poniedziałek, 23 czerwca 2014

Warszawa w trzy dni

Dostałam od Alberto urodzinowy prezent – bilet na Metallicę. Koncert miał odbyć się w stolicy. Przylecieliśmy do Warszawy i zatrzymaliśmy się na CS. Na miejscu nocowała jeszcze jedna dziewczyna, więc postanowiliśmy razem pozwiedzać miasto. Zaczęliśmy od Domu Kultury. Ta okropna bryła była darem od Rosjan. Nic dziwnego, że jest taka brzydka. Niemniej, jest najwyższym budynkiem w Warszawie i ponoć warto wybrać się na taras widokowy. Tego dnia niebo było zachmurzone więc darowaliśmy sobie tę przyjemność.

Dalej poszliśmy do Łazienek. Akurat dzisiaj można było odwiedzić wiele ze znajdujących się tu secesyjnych budynków za darmo. Poszliśmy więc do Białego Domku i Pałacu Myśliwieckiego. Przechadzaliśmy się też przed Pomarańczarniami, aż w końcu dotarliśmy do Pałacu na Wodzie. Niestety, akurat był w remoncie, ale przed jego gmachem kroczyły majestatyczne pawie. Nie mogliśmy nie zahaczyć o pomnik Fryderyka Chopina – jednego z symboli miasta.
Nieco się wypogodziło, więc postanowiliśmy kontynuować spacer. Znaleźliśmy Ogród Saski, z wielką fontanną po środku, dywanem kwiatów, rzeźbami i zegarem słonecznym. Tuż przed nim mieści się Grób Nieznanego Żołnierza. Wieczny Znicz jak zwykle był zapalony.


Przyszła pora na najładniejszą część Warszawy. Poszliśmy Krakowskim Przedmieściem, szerokim deptakiem aż do starówki. Co kawałek mijaliśmy jakiś ciekawy zabytek – Kościół św. Józefa, w którym chyba odbywał się ślub, Pomnik Mickiewicza, Pałac Prezydencki i Kościół św. Anny.


Nareszcie dotarliśmy na Plac Zamkowy. Rozpanoszył się na nim czerwony Zamek Królewski. Nie mieliśmy jednak ochoty wchodzić do środka. Zadarliśmy głowy, by przyjże się dokładniej ponad 20-metrowej Kolumnie Zygmunta. To właśnie dzięki Wazie przeniesiono stolicę z Krakowa do Warszawy.

Na starym mieście, otoczona kolorowymi kamienicami siedzi waleczna syrenka. Niestety, był to jedyny pomnik, jaki udało nam się zobaczyć.

Powłóczyliśmy się jeszcze po mieście, by znaleźć jakiś bar mleczny. Smacznie, tanio i historycznie. Niedaleko baru znajduje się neogotycka Katedra św. Michała i Floriana, a przed nią piękny klomb kwiatów. Wykończeni, ruszyliśmy do domu.

Kolejnego dnia poszliśmy z Alberto pozwiedzać Warszawska Pragę, ale to nie nasze klimaty. Błądziliśmy między uliczkami i nie widzieliśmy nic ciekawego. Zaopatrzyliśmy się w picie i jedzenie i pokręciliśmy się w okolicy Stadionu. Czekaliśmy z niecierpliwością na koncert.
Następnego ranka przywitał nas deszcz. Mimo tego poszliśmy zwiedzić Muzeum Powstania Warszawskiego. Dopiero teraz Alberto mógł zrozumieć nasza niechęć do Niemców, naszą historię. Odwiedzający różnych narodowości przezywali tu szok i nie mogli pohamować łez. W Warszawie nadal wyczuwa się klimat walki i dziwnie pojęty patriotyzm, nie doznałam tego w żadnym innym mieście. Ludzie z koszulkami „Pamiętamy”, znaczki Polski walczącej na murach. Po tym głębokim przeżyciu musieliśmy trochę ochłonąć. Mimo deszczu przecinaliśmy kolejne zielone skwery. 

