Cypr
Po długim i wyczerpującym roku niewolniczej pracy wreszcie
przyszła pora na wakacje. Tym razem wybraliśmy kierunek Cypr. O wyspie nie
wiedziałam nic, oprócz tego, że przyjaciółka ze studiów pracowała tam jako
kelnerka i bardzo jej się tam podobało. Ryzyk fizyk!
Alberto zarezerwował nam tanie loty do Pafos, na
południowo-zachodnim wybrzeżu. Sama podróż trwała 3 i pół godziny, więc gdy
dotarliśmy w końcu na promenadę umieraliśmy z głodu. Był już wieczór, wokół
ciemno, ale światła latarni i muzyka wygrywana przez przydrożnych artystów
nadawała romantycznego czaru. Wybraliśmy restauracyjkę nad samym brzegiem z
widokiem na Morze Śródziemne. Zamówiliśmy menu dnia z typowym cypryjskim daniem
mousaka. Jest to zapiekanka z bakłażanów i mięsa mielonego z sosem beszamelowym
i żółtym serem. Pychota! Do tego podali nam sałatkę grecką, za którą nie
przepadam. Jeszcze miało mi zbrzydnąć takie jedzenie, ale póki co byłam w
siódmym niebie. Mimo ciężkich plecaków nabraliśmy ochoty na spacer promenadą.
Spotkaliśmy tam chłopaka z iguaną (w każdym razie dużym jaszczurem ) na rękach,
który pozwalał fotografować się ze swoim pupilem. Nie mogłam się powstrzymać –
musiałam pogłaskać stwora. Miał taką mięciutką i dziwną w dotyku skórę.
Złapaliśmy autobus do naszego hotelu, który miał znajdować
się niedaleko od morza. Krążyliśmy po ciemnych uliczkach wśród różnych
przybytków, ale naszego nie było nigdzie widać. Pytani sklepikarze bez wahania
pokazywali nam kierunek, w którym mamy podążać, ale mimo tych wskazówek nie
udało nam się nic znaleźć. Całkiem przypadkowo przechodzący turyści uratowali
nam skórę. Akurat też szli w tamtą stronę i widzieli kiedyś neon z naszego
hotelu.
Wykończeni jakoś doczłapaliśmy się do celu. Hotel był bardzo
mały i ładnie urządzony. Dostaliśmy apartament – sypialnia, łazienka, salon z
aneksem kuchennym i balkonem z widokiem na morze. Wypiliśmy po drinku i
poszliśmy spać.
Pierwszego dnia urządziliśmy sobie spacer do Grobowców
Królewskich. Miało być niedaleko, ale upał sprawił, że asfaltowa droga ciągnęła
się niemiłosiernie. Nie byłam nawet bardzo zainteresowana, ale Alberto uwielbia
takie rzeczy i archeologię, więc musiałam snuć się po kamiennych płytach i
podziwiać szczątki nekropolii.
Potem mieliśmy trochę lepszy plan. Poszliśmy wzdłuż morza aż
do latarni i fortecy. Tutaj nareszcie mogliśmy się ochłodzić, zjeść lody i
jakiś konkret. Niestety, nie bardzo lubię specjały tutejszej kuchni, więc
pozostałam przy mousace. Zjedliśmy w bardzo ładnej portowej restauracji. Bardzo
przypadła mi do gustu atmosfera tego miejsca. Posiedzieliśmy jeszcze trochę i
ruszyliśmy do hotelu na kolejnego drinka z białą czekoladą. Przy tej gorączce
to był prawdziwy luksus – siedzieliśmy nago na balkonie, osłonięci od wszelkich
ciekawskich oczu i pozwalaliśmy by morska bryza owiewała nasze ciała. Likier z
lodem smakował wyśmienicie, więc stało się to już naszą wieczorną rutyną.
Dalsze zwiedzanie postanowiliśmy odbyć również na piechotę.
W sumie nie mieliśmy większego wyboru, bo autobusy jeździły bardzo rzadko.
Szliśmy do centrum pod górkę, a potem pod górkę i znowu pod górkę… Zanim
dotarliśmy do centrum byłam spocona jak szczur. Usiedliśmy więc w bardzo
otwartej knajpce z widokiem na morze ( a jakżeby inaczej ) i zafundowaliśmy
sobie świeży, chłodny sok. Mniam! Nie mogłam wyjść z podziwu, jak taki zwykły
sok może tak wspaniale smakować i być niemalże symbolem nagrody na którą trzeba
sobie zasłużyć. Ceny na Cyprze są niezwykle wysokie.
Podążając według mapy natrafiliśmy na dwa kościoły.
Pierwszy, Panayia, zbudowany na podwyższeniu kryje w swych wnętrzach piękny
obraz Matki Boskiej. Kolejny, Chrysopolitissa, jest otoczony licznymi ruinami.
Jest znacznie ciekawszy i aby do niego zajrzeć trzeba najpierw przejść po
kładkach i obejrzeć wszystko dookoła. Chyba nie muszę dodawać, że Alberto był w
niebo wzięty.
Po drodze do domu zahaczyliśmy jeszcze o Turecki meczet i do
marketu! Znudziły mi się już Mosaki na które trzeba wydać dużo pieniędzy.
Postanowiłam ugotować spaghetti :D Było duuużo i pysznie. A potem pluskaliśmy
się w basenie i leniuchowaliśmy. Trzeba było trochę odpocząć po zwiedzaniu.
