środa, 17 września 2014

Java backpacking

Java, czyli Indonezji ciąg dalszy

Z Bali wyruszyliśmy autobusem nocnym ku Javie. Przeprawiliśmy się promem i już po godzinie byliśmy na drugiej wyspie. Było już po 22, a my musieliśmy zorganizować transport do wulkanu Ijen. Chcieliśmy tam dotrzeć przed wschodem słońca. Czytałam, że można znaleźć chłopaków którzy przewiozą na motorach za rozsądną cenę. Niestety, o tej godzinie ciężko było coś znaleźć i musieliśmy skorzystać z usług mężczyzny, który miał wypisane na twarzy "zedrę z was ile się da". Po uiszczeniu haraczu za transport i opłaty za wstęp do parku narodowego  ( która trafiła do kieszeni kierowcy, nie dostaliśmy biletu) ruszyliśmy ścieżką w górę. Na początku bałam się iść tylko o świetle latarki, ale bardzo wiele ludzi także wybierało się na szczyt. 
Dobrym pomysłem było zabranie maseczek na twarz. Droga bardzo się kurzyła, a odór siarki był silny i uciążliwy.
Po osiągnięciu maksymalnej wysokości kolejna niespodzianka. Zostaliśmy zatrzymani przez przewodników. Do krateru można dojść tylko z nimi, oczywiście za odpowiednią cenę...

Na szczyt dotarliśmy trochę za szybko, więc marzliśmy niemiłosiernie czekając na wschód słońca. Na szczęście znaleźliśmy kilku indonezyjczyków palących ognisko i dosiedliśmy się do nich. Pomimo iż ich angielski był na opłakanym poziomie, miło spędziliśmy czas. A już straciliśmy nadzieję na poznanie przyzwoitych ludzi w tym kraju. Po wschodzie słońca zaczęło się ocieplać, a my ruszyliśmy drogą w dół.
Nasze trudy zostały wynagrodzone pięknymi widokami.



Brudni, wykończeni i głodni, udaliśmy się na poszukiwanie transportu do Probolinggo. Pytaliśmy kogo się dało, łącznie z turystami, ale odpowiedź była zawsze taka sama - nie ma autobusów. Wiedzieliśmy, że to nie prawda, ale nikt nie chciał nam udzielić informacji jak się dostać do Probolinggo komunikacją publiczną. Prawie wszyscy wykupują wycieczki zorganizowane. Dla nas to był za duży wydatek. Nasz poprzedni kierowca załatwił nam przejazd ze swoim kolegą. Tu nasze kłopoty dopiero się zaczęły. Ów kolego zaczął wymuszać od nas więcej pieniędzy, żądał zapłaty z góry i nie chciał ruszać od razu. Nie mając innego wyjścia, dogadaliśmy się z nim jakoś ( bez angielskiego) i pojechaliśmy wygodnym vanem ( starym gruchotem z zepsutym oknem) parę godzin do Probolinggo. Podróż trwała półtorej godziny dłużej niż było ustalone, ale nie czepiajmy się szczegółów.

Gdy już dotarliśmy na miejsce okazało się, że to nie koniec drogi. Trzeba było dostać się jeszcze do małej wioski pod wulkanem, Cemorolawang. Najtańszą opcją była dzielona taksówka. Tutaj także nasz oszukano. Musieliśmy czekać aż samochód się zapełni. Trwało to bardzo długo, więc padła propozycja dopłaty i wcześniejszego odjazdu. Jak już wszyscy wsiedli do auta byliśmy ściśnięci jak sardynki, a kierowca dostawił stołeczek dla jednego pasażera...

Po dwóch godzinach powolnej jazdy wreszcie dotarliśmy do celu. Na miejscu mieliśmy ogromny wybór pokoi do wynajęcia. " Ja mam prysznic" , " A ja ciepłą wodę", " A ja papier toaletowy" - zachęcali nas właściciele. Poznaliśmy kilku miłych ludzi i ulokowaliśmy się w jednym z domków. Po szybkim, ciepłym prysznicu ruszyliśmy na Bromo - zobaczyć zachód słońca. Mieszkańcy wioski poinstruowali nas, by nie iść do głównej bramy - tam płaci się dużo pieniędzy za wstęp. Wybraliśmy inną drogę i mogliśmy wędrować za darmo.