Po obiedzie pospacerowaliśmy Bulwarami Wiślanymi, pogrążeni w myślach. W końcu przyszedł czas na widowisko. Wieczorami na podzamczu odbywają się pokazy multimedialne. Tryskająca fontanna łączy się w dźwięku i świetle dając niesamowite wrażenie. Byłam przygotowana na cos w stylu Praskiej Fontanny śpiewającej, ale było zupełnie inaczej. To nie tylko kolory tworzyły animacje. Tafla wody była jakby ekranem dla wyświetlanych laserowych animacji. Bardzo mi się podobało. Po pokazie skusiliśmy się jeszcze na miód pitny w jednej z knajpek na starym mieście. Było romantycznie i przyjemnie. Z jakiejś okazji puszczano fajerwerki. Pięknie.

Mieliśmy iść z naszym hostem na imprezę, ale nie odbierał telefonu. Oddzwonił dopiero jak wróciliśmy do mieszkania. Powiedział, że wróci późno z towarzystwem. Zjawił się o czwartej i puścił muzykę na cały regulator. Po pół godziny nie mogłam wytrzymać i postanowiłam dołączyć się do imprezy. Drzwi były jednak zamknięte. Zapukałam, a on otworzył mi całkiem nagi. Ok… Wróciłam do pokoju. Zgaszono muzykę. Niestety teraz musiałam słuchać okrzyków miłosnych jego kochanki. Wolałam muzykę.


Ostatniego dnia zaświeciło nam słońce. Powałęsaliśmy się po starym mieście i zjedliśmy obiad. Niestety, nasz pobyt tu dobiegł końca.

czerwiec 2014

wtorek, 10 czerwca 2014

Spacerkiem po Porto

Zwiedzanie Porto


Spacerkiem po Porto, bo tutaj inaczej się nie da. Trzeba się wtopić w otoczenie i trochę zwolnic bieg.
Przylecieliśmy tutaj późną nocą linią Ryanair. Na lotnisko przyjechał po nas host z couchsurfingu. Mieliśmy okazję nocować u niego wraz z jego czterema wszędobylskimi kotami. Mieszkanie znajdowało się w Vila Nova de Gaia, czyli miasteczku po drugiej stronie rzeki Douro. Wieczór zaczął się ( i skończył ) degustacją jednego z najlepszych rodzajów wina Porto.

"Porto kupują tylko turyści, miejscowi dostają je w prezencie" - uświadomił nas gospodarz.



Rankiem zjedliśmy śniadanie z naszym hostem w kafejce na parterze, a potem zostaliśmy podwiezieni aż do mostu Ponte de D. Luis I. Stamtąd roztaczał się piękny widok na całe Porto.




Idąc prosto, trafiamy do Katedry Santa Fe.





A już kawałeczek dalej docieramy do stacji kolejowej. Z ciekawości zaglądamy do środka i nie żałujemy. Jej wnętrze jest przyozdobione tradycyjnymi azulejos, czyli niebieskimi płytkami ceramicznymi. Będziemy mieli jeszcze wiele okazji do podziwiania ich w kościołach. Obrazy zdobiące ściany dworca przedstawiają historię Portugalii.

Postanowiliśmy kontynuować nasz spacer aż do Praça da Liberdade.




Stamtąd ruszyliśmy w stronę wieży Clérigos i kościołów Igreja da Nossa Senhora do Carmo das Carmelitas. Po raz kolejny mieliśmy możliwość oglądania azulejos, tym razem w sztuce sakralnej.




Po drodze zrobiliśmy się trochę głodni, a raczej już nie mogliśmy się doczekać, kiedy spróbujemy jakiejś specjalności z Portugalii. Odszukaliśmy całkiem przyzwoity lokal w którym podawano francesinha. Jest to rodzaj kotleta podawanego w bułce, polanego sosem serowym ze smażonym jajkiem na górze. Smaczne, ale jeden raz w zupełności mi wystarczył. Za bardzo przypominało mi to hamburgera. Mój chłopak był oczywiście w niebo wzięty.


Z pełnymi brzuchami poszliśmy do Ogrodów Pałacu Cristal. Pogoda dopisywała więc poleniuchowaliśmy trochę na trawce i kupiliśmy lody na deser.




