Kostaryka
Od samego rana złapaliśmy chickenbusa z Boquete do David, a
stamtąd autokar do San Jose w Kostaryce. Jechaliśmy przez Paso Canoas i chociaż
byliśmy przygotowani na długą, męczącą podróż, to byliśmy niemile zaskoczeni rozwojem
sytuacji. Na granicy musieliśmy wysiąść z autokaru i przejść pieszo dwie
odprawy. Oczywiście wszędzie nas przeszukiwali, wypytywali i nie chcieli nas
wpuścić do Kostaryki bez dowodu, że
opuścimy ten kraj. Wiedzieliśmy o takiej ewentualności, więc pokazaliśmy
nasze bilety na samolot powrotny z Panamy do Europy. Niestety, mimo iż taki
dowód starczył w większości przypadków, nie przekonało to naszego kontrolera.
Przypuszczalnie z powodu narodowości mojego narzeczonego. Nikt tam nie lubi meksykan i starają się im
utrudnić życie jak tylko się da. Musieliśmy więc iść do butki z biletami i
wykupić miejsce na podróż powrotną, którego nigdy nie mieliśmy wykorzystać. Nie
mogliśmy go również sprzedać, bo bilet był imienny. Z powrotem do Panamy
chcieliśmy jechać przez północną część kraju, aż do Boca del Torro. No trudno.
Czekało nas jeszcze parę godzin podróży.
Gdy dotarliśmy do San Jose, był już wieczór. Padało obficie,
cóż, żadna niespodzianka podczas pory deszczowej. Poszliśmy pozwiedzać raczej
nieciekawe miasto i zjeść obiad w restauracji z polecenia. Lokalne jedzenie nie
przypadło mi do gustu. Ryż z fasolą są podstawą tutejszej kuchni.
Droga do miejsca, w którym mieliśmy spać zajęła nam półtorej
godziny. Ruch w San Jose to jakaś tragedia. Umówiliśmy się z naszym
gospodarzem, że dojedziemy do niego do domu koło 20. Trzydzieści metrów na
wschód i dziesięć na południe od
cmentarza żydowskiego. Zielony dom ze śmieciami przed posesją… Pięknie podany
adres. Pokręciliśmy się po okolicy stanęliśmy przed wskazanym domem, ale nie
było żadnego dzwonka. Telefon nie odpowiadał. Zdecydowaliśmy się na stary podwórkowy sposób :
Joakiiiiiiiim… Joakiiiiiiiiiim. W końcu wyszła sąsiadka i wpuściła nas do
środka. Nasz gospodarz ugościł nas jak mógł najlepiej i oświadczył, że nazajutrz
musi wyjść o 6 rano…
Nie mieliśmy większych trudności ze wstaniem. Musieliśmy
złapać autobus do innego miasteczka, skąd odjeżdżał autokar na wulkan Poas.
Wyszliśmy dość wcześnie i zapytaliśmy kierowcy, czy jedzie do tego miasteczka.
Zniecierpliwiony dał nam znak, by wsiadać, uruchomił silnik i poinformował, że
owszem, jedzie tam gdzie chcemy, ale okrężną drogą i bierze dwa razy tyle
pieniędzy. Nie mogliśmy już niestety wysiąść. Okazało się, że dwójka innych
turystów też została tak oszukanych. Niestety, na rzeczony autokar spóźniliśmy
się pięć minut i już go nie zastaliśmy. Okazało się, że to jedyny
transport na wulkan.
Popytaliśmy trochę tubylców i okazało się, że jadąc kilkoma
autobusami możemy dotrzeć kilka
kilometrów od wulkanu. Postanowiliśmy spróbować. Jeszcze dwójka turystów
dołączyła do nas. Okazało się, że nasi kompani są ciekawi i zabawni, więc
podróż mijała miło.
Na końcowym przystanku zastanawialiśmy się, co robić.
Poszliśmy do restauracji i zapytaliśmy, czy ktoś by nas tam nie podwiózł za
wynagrodzeniem, ale dosyć słono sobie liczyli. Przed lokalem dostrzegliśmy
jednak starszego mężczyznę w jeepie. Ponowiliśmy naszą propozycję i przystał na
nią z ochotą. I tak oto wepchnęliśmy się w szóstkę do auta i zduszeni ruszyliśmy do parku Poas.