Wyczerpani poszliśmy posilić się w tutejszej restauracji. Obsługa była okropna i nie mówiła po angielsku. Toalety też nie miała. Ale zawsze mieliśmy coś ciepłego w żołądku, a towarzystwo tez było miłe. Postanowiliśmy zdrzemnąć się trzy godzinki i wejść na szczyt Penanjacan, by stamtąd podziwiać wschód słońca i wulkan Bromo. Wędrówka była średnio trudna, ale bardzo przyjemna. Czekając na szczycie na wschód słońca można było zamarznąć, ale na szczęście  nie trwało to tak długo jak na Ijen. To była najlepsza wycieczka w moim życiu. Polecam!




Nie tracąc czasu na odpoczynek, wzięliśmy cieplutki prysznic, zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy do Yogyakarty. Oczywiście, jesteśmy parą wyjątkowo naiwnych i podatnych na oszustwa turystów.
Wykupiliśmy bezpośredni transport do Jogii luksusowym autobusem, który miał trwać osiem godzin.
Otrzymaliśmy podróż na pół rozwalającym się gratem do Probolinggo, czekanie dwie godziny ( za chwilę będzie, za 15 minut ) na kolejne auto jadące do celu. W trasie byliśmy 12 godzin! Na szczęście kierowca był tak uprzejmy i zatrzymał się w restauracji na obiad.

Po dotarciu na miejsce zostało nam tylko znaleźć hostel. Pokój był droższy niż pozostałe, ale miał klimatyzację i prysznic ( zimny). Mieszkaliśmy tam z naszymi znajomymi z Bromo. Wreszcie mieliśmy spokojną, w pełni przespaną noc.

Następnego dnia pojechaliśmy busami miejskimi do dwóch świątyń : Borobudur i Prambanan. Agencje turystyczne oferują gotowe wycieczki, najczęściej z zachodem słońca, ale my mamy niski budżet więc dostajemy się tam na własna rękę. Nie jest to skomplikowane. Na przystankach autobusowych stoją specjalnie zatrudnieni ludzie by pomagać w przesiadkach. Mają też czytelna mapę połączeń.





Najpierw dotarliśmy do Borobudur. Jest to świątynia buddyjska. Podchodząc do samych jej stóp ukazują nam się dziesiątki dziurawych dzwonów. Kiedy zajrzy się do środka widać, że każdy z nich skrywa w swym sercu posążek buddy.




Ponieważ była to ostatnia doba naszych kompanów w Indonezji, postanowiliśmy odwiedzić Prambanan tego samego dnia. Prambanan jest z kolei świątynią hinduistyczną. Składa się z wielu "domków". W wielu z nich stoją posągi różnych bogów. Na terenie świątyni odbywają się również przedstawienia taneczne, ale my nie skorzystaliśmy z tej atrakcji. Marzyliśmy tylko o jedzeniu, bo przez cały dzień nie mieliśmy czasu by się posilić.





A wieczorem kolacja na mieście i pożegnanie ze znajomymi.

Kolejny dzień spędziliśmy na zwiedzaniu Jogii - pałaców, oglądaniu targu z ptakami, tańców, słuchaniu muzyki. Yogyakarta nie jest pięknym miastem. Ptasi targ jest bardzo smutnym miejscem. Wiele zwierząt jest upychanych w jednej malej klatce i wystawionych na dotyk ciekawskich ludzi. Zniechęceni postanowiliśmy pojechać na plażę autobusem. Jako rozpieszczona turystka myślałam, że obędzie się bez komplikacji. Wsiądę w autobus i już. Niestety podróż zamiast pół godziny trwała dwie i pomimo stałych cen w drodze powrotnej musieliśmy zapłacić więcej. 

- To już ostatni autobus. Albo płacicie, albo nie jedziecie i zostajecie tu na noc - kierowca nie dał nam wyboru.

Po złych doświadczeniach, postanowiliśmy wykupić wycieczkę nad morze w biurze podróży. Zamówiliśmy przepłynięcie jaskini w kołach ratunkowych i odwiedziny trzech różnych plaż. Kierowca zawiózł nas w urocze zakątki. Spędziliśmy dzień na leniuchowaniu, ale przydało nam się to po szybkim tempie jakie trzymaliśmy do tej pory.