Po odpoczynku została nam jeszcze do zwiedzenia dzielnica Ribeira usytuowana nad samą rzeką. Przechodząc wąskimi uliczkami chłonęliśmy atmosferę zabawy i podniecenia - właśnie odbywał się puchar świata w piłce nożnej. Nie odmówiliśmy sobie również kieliszka czegoś mocniejszego w jednej z restauracyjek.




A po drugiej stronie mostu nasz gospodarz już na nas czekał. Postanowił nas zabrać do małej ustronnej restauracji, gdzie zostaliśmy przywitani jak starzy bywalcy. Można było zauważyć, że wszyscy, który się tam stołowali to sami znajomi. Jedzenia było aż nadto, a szefowa bardzo starała się nam dogodzić, donosząc to, co akurat uznała za stosowne - przystawki, trunki i czekoladę ( po tym, jak jej oznajmiłam, że jestem jeszcze dzieckiem :P  ). To było idealne dopełnienie naszego dnia.

Kolejną wycieczkę postanowiliśmy zacząć typowo turystycznie. Wykupiliśmy przejażdżkę ciuchcią po mieście, z przystankiem w winnicy. Na miejscu dowiedzieliśmy się trochę o produkcji i historii win Porto. Na koniec, jak zwykle przy takich okazjach zostaliśmy poczęstowani trunkami z lokalnej winnicy.



Po degustacji odwieziono nas pod katedrę i pokierowano nad rzekę, skąd mieliśmy odbyć krótki rejs przez cztery mosty -  aż do wód Atlantyku. Co prawda trochę inaczej wyobrażałam sobie naszą łódkę, ale nie ma co wybrzydzać.




Wieczorem zostaliśmy zaproszeni na imprezę na mieście, na której nasz gospodarz był DJem. Niesamowita atmosfera dzielnicy wprawiła nas w dobry nastrój. Nie trzeba było wchodzić do klubów by zacząć zabawę. Ludzie tańczyli i pili wprost na ulicy. Gdy usłyszeliśmy latynoskie rytmy grane na żywo, nogi same nas poniosły.

Kolejny dzień rozpoczęliśmy od odwiedzenia kilku kościołów i Cafe Majestic. Oto Capela das Almas de Santa Catarina.





W niewielkiej odległości od Kapeli Dusz znajduje się Igreja de Sao Ildefonso. Oba kościoły zachwyciły nas swoją barwą i kunsztem wykonania. Szkoda, że u nas w Polsce nie było mody na azulejos.



Przerwę na kawę zrobiliśmy sobie w jednej z najstarszych działających kawiarni w Porto. Cafe Majestic jest bardzo oblegana i musieliśmy chwilę poczekać na stolik. Ceny wysokie, jak na Portugalię, ale warto zapłacić za wystrój w jakim można się delektować kawą.




Kolejnym must see tego dnia była księgarnia Lello & Irmão . Niestety, nie wolno było nam fotografować wnętrza. Zdobione sufity, witraże oraz kręcone schody - na prawdę warto się tam wybrać chociaż na krótką chwilę.

Pozostało nam jeszcze przejechać się zabytkowym tramwajem w kierunku plaży. Pogoda nie była zbyt zachęcająca, ale byłam bardzo ciekawa tego miejsca.




Do wieczoru z Fado pozostało nam trochę czasu, więc ruszyliśmy z powrotem do Gai. Tam mogliśmy poobserwować stare łodzie, którymi kiedyś transportowano beczki z winem. Właśnie czymś takim chciałam odbyć nasz mini rejs. Byłoby romantycznie.




Winnica w której odbywał się koncert Fado mieściła się po stronie Gai, niedaleko miejsca skąd obserwowaliśmy łodzie. Muzyka była przyjemna, a do tego dostaliśmy po kieliszku Porto. Jak na zakończenie każdego dnia, nasz gospodarz przyjechał po nas autem i zawiózł na ostatnią noc do swojego domu.

Mieliśmy dużo szczęścia, że spędziliśmy te kilka dni z tak fantastycznym hostem. Porto jest pełne zabytków  i uroku. Cieszę się, że mogłam tu być.

czerwiec 2014