A przed bramą
wjazdową siedziała niezwykle „uprzejma” pani , która z góry poinformowała, że
wejście kosztuje 12 dolarów, ale na szczycie i tak nic nie widać więc wchodzimy
na własne ryzyko. Zażartowaliśmy, czy nie ma zniżek na brzydką pogodę, ale
zgromiła nas spojrzeniem, więc umilkliśmy. Nie po to przebrnęliśmy przez takie
przeszkody by się teraz poddać. A na szczycie mgła tak gęsta jak dym. Nie
mogliśmy nic dojrzeć. Postanowiliśmy odpocząć tam chwilkę. Pięć minut potem
mgła rozwiała się jak za dotknięciem różdżki
i na parę chwil ukazał się nam krater Poas.
Tyle trudu nie poszło
jednak na marne. Do autobusu powrotnego mieliśmy jeszcze półtorej godziny, a
łagodne zejście na dół nie powinno trwać dłużej niż 10 minut, więc zrobiliśmy
sobie spacer do laguny. Komary cięły niemiłosiernie, ale szlak był bardzo
interesujący.
Droga powrotna przebiegała już bez większych ekscesów.
Dotarliśmy do domu i zjedliśmy burrito z naszym gospodarzem i jego dziewczyną.
Kolejnego ranka mieliśmy wyruszać do La Fortuna.
Do miasteczka jechało się sześć godzin, więc po przyjeździe
rozglądaliśmy się za czymś do przekąszenia. Na szczęście udało nam się znaleźć
knajpkę z niedrogim jedzeniem i przeczekać deszcz. W pobliskim biurze turystycznym zapytaliśmy o
atrakcje jakie oferują i poszliśmy na
spacer po miasteczku. Deszcz zelżał, więc pokręciliśmy się trochę po okolicy w
oczekiwaniu na naszego gospodarza z couchsurfingu. Już myślałam, że nie
przyjedzie, więc na wszelki wypadek poszukaliśmy jakieś tańszego hostalu, ale
Kostaryka jest bardzo drogim miejscem. W końcu jednak pojawił się na motorze i
pokazał nam drogę do swojego domu. Oczywiście bez adresu. Mieliśmy sporego
pecha, bo deszcz prawie nie ustawał, więc nie mogliśmy nic robić. Siedzieliśmy
na werandzie, bujaliśmy się na hamaku i rozmawialiśmy z Carlosem i jego
współlokatorem. Był tak miły, że oddał nam swój pokój z łóżkiem, a sam spał na
kanapie, mimo iż musiał następnego dnia iść do pracy.
Wieczorem przejaśniło się na chwilę, więc poszliśmy się
wykąpać nad rzekę. Wzięłam tylko ręcznik – nowiutki, fioletowy, szybkoschnący z
Decathlonu. Bardzo mi się podobał. Zostawiliśmy rzeczy na brzegu i poszliśmy
zanurzyć się we wodzie. Była taka orzeźwiająca po cały upalnym dniu, którego
nie ochładzał nawet deszcz. Gdy wyszliśmy na brzeg okazało się, że mój ulubiony
ręcznik zniknął. Na początku myślałam, że się stoczył w zarośla, ale nie było
po nim śladu. Ktoś nam go zwinął! Tego jeszcze nie było… Wróciliśmy do domu, a
nasi gospodarze pękali ze śmiechu jak się dowiedzieli, co się stało. Przed
samym wyjściem zastanawiałam się z 10 minut czy brać ten ręcznik, czy nie. To
chyba był omen.
Kolejnego dnia chcieliśmy iść na tyrolkę – najdłuższa z nich
miała około kilometra i przebiegała nad dwoma wodospadami. Ponoć można też było
zobaczyć wierzchołek wulkanu Arenal. Niestety, znowu lało, więc snuliśmy się z
kąta w kąt, trochę spaliśmy, ja sobie poczytałam. W południe się przejaśniło,
więc założyłam sandałki i sukienkę i poszliśmy zapytać do pobliskiego biura,
czy dzisiaj są wycieczki na canopy (tyrolkę). Kobieta złapała za telefon i
rzuciła nam szybko – za pięć minut się zaczyna, idźcie, dzwonię, by na was
poczekali. Więc pobiegliśmy. Wszyscy patrzyli na mnie jak na idiotkę. Mój strój
nie był chyba zbyt odpowiedni na takie aktywności.