Tak spodobało nam się plażowanie, że postanowiliśmy pojechać na tysiąc wysp koło Jakarty. Kupiliśmy bilet na pociąg i jechaliśmy przez całą noc. Dotarcie na wyspy transportem publicznym było koszmarem.
Wystartowaliśmy z portu rybackiego. Brud i smród, resztki ryb walające się po ulicy, a my w sandałkach kroczymy po krwawych kałużach...Łódź nie opisana - nie wiadomo dokąd płynie. Niezrażeni wsiadamy pod pokład i sadowimy się na podłodze w pozycji półleżącej jak wszyscy. Pytamy, czy tam gdzie płyniemy są turyści, hotele, snorkling? Tak tak, oczywiście! No to w drogę!
Zamiast obiecanej pół godziny zrobiły się dwie i pół. Nagle każą nam gdzieś wysiadać - tylko nam, w jakimś małym rybackim porcie. Ok, niech i tak będzie. Zrozpaczeni krążymy po wyspie w poszukiwaniu plaży lub jakichkolwiek atrakcji. Po niedługim czasie znajdujemy parę zagubionych turystów i rybaka, który nas zabrał na inną wyspę, rzecz jasna za odpowiednio wysoką opłatą. Popłynęliśmy więc dalej. Po 50 minutach ( 20 według naszego kapitana) wylądowaliśmy w raju.




Popluskaliśmy się trzy godziny i trzeba było wracać na druga wyspę. Tam dowiedzieliśmy się, że nie ma już biletów powrotnych do Jakarty. Wpadliśmy w panikę. Na szczęście turyści z którymi podróżowaliśmy mówili po indonezyjsku i uprosili sprzedawcę, by wysłał po nas jeszcze jedną łódź. Siedzieliśmy jak na szpilkach - zostaliśmy sami, a łódź miała "niedługo" przypłynąć. Baliśmy się, że będziemy musieli spędzić tam noc. W końcu przypłynęła po nas speed boat, nowoczesna i luksusowa. Po 10 minutach, morze zrobiło się niespokojne. Żołądek podchodził mi do gardła, a to wszystko trwało półtorej godziny. Po skończonym rejsie byłam blada i wpółżywa .
A trzeba było jeszcze znaleźć hotel i coś do jedzenia. Zarówno jedno jak i drugie było okropne. Po pokoju walały się kapsle od piwa, uchwyt od szafy był wyłamany, a klimatyzacja chodziła jak stary traktor. Jakarta śmierdzi. Cuchnie tak okropnie, że nie mogłam wytrzymać tam jednego dnia. Nie dotyczy to oczywiście hotelu Sheraton i tym podobnych okolic.

Następnego ranka ruszyliśmy do Bogoru. Byliśmy tam prawie cały dzień, ale nie jest to specjalnie interesujące miejsce dla ludzi bez pieniędzy. Dobra baza wypadowa dla kogoś, kto chcą jechać do parku naturalnego. Taka wycieczka jest baaardzo droga. Wiele osób poleca Ogród Botaniczny, ale nas nie zachwycił. Pojechaliśmy więc dalej do Badung. Tam czekał na nas kolejny host z couchsufingu. 

Chłopak był bardzo młody, pełen entuzjazmu. Poznaliśmy wielu jego przyjaciół. Zabrali nas nazajutrz do kolejnego wulkanu Tangkuban Perahu na skuterach.





Potem zatrzymaliśmy się jeszcze na plantacji herbaty, pływającym targu ( Floating Market) i wstąpiliśmy do baru na tradycyjne jedzenie.






Następnego dnia musieliśmy ruszać do Jakarty by złapać samolot powrotny do Europy. Pracowicie zakończył się nasz dwutygodniowy urlop.

wrzesień 2014


Bali backpacking

Bali


Spragniona nowych wrażeń postanowiłam udać się na backpaking na Bali i Javę, oczywiście z moim body guardem :)

W Denpasar wylądowaliśmy dosyć późnym wieczorem, a czekała nas jeszcze droga do Kuty. Tam usłyszeliśmy od tubylców "no bus, only taxi" które prześladowało nas już do końca podróży. Nie mając większego wyboru, udaliśmy się do stoiska gdzie sprzedawane były bilety na taksówki.  Ceny są stałe, z góry ustalone za kurs.

Na miejscu czekał na nas nasz host z couchsurfingu. Na motorze. "Wsiadajcie, zawiozę was do domu, to tylko kawałek". To nic, że byliśmy objuczeni wypchanymi plecakami. Pestka, tutaj jeździ się po pięciu na jednym skuterku i nikogo to nie dziwi. Pokonałam te 10 minut z duszą na ramieniu, ale o dziwo idzie się przyzwyczaić do tego typu transportu.

