Santander
Jak zwykle, jak tylko udało nam się znaleźć tanie bilety lotnicze i dostać kilka dni wolnego, ruszyliśmy odkrywać nowe miejsca. Tym razem padło na Santander. Miasto to leży w Kantabrii na północy Hiszpanii, nad samą Zatoką Biskajską.
Było już ciemno gdy dotarliśmy na lotnisko, ale musieliśmy jeszcze znaleźć nasz hostel. Wybraliśmy miejsce poza centrum, za to relatywnie blisko plaży. Gdy odszukaliśmy nasza ulicę, bardzo się ucieszyliśmy. Pozostało tylko podejść pod właściwy numer domu, 18D. Krążymy między blokami,dziesięć, piętnaście minut między C a E, ale żadnego hostelu widać nie było. Obeszliśmy wszystkie budynki od przodu i od tyłu. "No tak, na pewno nas oszukali, takiego hostelu po postu nie ma" - marudziłam chłopakowi. Nikt z napotkanych ludzi nie potrafił nam pomóc. W odruchu najgłębszej rozpaczy poszliśmy do baru zapytać, czy możemy sprawdzić w internecie lokacje naszego hostelu. Połączenia z siecią nie było, za to właściciel miał mapkę osiedla. Padło pytanie "A to ma być 18D czy D18, bo są bardzo od siebie sporo oddalone? 18D leży między B16 i E5". I gdzie tu logika? Po tych objaśnieniach bez dalszych problemów trafiliśmy do naszego lokum. Hostel był bardzo mały, nowy i ładnie urządzony. Po załatwieniu formalności i zostawieniu rzeczy udaliśmy się na spacer w kierunku plaży. Niedaleko były również różne knajpki z tapas, więc skorzystaliśmy z ich oferty. Nie ma to jak Sangria i 10 innych rzeczy, których nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić. Nie wiem co jadłam, ale było dobre. Mieliśmy jeszcze trochę sił, więc pochodziliśmy sobie po nadmorskim piasku i posłuchaliśmy szumu fal.
Następnego dnia pogoda była mieszana, ale mimo tego postanowiliśmy wypożyczyć rowery. Jest to najlepszy sposób na zwiedzanie okolic. Robiliśmy to pierwszy raz, więc staliśmy jak takie ciołki przed maszyną i próbowaliśmy wszelkich sposobów, by puściła dla nas rowery. Na początku była nieubłagana, ale po 15 minutach jęków i przeklinania udało nam się wydrzeć dwa pojazdy. Ufff... Ruszyliśmy w drogę do latarni morskiej.
Jechało się dosyć ciężko, bo cały czas pod górkę, a my nie jesteśmy przyzwyczajeni do tego rodzaju transportu. Na całej trasie biegła ścieżka rowerowa, prawie cały czas mieliśmy widok na morze. Po 10 minutach zaczęło lać, ale my byliśmy uparci i postanowiliśmy dotrzeć mimo wszystko do celu.
Nadal na rowerach popędziliśmy do największej atrakcji miasta - El Palacio de la Magdalena. Pałac ten położony jest na półwyspie i jest otoczony pięknym parkiem. Bardzo mnie zdziwiło ( i ucieszyło ) mini zoo na skarpie. Troszkę się wypogodziło, więc mogliśmy przystanąć i pooglądać leniwą fokę i stadko pingwinów.
Bilet wstępu do pałacu nie był drogi, więc postanowiliśmy zobaczyć, co kryje w środku. Niestety niewiele zapamiętałam z tego, co mówiła przewodniczka, chociaż ciekawie opowiadała. Cały czas byłam pod ważeniem swojego hiszpańskiego i że wszystko rozumiem. Tylko na co mi się to zdało?
Znowu wskoczyliśmy na rower i pojechaliśmy do centrum. Tam zostawiliśmy nasze pojazdy, bo mój chłopak miał już dość tego środka lokomocji. Autobusy jeżdżą tu często i nie ma problemu z odnalezieniem się.
Pokręciliśmy się trochę na miejscu w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. A oto co znalazłam - moje ulubione churros!
Pospacerowaliśmy nadbrzeżem, przeszliśmy koło Katedry i kilku kościołów, po czym odwiedziliśmy zadaszony market. Już mieliśmy dość wrażeń jak na jeden dzień. Wsiedliśmy w autobus i prosto do łóżeczka.
Następnego dnia postanowiliśmy zwiedzić okolice Santander - Santanillę del Mar i Comillas. W planie było wypożyczenie auta i kilka mniejszych miejscowości, ale po przeliczeniu kosztów zdecydowaliśmy się na autobus. Trasa nie była skomplikowana.
