Odkąd Alberto przyjechał do Europy
marzył, by odwiedzić Pragę. Minęło już
kilka lat, więc postanowiliśmy wreszcie je urzeczywistnić. Najpierw pojechaliśmy
pociągiem do Norymbergii i przesiedliśmy się do busa. Na miejsce dotarliśmy
popołudniu. Nasz host był rosłym, miłym i niezwykle niechlujnym człowiekiem.
Mimo wszystko, dał nam kilka dobrych wskazówek. Zostawiliśmy bagaże i
ruszyliśmy w miasto.
Zaczęliśmy od Placu Wacława, jednego z
największych placów w Europie. W średniowieczu odbywał się tu handel końmi,
później wiele demonstracji politycznych. Dziś stoi na nim pomnik Wacława, a na
jego tle widać Muzeum Narodowe. W mojej pamięci majaczyły obrazy z poprzedniej
wizyty, sprzed czterech lat. Teraz całe miasto jest wilgotne i ciemne, a z nieba
siąpi kapryśny deszcz. Weszliśmy do pobliskiego baru mlecznego, na pyszne
knedliczki.
Najedzeni, skręciliśmy przed Miejski Dom Reprezentacyjny, ciekawy budynek secesyjny i już byliśmy przed Bramą Prochową.
Przechodząc przez nią trafiliśmy na Stare Miasto. W jego centralnej części
wyłaniał się Ratusz Staromiejski. Tak jak w mojej pamięci, wznosiła się tu
ciemna, gotycka wieża. Na południowej ścianie budynku umiejscowiono Zegar
Astronomiczny. Orloj zrobił na mnie ogromne wrażenie już podczas mojego
pierwszego pobytu, więc poświęciłam mu teraz więcej uwagi. Bardzo uniwersalny:
kalendarz, układ ciał niebieskich, znaki zodiaku, zegar i dwunastu apostołów.
Wszystko to było pięknie podświetlone, można było podziwiać z godzinę, gdyby
nie niesprzyjająca aura.
Rozglądając się dookoła spostrzegliśmy
różowawy Pałac Goltz-Kinskych i Dom Pod Kamiennym
Dzwonem. Nigdy bym nie zgadła, że jest to gotycki pałac - w dodatku z barokowym dachem - mieszanka wybuchowa. Warto
mu się przyjrzeć.
Patrząc dalej
można dojrzeć Kościół Matki Bożej przed Tynem. Jego dwie gotyckie
wieże górują nad resztą otaczających go kamienic. Tak długo podziwialiśmy
wszystkie zabytki, że zdążył zapaść zmrok. Przeszliśmy przez podświetlony Most
Karola i udaliśmy się do pubu, w którym nasze zamówienie przywożone było przez
ciuchcię elektryczną. Nie ukrywam, że sprawiło mi to dużą frajdę i wypatrywałam
kolejnych pociągów pełnych kufli piwa. Ja oczywiście zamówiłam winko. W dobrych
humorach byliśmy gotowi stawić czoło deszczowi i poszukać drogi do domu.
Po powrocie okazało się, że musimy spać pokotem na
materacach z czterema innymi osobami, w jednym malutkim pokoiku. Oczywiście,
nasz host miał tam też swoje łóżko. Ostrzegał, że może być mało miejsca, ale
tego sobie nie wyobrażałam.
Drugiego dnia mieliśmy więcej czasu, więc wróciliśmy
na Stare Miasto, by rzucić na nie okiem w świetle dnia. Idąc w kierunku Mostu
Karola, zauważyliśmy piękny Kościół św. Salwatora, z rzeźbami świętych na
fasadzie. Należy on do barokowego kompleksu Klementinum, kolegium jezuickiego.
Nareszcie przyszedł czas na Most
Karola. Przeszliśmy pod (podobną do innych) Wieżą Mostową i już mogliśmy
podziwiać 30 rzeźb, przedstawiających wybitne postaci z biblii i historii Pragi. Most jest prawdziwym dziełem sztuki,
szkoda tylko, że płynąca pod nim Wetława jest bura i przygnębiająca. Ale może Praga
powinna właśnie taka być. Idąc w kierunku zachodnich wież (tak, znowu),
przystanęliśmy by posłuchać jak pan gra na kieliszkach wypełnionych wodą.
Przecudna muzyka. Od razu zapragnęłam nauczyć się tej sztuki. Niebywały dźwięk,
jaki wydają te naczynia zaskoczył mnie i połaskotał moją duszę.
Mimo niesprzyjającej pogody udaliśmy się
dalej na Hradczany, do Zamku Praskiego. Zaczynam się już przyzwyczajać do tej
chmurki, która wisi nad moja głową, gdziekolwiek pojadę. Zawsze mnie znajduje,
nawet jeśli weźmie sobie dzień wolnego. Minęliśmy po drodze Kościół św.
Mikołaja i wspięliśmy się na wzgórze.
Roztaczał się stąd zachmurzony widok na dachy
praskich budynków. Przeszliśmy przez kutą bramę i już byliśmy na dziedzińcu
przed fontanną. Nareszcie mogliśmy wejść do Katedry św. Wita. Gotycka, poczerniała
fasada i jej ogrom robiły wrażenie. I jeszcze ta rozeta - uwielbiam tę architekturę, nawet jeśli jest
mroczna.