A w domu kolejne niespodzianki. By dostać się do łóżka należy wdrapać się na antresolę własnej roboty po chyboczącej się drabinie. Jakby tego było mało, na drodze do góry pojawił się ogromny tłusty pająk.

- Jest jadowity?- pytam.
- Chyba taaak, ale nie wiem. Nie ma się czego  bać- odpowiada ze spokojem nasz gospodarz.

Całą noc oka nie zmrużyłam ze strachu, że ten włochaty stwór będzie po mnie chodził. A po piątej i tak nie da się spać. Na Bali wszędzie słychać pianie kogutów.

A już od rana czekała nas wycieczka do Uluwatu. Poczytałam trochę blogów - najbardziej rekomendowanym środkiem transportu jest skuter. Udaliśmy się więc do wypożyczalni. Odszukanie takowej nie było takie proste jak wszyscy mówią, ale w końcu się udało. Mój chłopak wsiadł dziarsko na maszynę, chociaż była to jego pierwsza przejażdżka.

- A jak to się uruchamia? - pyta po chwili.
- To nigdy nie jeździłeś na skuterze? - przerażony właściciel cierpliwie wyperswadował nam użycie jego motoru.

Cóż innego nam pozostało? Czytałam, że w Kucie bardzo łatwo łapie się stopa. No i wreszcie udało się - zatrzymać taksówkę...Po krótkim targowaniu taksówkarz zawiózł nas pod samą świątynię. Za tą zabójczą cenę zgodził się zaczekać na nas i odwieźć z powrotem.

Przed Uluwatu nie można opędzić się od przewodników proponujących ochronę przed natrętnymi małpami. Postanowiliśmy zaryzykować i iść bez ich opieki. Zwierzaków było sporo, ale jak się ich nie zaczepiało to nie robiły człowiekowi krzywdy. Trzeba było tylko uważać, aby nas nie okradły ;)


W pobliże świątyni prowadziła droga wzdłuż klifów.



W drodze powrotnej postanowiliśmy zatrzymać się na plaży i odpocząć po nieprzespanej nocy. Fale były dosyć silne, ale otoczenie, jak na standardy balijskie utrzymane w jako takim porządku. Bardzo zdziwił nas widok wulkanicznego piasku. Spodziewaliśmy się raczej żółciutkiego pyłu jak na Karaibach.




Już po dwóch godzinach trzeba było ruszać dalej. Na wieczór byliśmy umówieni z naszym kolejnym hostem, który miał nas zawieźć do Ubud. Na szczęście przyjechał autem. Na miejscu oprowadził nas trochę po mieście.

W gościnie przeżyliśmy mały szok kulturowy - mimo, że nasz host był bardzo dumny ze swego domu, zaskoczył nas brak papieru toaletowego i  higieny. Oto nasza luksusowa łazienka.



Różowym kubełkiem nalewa się świeżej wody ze zbiornika i podmywa się po skorzystaniu z ubikacji. Służy on również do brania "prysznica". Na Bali trzeba się do tego przyzwyczaić i nie okazywać zdziwienia.

Najlepszym sposobem na zwiedzanie wyspy dla niezmotoryzowanych jest wynajęcie kierowcy z autem. My skorzystaliśmy z usług naszego gospodarza. Zaproponował nam dwudniową objazdówkę po północnej części Bali.

Wyruszyliśmy z samego rana i zwiedzanie rozpoczęliśmy od tarasów ryżowych. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy takich pól więc widoki zrobiły na nas ogromne ważenie. Soczysta zieleń i krajobraz jak z bajki. Wędrując ścieżkami wśród ryżu byliśmy co jakiś czas zaczepiani przez strażników - "donation" to kolejne słowo które będziemy słyszeć przy każdej okazji.



Następnym punktem programu była plantacja kawy. Byliśmy tylko we dwójkę, młoda pani pokazała nam wiele ciekawych roślin oraz objaśniła proces zbierania i palenia kawy. Na koniec zaplanowana była mała degustacja tego gorzkiego płynu. Ja jednak byłam bardzo ciekawa jak smakuje owoc kakaowca. Ku mojemu zdziwieniu jeden z pracowników uciął go z drzewa, rozkroił i już mogłam delektować się zaskakująco orzeźwiającym smakiem kakao. A myślałam, że będzie choć trochę przypominać czekoladę.