Comillas
Piękne małe miasteczko na zachód od Santander. Najpierw poszliśmy zobaczyć to, co lubię w Hiszpanii najbardziej - budowlę Gaudiego - El Capricho. Jasne, patrząc na każde jego dzieło myślimy - ale miał kaprys - za to jak mu pięknie wyszło!
Potem udaliśmy się na wzgórze do pałacu Sobrellano, otoczonego armatami. Rozciągał się stąd piękny widok na okolicę.
Po zejściu ze wzgórza udaliśmy się na cmentarz. Ponoć warty odwiedzenia. Z widokiem na morze.
Zrobiliśmy się głodni, więc udaliśmy się do centrum na obiad. Wybraliśmy menu dnia, czyli zestaw : zupa, drugie danie i deser. Wychodzi bardzo ekonomicznie, a w smaku też było niezłe.
Niestety nie mogliśmy zostać tu dłużej, bo czekała nas jeszcze podróż do Santanilla del Mar.
Santanilla del Mar
Bardzo chciałam odwiedzić to miasteczko. Oglądałam trochę zdjęć w internecie i się po prostu zakochałam. Do tego mój chłopak, który interesuje się archeologią wypatrzył jaskinię Altamira ze starożytnymi malowidłami ściennymi. Niestety, gdy oczekiwania są zbyt wysokie można łatwo się zawieść.
Miasteczko jest bardzo małe i tylko kilka uliczek jest naprawdę ciekawych.
Postanowiliśmy więc poszukać rzeczonej jaskini. Zapytaliśmy chyba z 10 osób, zanim trafiliśmy na jej ślad. Mimo, że jest wiele drogowskazów, nie wiadomo w którą stronę się udać. Po wielu staraniach odnaleźliśmy właściwą drogę. Właściwą, ale okropnie długą. Tym razem pogoda dopisywała, więc wlekliśmy się szosą pod górkę w pełnym słońcu. Nikt się nad nami nie chciał zlitować i zabrać nas na stopa. Maszerowaliśmy prawie godzinę, już całkiem zrezygnowani. Gdy dotarliśmy umęczeni na miejsce, okazało się, że groty nie można zwiedzać. Udostępnione jest tylko muzeum. Zawsze to jakaś pociecha, chociaż wtedy byłam wściekła jak diabli!
Pozostała nam tylko wędrówka z powrotem i autobus do hostelu.
Ostatniego dnia naszego krótkiego wypadu znowu świeciło słońce, więc poszliśmy na plażę i lody. Były pyyyszne. Nie wiem jaki to smak, pani dała mi spróbować, ale ani ja, ani mój chłopak nie mogliśmy rozszyfrować co to za mieszanka. Sprzedawczyni tez nie potrafiła nam tego wyjaśnić. Najważniejsze, że duże i dobre. Zaczęliśmy poszukiwania jakiejś restauracji, żeby zjeść obiad jeszcze przed wylotem. Nie było to łatwe, bo większość z nich serwowała posiłki od godziny drugiej. W końcu udało nam się coś znaleźć. Siedziałam zestresowana, jak zwykle przed lotem i czas mi się dłużył.
- O której jest samolot?- zapytałam
- Czwarta coś - odpowiedział mi bardzo konkretnie mój chłopak
- No chodźmy już, wolę być wcześniej na lotnisku - marudziłam
- Przestań mnie popędzać, mamy dużo czasu. Nie przesadzaj! - ofuknął mnie.
Chciał, nie chciał, musiał się ruszyć i popędziliśmy na autobus na lotnisko. Bardzo zadowolona z siebie rozglądam się po terminalu, aż tu nagle chłopak krzyczy, żeby biec do bramki. Ale o co chodzi? "Pomyliłem godziny. Odprawa zamknięta!" Czwarta coś, okazała się być czternastą coś...Rzuciliśmy wszystko na taśmę, razem z wodą, tylko oznajmiłam kontroli, że wiem że mam płyny, ale nie mam czasu. Byli bardzo wyrozumiali, przepuścili nas i powiedzieli załodze by na nas zaczekali. Okulary w zębach,dwa plecaki załadowane i biegnę do samolotu. Na schodach czekał na nas kapitan.
- Witam. Chyba mamy problem. Bardzo mi przykro, samolot jest pełen. Nie wiem co w tej sytuacji da się zrobić - oznajmił nam z pełną powagą.
- Musimy znaleźć jakieś wyjście - próbowałam go przekonać, ale bez rezonu - Nie da się nic zrobić?
- No, chyba będzie pani musiała nam coś zaśpiewać - kapitan świetnie bawił się moim kosztem.
Cóż mi pozostało? Weszłam do samolotu rozluźniona szczęśliwa i zaśpiewałam całą zwrotkę "Pieski małe dwa". Udało nam się!
maj 2014