piątek, 30 maja 2014

Santander na kilka dni

Santander



Jak zwykle, jak tylko udało nam się znaleźć tanie bilety lotnicze i dostać kilka dni wolnego, ruszyliśmy odkrywać nowe miejsca. Tym razem padło na Santander. Miasto to leży w Kantabrii na północy Hiszpanii, nad samą Zatoką Biskajską.

Było już ciemno gdy dotarliśmy na lotnisko, ale musieliśmy jeszcze znaleźć nasz hostel. Wybraliśmy miejsce poza centrum, za to relatywnie blisko plaży. Gdy odszukaliśmy nasza ulicę, bardzo się ucieszyliśmy. Pozostało tylko podejść pod właściwy numer domu, 18D. Krążymy między blokami,dziesięć, piętnaście minut między C a E, ale żadnego hostelu widać nie było. Obeszliśmy wszystkie budynki od przodu i od tyłu. "No tak, na pewno nas oszukali, takiego hostelu po postu nie ma" - marudziłam chłopakowi. Nikt z napotkanych ludzi nie potrafił nam pomóc. W odruchu najgłębszej rozpaczy poszliśmy do baru zapytać, czy możemy sprawdzić w internecie lokacje naszego hostelu. Połączenia z siecią nie było, za to właściciel miał mapkę osiedla. Padło pytanie "A to ma być 18D czy D18, bo są bardzo od siebie sporo oddalone? 18D leży między B16 i E5". I gdzie tu logika? Po tych objaśnieniach bez dalszych problemów trafiliśmy do naszego lokum. Hostel był bardzo mały, nowy i ładnie urządzony. Po załatwieniu formalności i zostawieniu rzeczy udaliśmy się na spacer w kierunku plaży. Niedaleko były również różne knajpki z tapas, więc skorzystaliśmy z ich oferty. Nie ma to jak Sangria i 10 innych rzeczy, których nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić. Nie wiem co jadłam, ale było dobre. Mieliśmy jeszcze trochę sił, więc pochodziliśmy sobie po nadmorskim piasku i posłuchaliśmy szumu fal.

Następnego dnia pogoda była mieszana, ale mimo tego postanowiliśmy wypożyczyć rowery. Jest to najlepszy sposób na zwiedzanie okolic. Robiliśmy to pierwszy raz, więc staliśmy jak takie ciołki przed maszyną i próbowaliśmy wszelkich sposobów, by puściła dla nas rowery. Na początku była nieubłagana, ale po 15 minutach jęków i przeklinania udało nam się wydrzeć dwa pojazdy. Ufff... Ruszyliśmy w drogę do latarni morskiej.

Jechało się dosyć ciężko, bo cały czas pod górkę, a my nie jesteśmy przyzwyczajeni do tego rodzaju transportu. Na całej trasie biegła ścieżka rowerowa, prawie cały czas mieliśmy widok na morze. Po 10 minutach zaczęło lać, ale my byliśmy uparci i postanowiliśmy dotrzeć mimo wszystko do celu.



























Nadal na rowerach popędziliśmy do największej atrakcji miasta - El Palacio de la Magdalena. Pałac ten położony jest na półwyspie i jest otoczony pięknym parkiem. Bardzo mnie zdziwiło ( i ucieszyło ) mini zoo na skarpie. Troszkę się wypogodziło, więc mogliśmy przystanąć i pooglądać leniwą fokę i stadko pingwinów.

Bilet wstępu do pałacu nie był drogi, więc postanowiliśmy zobaczyć, co kryje w środku. Niestety niewiele zapamiętałam z tego, co mówiła przewodniczka, chociaż ciekawie opowiadała. Cały czas byłam pod ważeniem swojego hiszpańskiego i że wszystko rozumiem. Tylko na co mi się to zdało?





Znowu wskoczyliśmy na rower i pojechaliśmy do centrum. Tam zostawiliśmy nasze pojazdy, bo mój chłopak miał już dość tego środka lokomocji. Autobusy jeżdżą tu często i nie ma problemu z odnalezieniem się.

Pokręciliśmy się trochę na miejscu w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. A oto co znalazłam - moje ulubione churros!



Pospacerowaliśmy nadbrzeżem, przeszliśmy koło Katedry i kilku kościołów, po czym odwiedziliśmy zadaszony market. Już mieliśmy dość wrażeń jak na jeden dzień. Wsiedliśmy w autobus i prosto do łóżeczka.






Następnego dnia postanowiliśmy zwiedzić okolice Santander - Santanillę del Mar i Comillas. W planie było wypożyczenie auta i kilka mniejszych miejscowości, ale po przeliczeniu kosztów zdecydowaliśmy się na autobus. Trasa nie była skomplikowana.