Dalsza trasa prowadziła do Tirta Empul świątyni wodnej. Ponoć ten, kto miewa złe sny, powinien zażyć kąpieli w jej wodach, a jego umysł zostanie oczyszczony. Aby móc skorzystać z uzdrawiających mocy świątyni, należy być odpowiednio ubranym. Na miejscu jest wypożyczalnia sarongów, ale słono sobie liczą za tę usługę. Po wyjściu ze świątyni trzeba przejść przez labirynt straganów. Z każdej strony ktoś do nas woła, każdy ma coś do zaoferowania. Ludzie tutaj są bardzo natarczywi. Przy zakupie czegokolwiek ze straganu, dobrze jest się targować. Nie najeży jednak zaczynać walki o obniżenie ceny, jeśli się nie ma zamiaru nic nabyć, jest to w bardzo złym tonie.


Na koniec dnia zapragnęłam trochę poplażować. Nasz przewodnik postanowił zabrać nas do Lovina Beach. Ponoć jednej z najpiękniejszych plaż. Z daleka owszem, wygląda ładnie. Niestety, bardzo się zawiedliśmy. Zamiast piasku, zastaliśmy gruby, ciemny żwir usiany śmieciami. Woda była przejrzysta, ale pełna alg i niebezpiecznych ( a może nie? ) stworzeń. Postanowiłam zaryzykować i zamoczyć nogi. Cały czas ślizgałam się po kamieniach, a gdy zobaczyłam wodnego węża - a przynajmniej myślę, że to był wąż - poddałam się i czym prędzej stamtąd czmychnęłam. Spotkałam po drodze kilka kolorowych rybek i rozgwiazd.


Ostatnim punktem programu tego dnia były gorące źródła i zakwaterowanie w hotelu. Obydwa miejsca były urocze i wyludnione. Wszyscy zdążyli się już rozejść. Mimo, że było tuż przed zamknięciem, pozwolono nam się popławić z ciepłej wodzie. Bardzo byliśmy za to wdzięczni, bo następnego dnia musieliśmy wcześnie wstać.

Już o godzinie piątej rano, rozpoczęliśmy pogoń za delfinami. Jak wszystko w Indonezji, taką wycieczkę sprzedaje się w zestawie ze wschodem słońca. Wsiedliśmy więc do małej łódeczki i zaczęliśmy wypatrywać moich ulubionych stworzeń.Widzieliśmy kilka zwierzaczków skaczących nad powierzchnią wody. W swojej naiwności myślałam, że rejs potrwa około 20 minut. Niestety musiałam przemęczyć się ponad dwa razy dłużej... Przy mojej chorobie morskiej to nie była przyjemna wycieczka, mimo iż fale były bardzo małe. A oto nasz pojazd.



Po tych katuszach było mi dane wrócić do hotelu na pyszne śniadanko i dalej w drogę. Tym razem do wodospadów Red Colar i Melanting. Nasz przewodnik, jak zwykle został w wozie i musieliśmy sami sobie dać radę. Na początku było miło. Szliśmy przez las bambusowy. Dotarliśmy do pierwszego wodospadu, potem do drugiego. Większość ludzi poprzestaje na Red Colar Waterfall ( po prawej stronie) , ale na prawdę warto wybrać się też do Melating ( po lewej). Jest większy i piękniejszy, idzie się trochę dłużej, ale krajobrazy są cudne.



Potem zobaczyłam tę oto mapę i zapragnęłam skrócić sobie drogę powrotną. To nie był dobry plan... Zgubiliśmy się, szliśmy jakimiś nie do końca wydeptanymi ścieżkami nad urwiskiem ( no, może trochę przesadzam, ale było wysoko!). A miało być tak pięknie.


W końcu udało nam się jakoś dotrzeć do auta. Uspokojeni wyruszyliśmy do kolejnej świątyni : Ulun Dalu.
Jest położona między dwoma jeziorami, w bardzo malowniczym miejscu. Dlatego nazywają ją również świątynią bliźniaczych jezior.




Nasz przewodnik gorąco zachęcał nas do odwiedzenia świątyni małp, ale ja stanowczo się sprzeciwiłam. Tyle obiektów sakralnych w kilka dni - nie, dziękuję, Obydwoje czuliśmy przesyt, a przed nami była jeszcze Tanah Lot. Unikalna, jak z resztą każda ze świątyń które każą odwiedzić przewodnicy... No cóż, postanowiliśmy zakończyć naszą świętą eskapadę w tym właśnie miejscu. Kierowca zapewnił mnie, że będę mogła się trochę poopalać i popływać. Po kilku dniach w Indonezji powinnam wiedzieć lepiej. 
Wycieczka do Tanah Lot była obowiązkowo powiązana z zachodem słońca. Widok był na prawdę ładny, ale o pływaniu można zapomnieć.







