Merida
Do
Meridy, zwanej białym miastem, dotarliśmy dopiero po południu. Zostawiliśmy
nasze rzeczy w hostelu i rozpoczęliśmy zwiedzanie. Poszliśmy do katery San Ildefonso
– ponoć najstarszej katedry w Ameryce Łacińskiej. Została ona zbudowana na
miejscu świątyni Majów, a kamienie
pozostałe po jej zburzeniu wykorzystano do wzniesienia kościoła. Potem
przeszliśmy na Plaza Mayor. Podziwialiśmy różowiutki Palacio Municipal, a że
było już ciemno, i bardziej rześko mogliśmy sobie usiąść na ławce i pooglądać
co się dzieje dookoła. Próbowano nam też sprzedać hamaki, ale się nie daliśmy
namówić. Potem trochę żałowałam. Cóż, może następnym razem.
Chichen Itza
Kolejny
dzień rozpoczęliśmy od zorganizowanej wycieczki do Chichen Itza. Jest to
prekolumbijskie miasto zbudowane przez Majów. Najbardziej charakterystyczną
świątynią na tym terenie jest Zamek Kukulkana – Boga Węża. Podejrzewa się, że
miał on również służyć jako kalendarz słoneczny. Podczas równonocy padający na
schodki cień sprawia wrażenie, jakby to wąż zstępował na ziemię. To musi być
niesamowite zjawisko, ale my, niestety, przyjechaliśmy tu w nieodpowiednim
czasie i nie mogliśmy go oglądać.
Oprócz
Świątyni Kukulkana w Chichen Itza znajduje się jeszcze wiele innych budowli.
Duże wrażenie na Alberto wywarła Świątynia Wojowników i grupa Tysiąca Kolumn.
Mnie osobiście spodobał się Caracol – czyli ślimak. Ta okrągła budowla była
najprawdopodobniej przeznaczona do prowadzenia obserwacji nieba.
Najbardziej
żałowałam, że nie przyjechaliśmy tu w okresie, gdy wokół zieleni się trawa, a
upał nie daje się tak we znaki. Na koniec wycieczki chętni mogli odwiedzić
również cenote, czyli podziemne jeziorka. Służyły one dawniej do składania ofiar
bogom. Mimo okropnej historii, miejsce to cieszy się niezwykłą popularnością.
Nie miałam ze sobą bikini, ale nie umiałam sobie odmówić przyjemności
popływaniu w cenote. Zostałam w tunice i majtkach i wskoczyłam do wody. To było
tak cudowne uczucie! Nie dość, że się orzeźwiłam, to jeszcze pływałam wśród tak
wielu ryb, że niemal przy każdym ruchu ich dotykałam. Na pewno głupio to
zabrzmi, ale czułam przypływ energii.
Nasza
przygoda zaczęła się jednak dopiero po dotarciu do hostelu. Alberto dopadły
dolegliwości żołądkowe. Żal mi go było, ale na początku nie bardzo się
przejmowałam. Po dwóch godzinach sytuacja na tyle się pogorszyła, że wpadłam w
lekką panikę. Było już bardzo późno, a wszystkie pobliskie apteki zamknięte.
Musiałam lecieć do dyżurnej. Pracownik hotelu podał mi adres i musiałam sobie
radzić. W stronę do apteki pomogła mi jedna pani. W drodze powrotnej nie było
już autobusów, więc musiałam iść pieszo. Tylko bez paniki, trasa jest prosta.
Szłam przed siebie tak szybko, jak tylko mogłam i nie wydawało się to dziwne.
Wtem przypałętał się do mnie jakiś facet – jechał samochodem i chciał mnie
podwieźć. Oczywiście odmówiłam, ale on nie chciał się odczepić. Zadawał sto
pytań i jechał taak wolno… W głowie już miałam film, jak wciąga mnie do auta i
uprowadza. Zaczęłam układać plan ucieczki. Na szczęście, to była tylko moja
mała paranoja i mężczyzna wkrótce dał za wygraną. Nigdy w życiu nie byłam taka
dumna z wizyty w aptece. Na szczęście lekarstwa podziałały dosyć szybko i oboje
mogliśmy pójść spać.
Puerto Progreso
A
może by tak na plażę? Czemu nie! To gdzie by tu pojechać? Puerto Progreso!
Miasteczko to leży na północ od Meridy, nad Zatoką Meksykańską. Miałam
nadzieję, ze się trochę powyleguję na plaży. Bo ze mną tak to już jest – jak
jestem na plaży, to chcę do miasta. A jak już jestem w mieście…
Pojechaliśmy
tam autobusem miejskim i wysadzono nas koło, jakże by inaczej – wózka z fast foodami.
Tak pięknie pachniało, że nie mogłam przejść obok obojętnie. Tym razem skusiłam
się na smażone meksykańskie pierogi, czyli empanadas. Nie było mnie na Święta w
domu, więc namiastka polskości była jak najbardziej wskazana. Mimo iż to taka
bardziej egzotyczna wersja.
Zanim
dotarliśmy do plaży, na niebie zawisły ciężkie czarne chmury. Morze
przybrało brudny kolor. Byłam
zawiedziona. Do tego zerwał się zimny wiatr. Bardzie przypominało to Bałtyk niż
Meksyk. Okryłam się szczelniej szalem i poszliśmy na spacer wzdłuż brzegu. Mimo
brzydkiej pogody bardzo wielu sprzedawców wystawiało swoje skarby ku ciekawym
spojrzeniem turystów. Niektóre z błyskotek i drobiazgów były naprawdę ciekawe.
Udało mi się nawet wybrać kolczyki dla siostry - śliczne, kolorowe z drewna
kokosowego. Miałam nadzieję, że jej się spodobają.