Comillas

Piękne małe miasteczko na zachód od Santander. Najpierw poszliśmy zobaczyć to, co lubię w Hiszpanii najbardziej - budowlę Gaudiego - El Capricho. Jasne, patrząc na każde jego dzieło myślimy - ale miał  kaprys - za to jak mu pięknie wyszło!



Potem udaliśmy się na wzgórze do pałacu Sobrellano, otoczonego armatami. Rozciągał się stąd piękny widok na okolicę.




Po zejściu ze wzgórza udaliśmy się na cmentarz. Ponoć warty odwiedzenia. Z widokiem na morze.



Zrobiliśmy się głodni, więc udaliśmy się do centrum na obiad. Wybraliśmy menu dnia, czyli zestaw : zupa, drugie danie i deser. Wychodzi bardzo ekonomicznie, a w smaku też było niezłe.



Niestety nie mogliśmy zostać tu  dłużej, bo czekała nas jeszcze podróż do Santanilla del Mar.

Santanilla del Mar

Bardzo chciałam odwiedzić to miasteczko. Oglądałam trochę zdjęć w internecie i się po prostu zakochałam. Do tego mój chłopak, który interesuje się archeologią wypatrzył jaskinię Altamira ze starożytnymi malowidłami ściennymi. Niestety, gdy oczekiwania są zbyt wysokie można łatwo się zawieść.
Miasteczko jest bardzo małe i tylko kilka uliczek jest naprawdę ciekawych.






Postanowiliśmy więc poszukać rzeczonej jaskini. Zapytaliśmy chyba z 10 osób, zanim trafiliśmy na jej ślad. Mimo, że jest wiele drogowskazów, nie wiadomo w którą stronę się udać. Po wielu staraniach odnaleźliśmy właściwą drogę. Właściwą, ale okropnie długą. Tym razem pogoda dopisywała, więc wlekliśmy się szosą pod górkę w pełnym słońcu. Nikt się nad nami nie chciał zlitować i zabrać nas na stopa. Maszerowaliśmy prawie godzinę, już całkiem zrezygnowani. Gdy dotarliśmy umęczeni na miejsce, okazało się, że groty nie można zwiedzać. Udostępnione jest tylko muzeum. Zawsze to jakaś pociecha, chociaż wtedy byłam wściekła jak diabli!
Pozostała nam tylko wędrówka z powrotem i autobus do hostelu. 

Ostatniego dnia naszego krótkiego wypadu znowu świeciło słońce, więc poszliśmy na plażę i lody. Były pyyyszne. Nie wiem jaki to smak, pani dała mi spróbować, ale ani ja, ani mój chłopak nie mogliśmy rozszyfrować co to za mieszanka. Sprzedawczyni tez nie potrafiła nam tego wyjaśnić. Najważniejsze, że duże i dobre. Zaczęliśmy poszukiwania jakiejś restauracji, żeby zjeść obiad jeszcze przed wylotem. Nie było to łatwe, bo większość z nich serwowała posiłki od godziny drugiej. W końcu udało nam się coś znaleźć. Siedziałam zestresowana, jak zwykle przed lotem i czas mi się dłużył.

- O której jest samolot?- zapytałam
- Czwarta coś - odpowiedział mi bardzo konkretnie mój chłopak
- No chodźmy już, wolę być wcześniej na lotnisku - marudziłam
- Przestań mnie popędzać, mamy dużo czasu. Nie przesadzaj! - ofuknął mnie.

Chciał, nie chciał, musiał się ruszyć i popędziliśmy na autobus na lotnisko. Bardzo zadowolona z siebie rozglądam się po terminalu, aż tu nagle chłopak krzyczy, żeby biec do bramki. Ale o co chodzi? "Pomyliłem godziny. Odprawa zamknięta!" Czwarta coś, okazała się być czternastą coś...Rzuciliśmy wszystko na taśmę, razem z wodą, tylko oznajmiłam kontroli, że wiem że mam płyny, ale nie mam czasu. Byli bardzo wyrozumiali, przepuścili nas i powiedzieli załodze by na nas zaczekali. Okulary w zębach,dwa plecaki załadowane i biegnę do samolotu. Na schodach czekał na nas kapitan.

- Witam. Chyba mamy problem. Bardzo mi przykro, samolot jest pełen. Nie wiem co w tej sytuacji da się zrobić - oznajmił nam z pełną powagą.
- Musimy znaleźć jakieś wyjście - próbowałam go przekonać, ale bez rezonu - Nie da się nic zrobić?
- No, chyba będzie pani musiała nam coś zaśpiewać - kapitan świetnie bawił się moim kosztem.