Teraz pozostała nam tylko podróż do Bromo.
Pomimo iż nasz kierowca zapytał wcześniej o cenę i godzinę odjazdu autobusu na Javę, na  miejscu okazuje się, że musimy zapłacić więcej ( co w zasadzie po kilkudniowym pobycie tutaj nie powinno nas już dziwić). Mało tego, nasz autobus już odjechał. Ale to nic, specjalnie dla nas zawrócił. Indonezja uczy cierpliwości. Odjechaliśmy dopiero pół godziny po przyjeździe naszego "executive bus", mimo, że już miał ponad godzinę spóźnienia. I nie wiadomo, na co czekaliśmy. Chyba jak zwykle na widzi mi się kierowcy. Nasz pojazd był wyposażony w klimatyzację - czyli działający nawiew... Ale musieliśmy tylko wytrzymać kilka godzin nocnej podróży, plus przeprawę promem i już byliśmy na Javie.

wrzesień 2014

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Warszawa w trzy dni

Dostałam od Alberto urodzinowy prezent – bilet na Metallicę. Koncert miał odbyć się w stolicy. Przylecieliśmy do Warszawy i zatrzymaliśmy się na CS. Na miejscu nocowała jeszcze jedna dziewczyna, więc postanowiliśmy razem pozwiedzać miasto. Zaczęliśmy od Domu Kultury. Ta okropna bryła była darem od Rosjan. Nic dziwnego, że jest taka brzydka. Niemniej, jest najwyższym budynkiem w Warszawie i ponoć warto wybrać się na taras widokowy. Tego dnia niebo było zachmurzone więc darowaliśmy sobie tę przyjemność.

Dalej poszliśmy do Łazienek. Akurat dzisiaj można było odwiedzić wiele ze znajdujących się tu secesyjnych budynków za darmo. Poszliśmy więc do Białego Domku i Pałacu Myśliwieckiego. Przechadzaliśmy się też przed Pomarańczarniami, aż w końcu dotarliśmy do Pałacu na Wodzie. Niestety, akurat był w remoncie, ale przed jego gmachem kroczyły majestatyczne pawie. Nie mogliśmy nie zahaczyć o pomnik Fryderyka Chopina – jednego z symboli miasta.
Nieco się wypogodziło, więc postanowiliśmy kontynuować spacer. Znaleźliśmy Ogród Saski, z wielką fontanną po środku, dywanem kwiatów, rzeźbami i zegarem słonecznym. Tuż przed nim mieści się Grób Nieznanego Żołnierza. Wieczny Znicz jak zwykle był zapalony.


Przyszła pora na najładniejszą część Warszawy. Poszliśmy Krakowskim Przedmieściem, szerokim deptakiem aż do starówki. Co kawałek mijaliśmy jakiś ciekawy zabytek – Kościół św. Józefa, w którym chyba odbywał się ślub, Pomnik Mickiewicza, Pałac Prezydencki i Kościół św. Anny.


Nareszcie dotarliśmy na Plac Zamkowy. Rozpanoszył się na nim czerwony Zamek Królewski. Nie mieliśmy jednak ochoty wchodzić do środka. Zadarliśmy głowy, by przyjże się dokładniej ponad 20-metrowej Kolumnie Zygmunta. To właśnie dzięki Wazie przeniesiono stolicę z Krakowa do Warszawy.

Na starym mieście, otoczona kolorowymi kamienicami siedzi waleczna syrenka. Niestety, był to jedyny pomnik, jaki udało nam się zobaczyć.

Powłóczyliśmy się jeszcze po mieście, by znaleźć jakiś bar mleczny. Smacznie, tanio i historycznie. Niedaleko baru znajduje się neogotycka Katedra św. Michała i Floriana, a przed nią piękny klomb kwiatów. Wykończeni, ruszyliśmy do domu.