Mały busik zabrał nas do dżungli, gdzie mieliśmy się wspiąć
na platformy i zjeżdżać na linie. Było bardzo wysoko, więc adrenalina nieźle
nam podskoczyła. Upał był niemal nie do zniesienia, więc dobrze, że od czasu do
czasu chłodził nas kapuśniaczek. Niestety, z obiecanych widoków były tylko
wodospady, bo chociaż wulkan znajdował się tuz naprzeciw nas, przy tej mgle nie
można go było dojrzeć, nie mówiąc już o jeziorze. I tak mieliśmy mnóstwo
zabawy.
Po wszystkich zjazdach zabrano nas jeszcze do wioski
tubylczej, by pokazać nam ich wyroby. Mogliśmy też spróbować ichniejszego
alkoholu. Wyprawa skończyła się w sama porę. Gdy zdążaliśmy do naszego pojazdu
rozpadało się na dobre.
Wieczorem, gdy chłopcy wrócili z pracy, ugotowałam obiad,
pojechaliśmy po piwo i pograliśmy sobie razem na gitarze. To był chyba
najlepszy couchsurfing do tej pory, czuliśmy się jak u starych znajomych.
Nazajutrz mieliśmy iść na autobus, który miał nas zawieźć
prawie pod wulkan Arenal. Czekaliśmy więc na przystanku upewniliśmy się u
miejscowych, czy na pewno przyjedzie. Tak tak, mówili, on zawsze przyjeżdża,
zawsze o 10. 15 po już się zniecierpliwiłam i zapytałam znowu. Zadzwonili więc
do kierowcy a ten stwierdził, że nikt go nie zawiadomił więc myślał, że nikt
nie jedzie. Dzisiaj się nie zjawi…
Oj, ale się zdenerwowałam. Powiedziałam, że idę pieszo.
Oczywiście poprztykałam się trochę z narzeczonym, ale i tak zrobiliśmy to co
chciałam. Siła kobiecego uporu. Poszliśmy więc do Cerro Chato- mniejszego
wulkanu z widokiem na jeziorko i Arenal.
Gdy dotarliśmy do wejścia do parku, dla pewności zapytałam
tubylca – na wulkan to wprawo czy w lewo?
„Jak chcecie płacić to w prawo, a jak nie, to w lewo. Mogę
was zaprowadzić” – powiedział.
Zaoszczędzić po 10 dolarów od osoby? Jasne, czemu nie!
Mężczyzna prowadził nas przez krzaki, potem musieliśmy przejść przez płytki
strumyk, ale w końcu weszliśmy z powrotem na
oficjalny szlak. Na dole skwar i słońce a do góry parno i deszczowo.
Widzieliśmy różnobarwne ptaki, niebieskie ogromne motyle i tukany. Niesamowita
jest tam ta przyroda. Gdy dotarliśmy na szczyt naszym oczom ukazała się… mgła.
Nic nie było widać. Wiedzieliśmy jednak, że można iść dalej ku dołowi i zejść
do powulkanicznego jeziorka. Tak też zrobiliśmy. Nauczeni doświadczeniem
staraliśmy się nie dotykać żadnych roślin – Alberto poparzył się, nie wiadomo
którą z nich. Droga w dół była stroma i grząska. Nie wiem jakim cudem udało nam
się tam dotrzeć, ściskaliśmy się co chwilę, a w butach mieliśmy pełno błota. Na
miejscu nie było nic zachwycającego. Szara woda i mgła. Odważyłam się jednak
wykąpać i ochłodzić.
W drodze powrotnej próbowaliśmy iść inną ścieżką, ale
prowadziła nas dookoła, nie wiedzieliśmy dokąd nas zawiedzie, więc
postanowiliśmy wrócić. Ogarnął mnie jakiś lęk, więc wolałam wdrapać się po
obłoconym stoku jak najszybciej. Już myślałam, że nigdy tego nie dokonamy, ale
w końcu nam się udało.
Gdy weszliśmy na brukowaną drogę, marzyłam już tylko o
jednym smoothie. Na trasie widziałam wiele reklam, więc myślałam, że będzie z
czego wybierać. Niestety, tego dnia wszystko było pozamykane i umierałam z
pragnienia. To był już nasz mały rytuał, codziennie piliśmy co najmniej jednego
batido. Tym razem musiałam obejść się smakiem.
W La Fortuna chcieliśmy zatrzymać się na dłużej, ale przy
takiej pogodzie nie miało to większego sensu. Następnego dnia ruszyliśmy więc
do Nikaragui.
Maj 2015