czwartek, 13 lutego 2014

Zurych



Zurych



Zurych – tam nas jeszcze nie było. Raz dwa trzeba było zabukować bilety, bo w Air Berlin była promocja. Chcieliśmy uciec przed karnawałem. Do tego pięknego miasta udało nam się dolecieć za 100 euro. I na tym skończyły się nasze oszczędności. 

Już na lotnisku daliśmy się namówić na zakup Zurich Card. Dzięki tej karcie mogliśmy podróżować komunikacją miejską i pociągami bez dodatkowych opłat. W cenę wliczony był też rejs statkiem i wstępy do wielu muzeów. W ogólnym rozrachunku, chyba się opłacało.

Skorzystaliśmy znowu z portalu couchsurfing, więc na samym początku pojechaliśmy do naszego gospodarza zostawić ciężkie plecaki. Słyszeliśmy, że Zurych jest drogi, ale nie do końca wierzyliśmy w ceny podawane przez znajomych. Pizza 15 euro, kawałek sera 5. Niestety, okazało się to prawdą. Musieliśmy znowu skorzystać z systemu „ kanapki z domu, obiad po powrocie”. Inaczej zbankrutowalibyśmy w szybkim tempie.
Zaopatrzeni w prowiant, ruszyliśmy na zwiedzanie, według mapki turystycznej. Mają całkiem nieźle opracowaną trasę. Ze stacji głównej poszliśmy Bahnhofstrasse do Werdmuehle Platz z mini fontanną. Wstąpiliśmy po drodze do sklepu z czekoladą Läderach Chocolatier Suisse. Tam było jak w raju! Pełno pralinek, czekoladowych figurek i samych tabliczek. To był dla mnie pierwszy raz, bo w Polsce nigdy takich nie widziałam. Dopiero potem ten system zrobił się popularny. Ogromne tabliczki leżały za ladą. Klienci musieli pokazywać, które rodzaje ich interesują, po czym ekspedientka odłamywała z nich kawałek. Świetne! Pani która mnie obsługiwała była wyraźnie zirytowana tym faktem. Skomponowałam pięć mini paczuszek czekolad, a w każdej było coś innego „ I jeszcze tę poproszę, nie, tę obok! A w tej białej co jest? Nigdy o czymś takim nie słyszałam, to poproszę” i tak dalej, i tak dalej. Chyba poszła na przerwę, jak już ze mną skończyła… Wyszliśmy stamtąd o 50 euro lżejsi, ale w końcu nie codziennie przywożę rodzinie takie smakołyki. Sama też musiałam spróbować.

Dotarliśmy do Rudolf- Brun- Bruecke i stamtąd poszliśmy wzdłuż rzeki Limmat. Pospacerowaliśmy trochę po malowniczych uliczkach .







W końcu przed nami wyłonił się Peter Kirche.



I Fraumuenster Kirche, też z piękną wieżą zegarową. Zaczarowały mnie te zegary. Na początku nie mogłam się zorientować, gdzie jestem, bo na pierwszy rzut oka obie wieże są podobne i nie pomagały w orientacji. 
Przeszliśmy sobie przez most Muenster do Wasserkirche i Grossmuenster. Rety, ale tu kościołów! Jeden na każde pięć minut drogi.




Dla odmiany ruszyliśmy ku operze i stamtąd już na nasz długo oczekiwany rejs stateczkiem po Jeziorze Zuryskim. Taka szkoda, że pogoda nie była słoneczna, ale czego się można spodziewać po lutym…








Na promie mogliśmy sobie wreszcie odpocząć. Całą godzinę podziwialiśmy piękne krajobrazy z wodnej perspektywy . Zaczęłam snuć marzenia o pozostaniu w tym mieście na zawsze. Czas szybko miął, więc poszliśmy na kawę i dalej w drogę po drugiej stronie Limmat. 

To nie byłaby moja wycieczka, jakby nie zaczęło padać… A my musieliśmy pokręcić się jeszcze chwilę po mieście i poczekać na naszego gospodarza. Umówiliśmy się na piwo. Na pewno nie używał szwajcarskiego zegarka, ale w końcu się pojawił, ku naszej uldze. Posiedzieliśmy chwilę w miłym lokalu, poruszyliśmy kilka polityczno – ekonomicznych tematów i czas było wracać do domu, by upichcić obiad. Po całym dniu padliśmy jak nieżywi i zasnęliśmy w pół minuty.

