Jelenia
Góra
Do
Jeleniej Góry przyjechaliśmy pod wieczór i z niewielką pomocą miejscowych
znaleźliśmy nasz pokój gościnny. Dom był stary, z kafelkowymi piecami. W opisie
pokoju było zapisane – z prysznicem. Nie wiedziałam, że trzeba było to brać aż
tak dosłownie… Wspólna łazienka znajdowała się na korytarzu.
Następnego
dnia pojechaliśmy do Jakuszyc, by zobaczyć choć trochę śniegu. Wszędzie indziej
już stopniał, a my chcieliśmy pojeździć trochę na nartach. Właściciel domu był
tak miły, że zabrał nas tam ze sobą – akurat miał dwa wolne miejsca w aucie.
Białe szaleństwo to to nie było… Odrobina śniegu, nie wystarczająca na zjazdy.
Natomiast na biegówki jak najbardziej. Wypożyczyliśmy więc narty i po wielu
trudach udało się nam je założyć. Byliśmy gotowi do drogi. Dwie godziny prób,
udawania i jazdy w kółko w zupełności nas usatysfakcjonowały.
Na
nogach jak z waty poszliśmy na spacer na czeską granicę. Już nie pamiętam, jaki
cel nam przyświecał, ale to już nie ważne. Zobaczyliśmy kilka osób
zjeżdżających na sankach. Mój ukochany Alberto nigdy nie próbował tej sztuki.
Niewiele myśląc, wyłudziłam sanki od ojca dzieci, wsadziłam na nie chłopaka i
już, pierwsze doświadczenie było za nim. Aż trudno uwierzyć, ile emocji budzi
taka zabawa w dorosłym już mężczyźnie. Nie mówiąc już o publiczności, która
zachęcała go do powtórkowych jazd. Oczywiście wypaplałam na wstępie, że to jego
pierwszy raz. Potem odwiedziliśmy mały
wodospad, który był jednak miłym urozmaiceniem nieciekawej, asfaltowej szosy.
Zjedliśmy
drogi, acz smaczny obiad i ruszyliśmy z powrotem do Jakuszyc. Na autobus
stamtąd trzeba było długo czekać, więc złapaliśmy stopa. Podwieziono nas aż do
Szklarskiej Poręby, skąd mieliśmy już lepszy wybór połączeń do JG.
Dom,
w którym się zatrzymaliśmy znajdował się w niewielkiej odległości od Zamku
Chojnik – zaledwie dwa kilometry. Dlatego
też nazajutrz urządziliśmy sobie pieszą wycieczkę. Byłam tam już przed laty,
więc tym razem wybrałam bardziej wymagający szlak na szczyt. Trochę wysiłku
fizycznego, a ile uciechy! Dotarliśmy pod bramy w wyśmienitych humorach.
Cała
wyprawa nie zajęła nam zbyt dużo czasu, więc aby wypełnić dzień pojechaliśmy
zobaczyć, co ciekawego jest w samej Jeleniej Górze. Oprócz rynku i Cieplic, nie
było tam nic więcej do roboty. Oddaliśmy się więc naszemu ulubionemu zajęciu –
poszukiwaniu smacznego jedzenia. Trafiliśmy do przytulnej gospody, gdzie mój
ukochany poznał smak flaków. Do dzisiaj mi marudzi, żebym mu je ugotowała. A co
tam, niech się sam nauczy! Zadowoleni, z pełnymi brzuchami, mogliśmy wracać do
naszego ekskluzywnego pokoju, by nabrać sił przed wyprawą na Śnieżkę.
Karpacz
Kolejny
dzień rozpoczęliśmy z dużym entuzjazmem. Spakowaliśmy plecaki i wskoczyliśmy do
autobusu do Karpacza. Tam zaliczyliśmy program obowiązkowy – Świątynię Wang.
Kościół Górski Naszego Zbawiciela słynie , oprócz swojego piękna z tego, że
wybudowano go bez użycia gwoździ. Został on przeniesiony z norweskiej wioski
Vang, stąd jego potoczna nazwa. Nie rozumiem, jak ktoś mógł wpaść na pomysł, by
odkupić tę zrujnowaną świątynię, przewieźć do Polski jej szczątki i
zrekonstruować. Czy to się w ogóle opłacało? W każdym razie, dzięki tym
fanaberiom i nadaniu budowli dodatkowych szczegółów, mamy teraz w Karpaczu
piękny zabytek.
Została
nam jeszcze najbardziej emocjonująca część wycieczki – wejście na Śnieżkę. To
właśnie tam mój chłopak zakochał się w górach. Od tego momentu ciągle mnie
wyciąga na jakieś szczyty, a z moją kondycją nie jest najlepiej.
Na
początku podejście było proste, a my rozkoszowaliśmy się wszechobecną bielą
śniegu i promieniami słońca. Przystawaliśmy co pięć minut by pstryknąć kilka
zdjęć. Potem zrobiło się trudniej – pojawiły się łańcuchy. Nie mieliśmy raków,
a roztapiający śnieg i lód nie ułatwiał nam zadania. Co chwila ślizgaliśmy się
i upadaliśmy. Ale mieliśmy ubaw!
Cały
trud wynagrodziły nam widoki. Staliśmy na szczycie i wpatrywaliśmy się w
górskie przepaście jak zaczarowani. Iskrzący śnieg nadawał całej tej sytuacji czystości.
Byliśmy dumni, jakkolwiek głupio by to nie brzmiało. To, co wtedy czuliśmy może
zrozumieć tylko ten, kto chodzi po górach. Takie scalenie z naturą, wtopienie się
w krajobraz.
Po
chwilach kontemplacji przyszedł czas na bardziej przyziemne sprawy – kawę i
jedzenie w schronisku. Chyba nigdy nie widziałam, żeby mój chłopak był tak
podekscytowany i uszczęśliwiony.
Zejście
na dół dostarczyło nam jeszcze więcej emocji. Zrezygnowany Alberto postanowił
pokonać tę trasę zjeżdżając na tyłku…
Starczyło
nam jeszcze czasu na urokliwy spacer po Karpaczu i już musieliśmy wracać – do Poznania
na Sylwestra.
grudzień
2013