Postanowiłam
zaryzykować, skoro przyjechaliśmy aż tak daleko i zanurzyłam się w
nieprzyjaznym morzu. Nie było tak źle, jakby się mogło wydawać. Popluskałam się
trochę i już był czas by wracać do Meridy.
Na
miejscu, przed hotelem zaskoczył nas następujący widok : rzędy krzeseł,
wybudowana scena, a wokół pełno wózków z jedzeniem. Co się dzieje? Miasto
obchodziło jakąś rocznicę (nie zrozumiałam dokładnie ) i z tej okazji odbywały się
darmowe pokazy tańców i pieśni ludowych. Zostaliśmy więc by pooglądać i
posłuchać. Atmosfera była pełna emocji. Ponoć osoby występujące były dość sławne,
aczkolwiek Alberto nie znał żadnej z nich. Było zabawnie, wzruszająco i
romantycznie. Repertuar był bogaty, więc każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
Piękny wieczór!
Ostatni
dzień na Jukatanie spędziliśmy w Cancun. Bardzo byłam ciekawa tego miasta, bo
wiem, że wielu turystów wybiera właśnie to miejsce na swoje wakacje.
Zostawiliśmy nasze plecaki w hotelu i pojechaliśmy autobusem na plażę.
Latynoska muzyka sączyła się z głośników, a rozleniwieni pasażerowie zdawali się
być na niemałym kacu. Gdy wreszcie znaleźliśmy się na miejscu, nie mogłam ukryć
rozczarowania. Co to ma być? Piasek, owszem, jaśniutki i mięciutki, ale reszta?
Zamiast wymarzonych palm i słońca rozpościerał się widok na wysokie wieżowce (
hotele?) zacieniające prawie każdy kawałeczek plaży… Mimo wszystko poszliśmy na
spacer w poszukiwaniu jakiegoś przyjemnego miejsca do poleniuchowania. Nawet
udało nam się coś znaleźć.
Na
kolację pojechaliśmy na plac główny, przy którym ustawiali się uliczni
sprzedawcy oferujący coś na ząb. Ktoś grał, ktoś śpiewał, a my zajadaliśmy
tacos i churros. Miła atmosfera tego miejsca, zachęcała do pozostania na
dłużej. Przybłąkał się też do nas kot, który głośnym i żałosnym miauczeniem
dopominał się o swoją dolę. Nie wyglądał na wychudzonego, więc chyba nie
byliśmy pierwszymi jego ofiarami. Z pełnymi brzuchami trzeba było wracać do
hotelu i przespać się przed następnym dniem i powrotem do DF.
Śniadanie
w hotelowej restauracji przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Zostaliśmy
uraczeni szklanką okropnej kawy i jedną skibką chleba tostowego z marmoladą.
Żenada! Podeszłam do obsługi i zapytałam, czy możemy dostać jeszcze chleb, ale
w odpowiedzi usłyszałam, że się nam nie należy. Bardzo się wkurzyłam i nie mogłam
pogodzić z takim traktowaniem gości. Na szczęście Alberto powstrzymał mnie
przed zrobieniem awantury i poszliśmy szukać czegoś do jedzenia na mieście.
Wchłonęliśmy kolejne tacos i już musieliśmy szykować się do drogi na lotnisko.
Mexico City
W
DF wylądowaliśmy wieczorem - bez większych problemów. Pojechaliśmy do naszego
dawnego hotelu, gdzie mieliśmy przechowywane walizki. Bardzo się zdziwiliśmy,
bo cały front był wyremontowany, a układ recepcji zmieniony. Wybudowano też
dodatkowy barek.
Tuż
obok Amigos Hostal mijaliśmy małą restauracyjkę i Alberto zaprosił mnie na
kolację. Tym razem były to enchiladas. Są to zwinięte w rulon tortille z
nadzieniem mięsnym, zapiekane z sosem i serem. Było ostro! Nie wiem, co
Meksykanie widzą w tym chili. Nie mogę go znieść. A wszyscy dookoła mnie, jak
gdyby nigdy nic, posypują sobie po wierzchu. Ble! Wody!
Ze
spalonym podniebieniem poszliśmy spać w naszym o niebo lepszym niż ostatnio
pokoju w głębi korytarza z dużym łóżkiem i czerwonymi zasłonami. Nie można było
tak od razu?
Po
godzinnym kazaniu odnośnie bezpieczeństwa, Alberto zostawił mnie samą. Miał lot
w południe, a ja dopiero wieczorem. Mimo iż przykazał mi siedzieć calutki dzień
w hostelu, poszłam na spacer do zoo. Oczywiście, znowu dzielnica Chapultepec.
Nie miałam zbyt wielkich obaw, jako że w metro w DF kobiety i mężczyźni jeżdżą
osobnymi wagonami. Ponoć zarządzono taki porządek, by uniknąć molestowania
kobiet w komunikacji miejskiej.
Wreszcie
dotarłam do upragnionego zoo, zostawiając w tyle swych wielbicieli. Uwaga,
idzie biała, i to sama! Co chwile proponowano mi darmowe lody, pamiątki itd. W
końcu byłam dobrą reklamą dla ich biznesu. W ogrodzie spędziłam bardzo miło
czas – w motylarni, biorąc na rękę skorpiona, obserwując młodziutką żyrafę i
skaczące wiewiórki. Słoneczko przygrzewało, ale zwierzęta wcale się nie
chowały. Piękne zakończenie wizyty w Meksyku. Aż się nie chciało wracać. Czekał
mnie jeszcze dwunastogodzinny lot do Europy.
styczeń 2013