Kolejnego dnia poszliśmy z Alberto pozwiedzać Warszawska Pragę, ale to nie nasze klimaty. Błądziliśmy między uliczkami i nie widzieliśmy nic ciekawego. Zaopatrzyliśmy się w picie i jedzenie i pokręciliśmy się w okolicy Stadionu. Czekaliśmy z niecierpliwością na koncert.
Następnego ranka przywitał nas deszcz. Mimo tego poszliśmy zwiedzić Muzeum Powstania Warszawskiego. Dopiero teraz Alberto mógł zrozumieć nasza niechęć do Niemców, naszą historię. Odwiedzający różnych narodowości przezywali tu szok i nie mogli pohamować łez. W Warszawie nadal wyczuwa się klimat walki i dziwnie pojęty patriotyzm, nie doznałam tego w żadnym innym mieście. Ludzie z koszulkami „Pamiętamy”, znaczki Polski walczącej na murach. Po tym głębokim przeżyciu musieliśmy trochę ochłonąć. Mimo deszczu przecinaliśmy kolejne zielone skwery. 

Po obiedzie pospacerowaliśmy Bulwarami Wiślanymi, pogrążeni w myślach. W końcu przyszedł czas na widowisko. Wieczorami na podzamczu odbywają się pokazy multimedialne. Tryskająca fontanna łączy się w dźwięku i świetle dając niesamowite wrażenie. Byłam przygotowana na cos w stylu Praskiej Fontanny śpiewającej, ale było zupełnie inaczej. To nie tylko kolory tworzyły animacje. Tafla wody była jakby ekranem dla wyświetlanych laserowych animacji. Bardzo mi się podobało. Po pokazie skusiliśmy się jeszcze na miód pitny w jednej z knajpek na starym mieście. Było romantycznie i przyjemnie. Z jakiejś okazji puszczano fajerwerki. Pięknie.

Mieliśmy iść z naszym hostem na imprezę, ale nie odbierał telefonu. Oddzwonił dopiero jak wróciliśmy do mieszkania. Powiedział, że wróci późno z towarzystwem. Zjawił się o czwartej i puścił muzykę na cały regulator. Po pół godziny nie mogłam wytrzymać i postanowiłam dołączyć się do imprezy. Drzwi były jednak zamknięte. Zapukałam, a on otworzył mi całkiem nagi. Ok… Wróciłam do pokoju. Zgaszono muzykę. Niestety teraz musiałam słuchać okrzyków miłosnych jego kochanki. Wolałam muzykę.


Ostatniego dnia zaświeciło nam słońce. Powałęsaliśmy się po starym mieście i zjedliśmy obiad. Niestety, nasz pobyt tu dobiegł końca.

czerwiec 2014

wtorek, 10 czerwca 2014

Spacerkiem po Porto

Zwiedzanie Porto


Spacerkiem po Porto, bo tutaj inaczej się nie da. Trzeba się wtopić w otoczenie i trochę zwolnic bieg.
Przylecieliśmy tutaj późną nocą linią Ryanair. Na lotnisko przyjechał po nas host z couchsurfingu. Mieliśmy okazję nocować u niego wraz z jego czterema wszędobylskimi kotami. Mieszkanie znajdowało się w Vila Nova de Gaia, czyli miasteczku po drugiej stronie rzeki Douro. Wieczór zaczął się ( i skończył ) degustacją jednego z najlepszych rodzajów wina Porto.

"Porto kupują tylko turyści, miejscowi dostają je w prezencie" - uświadomił nas gospodarz.



Rankiem zjedliśmy śniadanie z naszym hostem w kafejce na parterze, a potem zostaliśmy podwiezieni aż do mostu Ponte de D. Luis I. Stamtąd roztaczał się piękny widok na całe Porto.




Idąc prosto, trafiamy do Katedry Santa Fe.





A już kawałeczek dalej docieramy do stacji kolejowej. Z ciekawości zaglądamy do środka i nie żałujemy. Jej wnętrze jest przyozdobione tradycyjnymi azulejos, czyli niebieskimi płytkami ceramicznymi. Będziemy mieli jeszcze wiele okazji do podziwiania ich w kościołach. Obrazy zdobiące ściany dworca przedstawiają historię Portugalii.

Postanowiliśmy kontynuować nasz spacer aż do Praça da Liberdade.




Stamtąd ruszyliśmy w stronę wieży Clérigos i kościołów Igreja da Nossa Senhora do Carmo das Carmelitas. Po raz kolejny mieliśmy możliwość oglądania azulejos, tym razem w sztuce sakralnej.




Po drodze zrobiliśmy się trochę głodni, a raczej już nie mogliśmy się doczekać, kiedy spróbujemy jakiejś specjalności z Portugalii. Odszukaliśmy całkiem przyzwoity lokal w którym podawano francesinha. Jest to rodzaj kotleta podawanego w bułce, polanego sosem serowym ze smażonym jajkiem na górze. Smaczne, ale jeden raz w zupełności mi wystarczył. Za bardzo przypominało mi to hamburgera. Mój chłopak był oczywiście w niebo wzięty.