Limassol
Kolejnego dnia pojechaliśmy na wycieczkę do oddalonego od
Pafos o 70 kilometrów Limassol. Najpierw poszliśmy do Kurionu – kompleksy
archeologicznego z malowniczo położonym amfiteatrem. Z jego szczytu rozpościera
się piękny widok na plaże i morze. Niedaleko stąd, leniwym spacerkiem można
dojść do Świątyni Apollina. Po prostu raj dla Mojego. Muszę jednak przyznać, że
nie było tam tak nudno jak myślałam i wiele ruin zrobiło na mnie wrażenie.
Dalej poszliśmy do Zamku Kolossi, ale bardzo szybko
przelecieliśmy wnętrze, bo już zamykali. Tuż obok naganiacze zachwalili różne
dania ze swych restauracji. Daliśmy się skusić na zestaw dla dwojga – różnego
rodzaju mięsa i ryby. Bardzo szybko pożałowaliśmy naszej decyzji – nie dość, że
porcje były mikroskopijne i gdyby nie to, że mi nic nie smakowało, to Alberto
by głodował, to jeszcze cena była dobijająca – 50 euro!!! Katastrofa…
Wkurzeni poszliśmy na spacer po mieście. Nie wiadomo było,
co oglądaliśmy, mapa była dziwnie oznakowana, ale i tak nie mieliśmy ochoty na
historię. Potem poszwędaliśmy się po ogrodach i promenadzie po zachodzie
słońca. Latarnie oświetlały brzeg, a my jedliśmy lody i rozkoszowaliśmy się
szumem fal. Chciałoby się tam zostać przez całą noc, ale musieliśmy już wracać
do hotelu. Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Nikozja
Przyszła pora na stolicę. Do Nikozji jechało się trochę
dłużej, ale było warto. Najpierw poszliśmy do części greckiej i bardzo się
zawiedliśmy. Według mnie, nie było tam niczego ładnego. Natomiast po przejściu
na stronę Turecką odżyliśmy. To zupełnie inna mentalność. Opuściliśmy pełną
złości i ospałą Nikozję i znaleźliśmy się w kolorowym orientalnym świecie.
Najciekawszym miejscem był stary market – balkony, plac i targujący się
handlarze. Warte polecenia. Miło było spacerować wśród tamtejszych kolorowych
uliczek i roześmianych turystów. Nie wiem, czym spowodowana jest aż tak ogromna
różnica między granicami. Podejrzewam, że to historia nadal daje o sobie znać…
A na obiad tym razem coś tańszego- kebab J
Ostatni autobus odjeżdżał relatywnie wcześnie, więc nie
mieliśmy więcej czasu – musieliśmy znowu przekroczyć granicę i wracać do Pafos.
Prawie w Pafos
Pozostało nam jeszcze zwiedzić klasztor Ayios Neophytos. Zebraliśmy się z samego
rana, aby złapać wczesny autobus. Niewiele ich kursowało w ciągu dnia, więc nie
mieliśmy większego wyboru.
Klasztor Neofita częściowo wykuty w skale robi spore
wrażenie, ale tylko z zewnątrz. Pokręciliśmy się trochę po dziedzińcu,
zwiedziliśmy niezwykle nudne muzeum i nie pozostało nam nic więcej jak czekać
na autobus powrotny. Niestety, pozostało do niego ponad godzina. Z nieba lał się
żar niemiłosierny a wokół nie było nic do roboty. Moja niecierpliwa natura dała
o sobie znać. Po krótkiej, acz burzliwej kłótni zmusiłam Alberto byśmy zaczęli
iść w stronę Pafos – 7 kilometrów i postarali się złapać stopa. Jako dwoje
dorosłych dojrzałych ludzi szliśmy naburmuszeni po dwóch różnych stronach
ulicy. Po jakiś 10 minutach zatrzymał się kolo mnie młody przystojniak w
sportowym aucie i zaproponował podwózkę. Przez chwilę myślałam, żeby z nim sama
pojechać, ale niech tam już stracę… Włożyłam jedną nogę do auta i zawołałam
Alberto. Mina mojego wybawiciela była bezcenna. Chyba się nie spodziewał
jeszcze jednego pasażera. Jechał obrażony i się do mnie nie odzywał. Faceci…
Nie ma jednak tego złego – wróciłam do łask ukochanego i spędziliśmy miły wieczór przy basenie.
W nasz ostatni dzień postanowiliśmy pojechać na skalę
afrodyty – piękną plażę dla zakochanych. Wszędzie widniały poukładane z białych
kamyczków serca. Pięknie to wyglądało. I ta woda, taka czysta! Bardzo przyjemnie
się tam wylegiwało. W sam raz na zakończenie wakacji. Po totalnym spaleniu
skóry udaliśmy się wreszcie na autobus. Taaak, miał przyjechać dopiero za 20
minut. No to czekamy. I czekamy. Nareszcie przyjechał i… pojechał dalej. Zostawił
wszystkich ludzi koczujących na przystanku. Taki pech to tylko u mnie. Poziom
stresu podniesiony o 100, bo to był przedostatni autobus, a jakoś trzeba wrócić
do hotelu i na lotnisko… Na szczęście, następny busik raczył się zatrzymać i
zabrać ze sobą całe spocone i ściśnięte towarzystwo. Ważne, że na pokładzie.
Reszta podróży do domu przebiegła bez większych problemów. I
tak będzie co wspominać.
wrzesień 2013