sobota, 27 czerwca 2015

Drezno i Bastei

Wybraliśmy się z Alberto na urodzinowy weekend do Drezna.  Wyruszyliśmy w piątek wieczorem z Bablacarem i zatrzymaliśmy się na Cs, tak by od samego rana można było rozpocząć zwiedzanie. Nasz host był bardzo miły i pokazał nam miasto.

Mimo kapuśniaczku poszliśmy do Grosser Garten, parku, w którym znajduje się barokowy Pałac Letni. Niestety, kręcono tam jakiś film i nie mogliśmy wejść do środka. Falk poprowadził nas dalej do wysokiego bloku, z którego rozpościerał się niezły widok na miasto. Wspinanie się po schodach zrujnowanego budynku miało w sobie coś z przygody. Na samej górze wyjęliśmy prowiant i delektowaliśmy się strawą.

Przyszedł czas na centrum -  znowu wspięliśmy się do góry – na wieżę widokową Kościoła Trzech Króli. Stąd mogliśmy lepiej obejrzeć  zabytki nowego miasta. Widzieliśmy niemalże czarny Kościół św. Krzyża, do którego mieliśmy się zaraz udać.

Niebo wyschło na chwilę, akurat byśmy mogli poprzechadzać się po podwórzu Zwingera – barokowego pałacu. Na jego dziedzińcu znajduje się wiele sadzawek, a gmach budynku zdobi  pozłacany zegar z dzwoneczkami po boku. Falk zaprowadził nas też do „sekretnej fontanny”.  Postanowiliśmy odpocząć sobie przy niedobrej i niezwykle drogiej kawie.

Poczłapaliśmy do nietypowego barokowego kościoła katolickiego – Hofkirche. Kościół Dworski jest bogato zdobiony, a swoją strukturą przypomina świątynię luterańską.

Niestety, łaskawość pogody dobiegła końca. Podążając  do Frauenkirche całkiem przemokliśmy. Kościół Marii Panny robi jednak wrażenie. Ta kamienna barokowa budowla wznosi się wysoko, swoją kopułą wybija się ponad resztę. A tuż obok  rozłożyła się Akademia Sztuk Pięknych. Nazywają ją wyciskarka do cytryn. Jeden rzut oka na jej dach i już wszystko jasne. Gdzieś w międzyczasie znaleźliśmy malowidło Orszak Królewski.


Poszliśmy tarasami wzdłuż Łaby do Ogrodów Bruhlscher. Tam rozpadało się na dobre, więc skryliśmy się pod jakimś daszkiem. Pojechaliśmy jeszcze do pięknego sklepu z nabiałem – Molkerei Pfund. Zachwycił mnie swoim wystrojem, cały w płytkach, z rzeźbionymi sufitami.

Wykończeni wrażeniami wróciliśmy do domu i zabraliśmy się za gotowanie. Falk zaprosił kilkoro przyjaciół, więc było całkiem wesoło.

Niedzielę spędziliśmy poza miastem. Najpierw pojechaliśmy do twierdzy Konigstein. Słoneczko przygrzewało a my wspinaliśmy się pod sam Królewski Kamień. Niestety okazało się, że cena za wstęp jest kosmiczna, więc przeszliśmy się dookoła i podziwialiśmy widoki. Już nie mogłam się doczekać wycieczki do Bastei – drewnianego mostu łączącego formacje skalne w Szwajcarii Saksońskiej.

Najpierw musieliśmy przeprawić się promem przez rzekę i przejść przez małą, malowniczą osadę. Zatrzymaliśmy się w przyjemnej kawiarence na małe co nieco i mogliśmy rozpocząć wspinaczkę. Co kawałek przystawaliśmy i podziwialiśmy widoki. Najbardziej podobał mi się punkt tuż nad Łabą wijącą się wśród zieleni, trzymaną w ryzach przez wapienne skały.


Wreszcie dotarliśmy do atrakcji głównej wycieczki – mogliśmy przespacerować się słynnym mostem. Tłok utrudniał nam swobodne przemieszczanie się. Każdy próbował zrobić sobie zdjęcie – my z resztą także. Szczerze mówiąc, większe wrażenie robi widok na sam most, ale wszystko ma swoje uroki. 

Po wyczerpującej wędrówce zeszliśmy na stację. Tam okazało się, że pociąg „wypadł”. Czekaliśmy więc na następny. Oczywiście miał się spóźnić o nieokreśloną ilość czasu. Pięknie, my musieliśmy jakoś wrócić do domu. Na szczęście pociąg w końcu pojawił się na horyzoncie i zdążyliśmy na nasz transport do Berlina.

czerwiec 2015

środa, 20 maja 2015

Bocas del Toro

Bocas del Toro

Po drodze poznaliśmy dwie młode Skandynawki. Na brzegu pewien pan pokazał nam drogę do taniego hotelu Coconut. Od razu spodobał mi się jego klimat, ale warunki były tragiczne. Nasze współtowarzyszki zatrzymały się tam na noc. My poszliśmy na dalsze poszukiwania. Kolejny hostel bardzo przypadł Alberto do gustu, ale niestety nie miał kuchni ani żadnych lokatorów. Mimo protestów mojego narzeczonego zakwaterowaliśmy się w Coconut. Odszukaliśmy nasze znajome i poszliśmy coś z nimi zjeść. Potem zamówiliśmy wycieczkę i znaleźliśmy świetne miejsce na batido. Wieczorem w hostelu poznaliśmy wiele ciekawych osób.