Cóż mi pozostało? Weszłam do samolotu rozluźniona szczęśliwa i zaśpiewałam całą zwrotkę "Pieski małe dwa". Udało nam się!

maj 2014




poniedziałek, 5 maja 2014

Kopenhaga na majówkę

Kopenhaga


W roku 2014 majówka wypadła wyjątkowo korzystnie, więc głupio byłoby ją zmarnować na siedzenie w domu, gdy tyle ciekawych miejsc czeka na odkrycie. Zwiedzanie stolicy Danii było świetnym pomysłem. Działamy w systemie - najpierw bukować, potem czytać, więc więcej informacji zdobyliśmy już po wykupieniu biletów.

Pierwsze wrażenia - Kopenhaga jest baaardzo droga i pełna rowerów. Zaskoczyły mnie specjalne ulice ( bo drogą nie można tego nazwać) przeznaczone tylko dla dwóch kółek. Ludzie jeżdżą tam ze wszystkim - z przyczepkami w których grzecznie siedzą psy, z pomniejszymi meblami, z dziećmi i co tylko sobie wymyślą.
My też musieliśmy spróbować.

Do stolicy przylecieliśmy wieczorem i bez większych problemów pojechaliśmy do domu naszej gospodyni z couchsurfingu. Dziewczyna odebrała nas ze stacji, więc nie musieliśmy kluczyć między uliczkami w poszukiwaniu lokum.

Kopenhaga ma bardzo wiele do zaoferowania. Nasza gospodyni pożyczyła nam rowery ( a co tam, przecież ma trzy) i wyruszyliśmy w trasę. Krążyliśmy tak bez celu, bo na każdym kroku wyrastał przed nami jakiś ciekawy kościół, mijaliśmy wiele kanałów i parków. Delektowaliśmy się piękną pogodą i miłą atmosferą miasta. Mieliśmy 18 stopni, a odczuwało się jak ponad 20. Nierzadko ludzie chodzili w krótkich rękawkach i szortach.



A tu Kościół świętego Mikołaja - poczułam się trochę bożonarodzeniowo.



Zostawiliśmy Rowery w centrum i popłynęliśmy w turystyczny rejs łódką, aby się bardziej zorientować w zabytkach i historii miasta. Obowiązkowym punktem jest posąg syrenki. Trzeba było odczekać swoje w kolejce, by móc pstryknąć fotkę bez udziału dziesięciu innych ludzi. 




Stamtąd mieliśmy już blisko do cytadeli Kastellet. Gdy się spojrzy na mapę, jej tereny przypominają pięcioramienną gwiazdę. A przed wejściem stoi piękna fontanna Gefion, przy której można się trochę orzeźwić.




Cofając się ku centrum, dotarliśmy do Amalienborg - zamku zamieszkiwanego przez rodzinę królewską. Przed placem umieszczono kolejną fontannę, a z jego drugiej strony zbudowano najładniejszy kościół jaki widziałam w stolicy.


Frederiks Kirke, czyli Kościół Marmurowy. Bardzo lubię styl barokowy.


Christianborg





Przerwę na kawę i małe co nieco zrobiliśmy sobie już nad kanałem. Wzięliśmy swoje kanapki, bo tutaj kupując obiad można zbankrutować. Mieliśmy bardzo duże problemy z zakupami w supermarketach. Tylko jedna sieć przyjmowała nasze karty debetowe, a nie wymieniliśmy wystarczająco dużo gotówki. Musieliśmy się nieźle nabiegać, by móc się zaopatrzyć w jedzenie. Za każdym razem było to samo:

- Czy przyjmują państwo Master card?
- Tak, oczywiście.

10 minut później chcemy zapłacić za produkty i co słyszymy?

- Przykro mi, tej karty nie przyjmujemy. Mają państwo gotówkę?

Oczywiście, państwo już nie mają gotówki i muszą iść szukać innego sklepu...




Po błogim leniuchowaniu wskoczyliśmy z powrotem na rower i pojechaliśmy do domu ugotować coś dla nas i dla naszej gospodyni. Pogoda cały czas się utrzymywała, więc mogliśmy zjeść kolację na balkonie z widokiem na ogródki. Bardzo miło spędziliśmy wieczór. 