Idąc dalej natrafiliśmy na czerwoną
Bazylikę św. Jerzego, osłoniętą barokowym frontem. Skręciliśmy w Złotą Uliczkę.
Pamiętam, jak poprzednim razem strzelałam tu z kuszy w którymś z budynków.
Wygłodniali, poszliśmy jeszcze na spacer po wałach Praskiego Zamku i usiedliśmy
na chwilę w jego ogrodach. Brakowało tu tylko słońca.
Dłużej już nie dało się
zwlekać. Wybraliśmy jedną z restauracji z trzydaniowym menu. Było smacznie,
aczkolwiek drogo. Najważniejsze, że mój ukochany miał pełny brzuch i był
zadowolony.
Powlekliśmy się jeszcze
do Ogrodu Królewskiego na poobiedni odpoczynek. Trochę kwiatów i zieleni dobrze
nam zrobiło. Budynek Belwederu nie powala na kolana, ale zawsze to jakieś
urozmaicenie po tych wszystkich kościołach. Pozostał nam jeszcze jeden punkt
programu.
Minęliśmy Pałac Czerninów i dostaliśmy
się przed budynek Lorety. Klasztor ten zwiedzałam
podczas mojego poprzedniego pobytu, a Alberto nie chciał wchodzić do środka. Na
wieży Lorety zamontowane są dźwięcznie grające dzwoneczki. Nawet ten piękny
zabytek bez słońca wygląda nieco smętnie.
Wykupiliśmy wcześniej
bilety na pokaz śpiewającej fontanny, do którego brakowało jeszcze nieco czasu.
Znaleźliśmy przytulna knajpkę, w której Alberto zamówił sobie ogromny, pękaty
kufel piwa. Może teraz dotrwa do wieczora.
Wciąż mając w pamięci
multimedialny pokaz światło, woda i dźwięk w Barcelonie, nieco się zawiodłam na
tym przedstawieniu. Strumienie nie były dobrze skoordynowane, a fontanna
wymagała renowacji. A może to zmęczenie zaważyło o moim pesymistycznym
postrzeganiu. Wykończeni, udaliśmy się do domu.
Ostatniego dnia słońce
okazało się dla nas łaskawe. Kręciliśmy się po znanych nam kątach i
odkrywaliśmy nowe. Wstąpiliśmy do pasażu Lucerna, nie wiedząc, że znajduje się
tam Koń z Jeźdźcem. Posąg ten jest nieco dziwaczny – zwierzę zwisa do góry
nogami, a rycerz siedzi na jego brzuchu.
Odwiedziliśmy też
żydowską dzielnicę Josefov
i znaleźliśmy się pod Jeruzalemską Synagogą,
pełną barw i ciekawych kształtów. Kontynuowaliśmy nasza wycieczkę w dobrych
humorach . Przeszliśmy przez Most Manesa i wdrapaliśmy na Letną. To wzgórze,
oprócz widoków na Wetławę i mnóstwa zieleni, ma do zaoferowania odrobinę
historii.
Na samym szczycie, w
miejscu dawnego największego pomnika Stalina, stoi czerwony Metronom. Dzieło to
nazywane jest wehikułem czasu. Mnie jednak ciekawiła inna rzecz – dlaczego na
linie tuż obok wisi mnóstwo butów? Ponoć turyści zawieszają je tutaj, a silny
wiatr przywiewa je z powrotem do właścicieli.
Snuliśmy się tak
leniwie po parkowych alejkach, aż natrafiliśmy na Hanavaský pawilon - ciekawą
kawiarnię. Zeszliśmy nad rzekę i kontynuując spacer, doszliśmy do muzeum Franza
Kafki. Tuż przed nim stoi rzeźba Sikający. Dwóch zielonych mężczyzn stoi w
stawku o kształcie Czech i oddaje mocz w różnych kierunkach - można je ponoć
sterować za pomocą smsów…
Dalej znaleźliśmy Vinárna Čertovka – najwęższą uliczkę.
Żeby nie doszło do ścisku, tuż przed jej wejściem ustawiono sygnalizacje
świetlną. Przejście ma zaledwie 50 cm i jest drugą najwęższą ulicą na świecie.
Poszliśmy wzdłuż rzeki i klucząc po
mieście znaleźliśmy ciekawy targ spożywczy. Miło było poprzebierać w towarach w
taki słoneczny dzień. Przechodziliśmy też obok budki z trdelnikami, czyli walcowanym ciastem, owijanym na drąg, podpiekanym i posypanym cukrem wymieszanym z
orzechami oraz cynamonem. Pachniało cudownie, więc daliśmy się skusić na
jednego.
Wciąż
mieliśmy czas, więc poszliśmy poszukać butów dla Alberto. Podczas tej mokradzi
całe mu przemokły, nie wspominając o przecierających się miejscach. W końcu
udało nam się coś znaleźć, więc mogliśmy spokojnie udać się do polecanego baru
na jedzenie. Moje knedliki z mięsem były przepyszne. Mogłabym tak jeść codziennie.
Ostatni
spacer, mała czarna i musieliśmy wracać do domu. Czekając na przesiadkę w
Norymberdze poszliśmy raz dwa obejrzeć centrum. Gdy wróciliśmy, okazało się, że
nasz autobus odjechał, więc musieliśmy kupić bilet na pociąg. To tyle z
oszczędności.
Praga 10-13 maj 2013