Następnego dnia pogoda też się nie poprawiła, ale mimo to ruszyliśmy w miasto. Przeznaczyliśmy go na poznanie historii. Odwiedziliśmy dwa muzea, które naprawdę warto zobaczyć. Pierwsze z nich to Muzeum Narodowe. Najbardziej podobała mi się kompozycja skrytek bankowych. W każdej z nich można było odkryć jakiś eksponat. Drugie muzeum to Muzeum Zegarków. Chociaż małe, to ciekawie wyposażone. Bardzo miła kustoszka odpowiadała nam na wszelkie pytania. Potem koniecznie chciałam iść do Ogrodu Botanicznego. Zachęciły mnie zdjęcia trzech dużych szklarni w kształcie kopuł. Sam park nie wyróżniał się niczym, ale wewnątrz „palmiarni” było cieplutko i tak zielono (ale niespodzianka), że humor od razu wskakiwał na wyższy poziom. Nie można było jednak tam wiecznie siedzieć, więc postanowiliśmy wykorzystać naszą Zurich Card jeszcze bardziej i pojechaliśmy na przejażdżkę pociągiem do Rapperswil.

Rapperswil


Rapperswil jest małym miasteczkiem leżącym na brzegu Jeziora Zuryskiego, zaraz przy połączeniu z Obersee. Przyjemnie było wdrapać się na szczyt wzgórza, skąd roztaczały się piękne widoki. Doszliśmy do klasztoru, a tam – niespodzianka! Muzeum narodowe Polskie. Nie wiedziałam, że właśnie tu tworzył Stefan Żeromski. W takim otoczeniu nawet ja miałabym wenę :)




Schodząc ostrożnie na dół, trafiliśmy do zamku, nie zaglądaliśmy jednak do środka. Z samej góry zauważyłam most, którym da się przedostać na drugą stronę jeziora i uparłam się, że chcę tam iść na spacer. Nie było rady, chłopak musiał powlec się za mną. 





Szliśmy jakieś 20 minut drewnianą kładką, a wokół woda, ptaki i wzgórza. Przecudnie! Stwierdziliśmy, że nie ma sensu się cofać. Poszliśmy więc do miasteczka na drugim brzegu. Po pokonaniu mostu zapytaliśmy przechodniów, jak daleko do stacji.




- A, niedaleko! 20 minut, prosto jak nos prowadzi! – odpowiedziała żwawa babcia w switzer dutch, czyli w gwarze ze Szwajcarii. Niby ma coś wspólnego z niemieckim, ale ciężko było zrozumieć. Dobrze, że nasz gospodarz mówił po angielsku i nie musieliśmy się męczyć cały czas.
Po pół godziny pytamy kolejnych ludzi, pewni, że jednak udało nam się zgubić. Powiedzieli jednak to samo. Nie pozostało nam nic więcej, jak wlec się ostatkiem sił przed siebie. W końcu dotarliśmy na miejsce – byliśmy przeszczęśliwi. Nawet udało nam się zdrzemnąć podczas jazdy powrotnej.

Jesteśmy nastawieni bardzo masochistycznie do życia, więc zapominając trudy dni poprzednich, wybraliśmy się od samego rana na wzgórze Uetliberg. Po drodze zahaczyliśmy o ratusz, bo ponoć warto zobaczyć fresk znajdujący się w jego wnętrzu. Miły urzędnik poinformował nas również, że w tych dniach odbywała się multimedialny pokaz odwagi cywilnej. Na każdym piętrze, na korytarzach wyświetlały się uruchamiane przez fotokomórkę filmy z różnymi sytuacjami. Można było wybrać, jak by się zareagowało, po czym otrzymywało się odpowiedzi. Taki quiz edukacyjny. Bardzo ciekawe doświadczenia.
Do Uetlibergu trzeba było dojechać kolejką, a potem jeszcze wspiąć się na szczyt. Pogoda nie zachęcała, ale w końcu daliśmy radę. A oto efekty.





Na koniec naszej wycieczki wjechaliśmy czerwonym wagonikiem na teren uniwersytetu, skąd roztaczał się widok na całe miasto. Musieliśmy szybko wracać po nasze rzeczy, posilić się, pożegnać i na samolot!



luty 2014