Następnego dnia pojechaliśmy do dzielnicy Christiania. Na statku wycieczkowym wyjaśniono nam, że kiedyś była to okolica niezamieszkała i biedna. Aby zachęcić do jej zasiedlenia, zniesiono całkowicie podatki dla tej dzielnicy. Spowodowało to szybkie sprowadzenie się biednych rodzin i "artystycznych dusz". Ludzie budowali domy z czego się tylko dało, dlatego obecnie większość budynków nie ma regularnej formy i jest wielokolorowa. Bardzo wielu rzemieślników ma tutaj swoje warsztaty sztuki użytkowej. Wytwarzają cuda z niczego - kawałka blachy albo puszek. Na prawdę warto zajrzeć tu chociaż na chwilę.

Obowiązuje tu zakaz fotografowania i cicha umowa, że policja nie ma tu wstępu. Nikt tu się specjalnie nie kryje ze sprzedawaniem marihuany. 
Siedzieliśmy sobie przy stoliku, zajadaliśmy pyszny placek i popijaliśmy kawę, a tuż przede mną dwóch panów dokonuje transakcji - wielka paczka zielonego do jednych rąk, gruby plik pieniędzy do drugich. Cały towar ukryty w pobliskiej tui - aż mnie korciło by przeszukać krzaki. A tak na prawdę, to trochę się przestraszyłam i zasmuciłam takim obrotem sprawy - tyle młodych ludzi używa tego świństwa, a inni muszą za to cierpieć i ginąć.



Dalej udaliśmy się do Frelsers Kirke - Kościoła Najświętszego Zbawiciela. Cała frajda polegała na tym, że można było wspiąć się aż na szczyt wieży schodami po zewnętrznej stronie budynku. Niesamowite widoki na całe miasto.


Po południu poszliśmy do parku niedaleko domu. A w nim, ku naszemu zdziwieniu, odkryliśmy to :



Nie mogłam się napatrzeć na to słoniątko. Było takie rozkoszne! Stałam jak zaczarowana, obserwując jak bawi się we wodzie i zaczepia rodziców. Nie mogę zrozumieć, jak oni mogą zostawić zwierzęta bez nadzoru, bez obawy, że coś im się stanie - taka moja polska mentalność...

Kolejny dzień to plaża i parki. Typowy relaks, bez pośpiechu. Rowery znowu poszły w ruch. Po drodze zobaczyliśmy, że odbywa się bieg kobiet, więc poszliśmy poobserwować. Lubię atmosferę imprez sportowych - na rozległej polanie było wiele namiotów z napojami, gadżetami do biegania i zdrową żywnością. Z przyjemnością rozsiedliśmy się na trawie i patrzeliśmy jak inni się męczą. Taki wysiłek to nie dla mnie.


Powolutku wróciliśmy do centrum, do Ogrodu Botanicznego. Akurat odbywały się tam targi roślin, czy coś w tym rodzaju. Kolejne lody, kolejna kawa i znowu leniuchowanie. Usiedliśmy koło stawu i słuchaliśmy koncertów oraz poezji. Mimo iż nic nie rozumieliśmy, miło było brać w tym udział.

Zmęczeni nic nierobieniem ruszyliśmy ku sąsiadującego Rosenborg Slot. Pałac ten jest otoczony połaciami zieleni i w tak piękny dzień było tam mnóstwo osób szukających wytchnienia od miasta. Zainteresowała nas popularna tutaj gra, przypominająca trochę bule. Zamiast kulami, rzuca się drewnianymi blokami. Chyba nie do końca pojęłam zasady, ale przyjemnie było obserwować zabawę. Żałowałam, że nie mam na tyle odwagi by podejść i zapytać czy mogę się dołączyć.



Wieczorem urządziliśmy wspólne gotowanie i wypad do pubu z naszą gospodynią - oczywiście na rowerach. Bałam się wypić więcej niż jeden drink. Jednak tutaj to normalne, nikt się nie przejmuje takimi drobiazgami.
Kolejnym zjawiskiem jakie mnie tutaj zdziwiło były krótkie noce. Człowiek budził się o piątej, bo już było jasno, nie wyspany, patrzył na zegarek...i wszystko jasne.

Na ostatni dzień zostawiliśmy sobie Szwecję - krótka wycieczka do Malmo.

Malmo


Niestety, miasto to po pobycie w Kopenhadze nie robi żadnego wrażenia. Pospacerowaliśmy sobie trochę w leniwym tempie, ale bez większych emocji. Oto kilka zdjęć.

Ratusz


Wiking





Piękna była ta nasza wycieczka do Kopenhagi. Aż żal było wyjeżdżać. Mogłaby tutaj nawet zamieszkać, gdyby ceny nie były tak wygórowane. Na pewno będę chciała tu jeszcze wrócić.

maj 2014