Pachniało cudownie, więc daliśmy się skusić na jednego.

Wciąż mieliśmy czas, więc poszliśmy poszukać butów dla Alberto. Podczas tej mokradzi całe mu przemokły, nie wspominając o przecierających się miejscach. W końcu udało nam się coś znaleźć, więc mogliśmy spokojnie udać się do polecanego baru na jedzenie. Moje knedliki z mięsem były przepyszne. Mogłabym tak jeść codziennie.

Ostatni spacer, mała czarna i musieliśmy wracać do domu. Czekając na przesiadkę w Norymberdze poszliśmy raz dwa obejrzeć centrum. Gdy wróciliśmy, okazało się, że nasz autobus odjechał, więc musieliśmy kupić bilet na pociąg. To tyle z oszczędności.

Praga 10-13 maj 2013