Z pełnymi brzuchami poszliśmy do Ogrodów Pałacu Cristal. Pogoda dopisywała więc poleniuchowaliśmy trochę na trawce i kupiliśmy lody na deser.




Po odpoczynku została nam jeszcze do zwiedzenia dzielnica Ribeira usytuowana nad samą rzeką. Przechodząc wąskimi uliczkami chłonęliśmy atmosferę zabawy i podniecenia - właśnie odbywał się puchar świata w piłce nożnej. Nie odmówiliśmy sobie również kieliszka czegoś mocniejszego w jednej z restauracyjek.




A po drugiej stronie mostu nasz gospodarz już na nas czekał. Postanowił nas zabrać do małej ustronnej restauracji, gdzie zostaliśmy przywitani jak starzy bywalcy. Można było zauważyć, że wszyscy, który się tam stołowali to sami znajomi. Jedzenia było aż nadto, a szefowa bardzo starała się nam dogodzić, donosząc to, co akurat uznała za stosowne - przystawki, trunki i czekoladę ( po tym, jak jej oznajmiłam, że jestem jeszcze dzieckiem :P  ). To było idealne dopełnienie naszego dnia.

Kolejną wycieczkę postanowiliśmy zacząć typowo turystycznie. Wykupiliśmy przejażdżkę ciuchcią po mieście, z przystankiem w winnicy. Na miejscu dowiedzieliśmy się trochę o produkcji i historii win Porto. Na koniec, jak zwykle przy takich okazjach zostaliśmy poczęstowani trunkami z lokalnej winnicy.



Po degustacji odwieziono nas pod katedrę i pokierowano nad rzekę, skąd mieliśmy odbyć krótki rejs przez cztery mosty -  aż do wód Atlantyku. Co prawda trochę inaczej wyobrażałam sobie naszą łódkę, ale nie ma co wybrzydzać.




Wieczorem zostaliśmy zaproszeni na imprezę na mieście, na której nasz gospodarz był DJem. Niesamowita atmosfera dzielnicy wprawiła nas w dobry nastrój. Nie trzeba było wchodzić do klubów by zacząć zabawę. Ludzie tańczyli i pili wprost na ulicy. Gdy usłyszeliśmy latynoskie rytmy grane na żywo, nogi same nas poniosły.

Kolejny dzień rozpoczęliśmy od odwiedzenia kilku kościołów i Cafe Majestic. Oto Capela das Almas de Santa Catarina.





W niewielkiej odległości od Kapeli Dusz znajduje się Igreja de Sao Ildefonso. Oba kościoły zachwyciły nas swoją barwą i kunsztem wykonania. Szkoda, że u nas w Polsce nie było mody na azulejos.



Przerwę na kawę zrobiliśmy sobie w jednej z najstarszych działających kawiarni w Porto. Cafe Majestic jest bardzo oblegana i musieliśmy chwilę poczekać na stolik. Ceny wysokie, jak na Portugalię, ale warto zapłacić za wystrój w jakim można się delektować kawą.




Kolejnym must see tego dnia była księgarnia Lello & Irmão . Niestety, nie wolno było nam fotografować wnętrza. Zdobione sufity, witraże oraz kręcone schody - na prawdę warto się tam wybrać chociaż na krótką chwilę.

Pozostało nam jeszcze przejechać się zabytkowym tramwajem w kierunku plaży. Pogoda nie była zbyt zachęcająca, ale byłam bardzo ciekawa tego miejsca.




Do wieczoru z Fado pozostało nam trochę czasu, więc ruszyliśmy z powrotem do Gai. Tam mogliśmy poobserwować stare łodzie, którymi kiedyś transportowano beczki z winem. Właśnie czymś takim chciałam odbyć nasz mini rejs. Byłoby romantycznie.




Winnica w której odbywał się koncert Fado mieściła się po stronie Gai, niedaleko miejsca skąd obserwowaliśmy łodzie. Muzyka była przyjemna, a do tego dostaliśmy po kieliszku Porto. Jak na zakończenie każdego dnia, nasz gospodarz przyjechał po nas autem i zawiózł na ostatnią noc do swojego domu.

Mieliśmy dużo szczęścia, że spędziliśmy te kilka dni z tak fantastycznym hostem. Porto jest pełne zabytków  i uroku. Cieszę się, że mogłam tu być.

czerwiec 2014