Nazajutrz mimo deszczu zjawiliśmy się w umówionym miejscu, by zabrano nas łodzią na kilka wysp. Na szczęście dosyć szybko się wypogodziło. Najpierw pojechaliśmy obserwować dzikie delfiny, nie było ich jednak zbyt wiele. Jestem jednak do tego przyzwyczajona, zawsze jak wybieram się na takie wyprawy to okazuje się, że akurat warunki nie sprzyjają pojawieniu się stworków. Potem pojechaliśmy na snorkling, oglądaliśmy manglary i rozgwiazdy. Trzymałam nawet jedną na ręce. 

Potem zabrano nas na piękną wyspę z bielutkim piaskiem i mieliśmy tam czas na plażowanie i kąpiele. Na koniec popłynęliśmy blisko wyspy z leniwcami. Udało nam się zobaczyć kilka z nich, ale bardzo słabo. Pomimo wrażeń z tej miłej wycieczki nadal miałam jeszcze sporo energii. W hotelu znowu siedziała grupka ludzi. Zlitowali się nade mną i trochę sobie pogadaliśmy i pograliśmy w chińczyka. Postanowiliśmy nazajutrz całą grupą udać się na Red Frog Beach, na wyspę Bastimento.

Kolejnego dnia pogoda dopisała, więc załatwiliśmy sobie łódkę na plażę czerwonych żab. Byliśmy całkiem podekscytowani, myśleliśmy, że płazy obskoczą nas ze wszystkich stron. Niestety, trochę się zawiedliśmy. Nie dość, że trzeba było zapłacić za wstęp na wyspę, to jeszcze okazało się, że rzeczone żaby są tak małe, że trzeba ich dobrze poszukać, by cokolwiek zauważyć. Zaczęliśmy więc wizytę od rozglądania się na prawo i lewo. W końcu wypatrzyliśmy jedną mini żabkę i próbowaliśmy ją sfotografować. Na całej wyspie znaleźliśmy jakieś 4 płazy…

Wizyta nie była jednak stracona, poopalaliśmy się, poplotkowaliśmy i pomoczyliśmy w Morzu Karaibskim. Po południu, chociaż wykończeni słońcem, upichciliśmy coś razem w naszym cudownym Coconut Hostel…
Po przebudzeniu stwierdziliśmy, że znowu pada… Pokręciliśmy się po hotelu i czekaliśmy na poprawę pogody. Kończyły nam się już fundusze, więc po dogadaniu z właścicielką przenieśliśmy się do ekskluzywnego pokoju wyposażonego w 3 materace. Zamiast drzwi w futrynie wisiał stary kawałek namiotu. Nasz luksusowy apartament dzieliliśmy z Gerardo – znajomym z poprzedniej wycieczki. Bardzo dobrze nam się razem przebywało. Jak tylko niebo się rozchmurzyło, wskoczyliśmy na rowery z naszym współlokatorem i innym chłopakiem, który miał swoje lokum na korytarzu. Pojechaliśmy aż na drugą stronę wyspy Colon - do Playa de Estrellas.

Z górki, pod górkę, deszcz, serpentyny – a hamulce słabe. Po jednej stronie urwisko, a po drugiej skały. Drogi dziurawe bardziej niż w Polsce, więc aż się prosiło o wypadek. Kogo mogło to spotkać, jak nie mnie? Oczywiście wyleciałam prawie w powietrze na jednej wyrwie i się trochę poodzierałam. Przez krótką chwilę myślałam, że czeka mnie bliższe spotkanie ze ścianą skalną, ale w porę się wywróciłam. Wkurzona, wyśmiana i poobijana kontynuowałam wycieczkę.

Na plaży rozgwiazd nie zaświeciło słońce, ale mimo to było przyjemnie pobrodzić we wodzie i poszukać tych stworzeń. Udało nam się znaleźć kilka z nich, ale niestety nie wolno ich było dotykać. Później przyczepiła się do mnie jakaś mała dziewczynka i razem wypatrywałyśmy różnych rybek. Jedna była bardzo długa i niemalże przezroczysta – śliczna! Niestety, nie udało mi się jej uwiecznić na zdjęciu.






Poleniliśmy się trochę na plaży, a z pobliskiego baru grali dla nas Mana. Pora było już wracać, bo musieliśmy oddać rowery do godziny szóstej. Droga do Bocas Town również nie była spokojna. Chłopcy mieli więcej energii od nas, więc pojechali przodem, a tymczasem rower Alberto zastrajkował. Pedały się zaklinowały, i nie szło nic dalej zrobić. Po bezskutecznych próbach zaniechaliśmy tych wysiłków i postanowiliśmy, że pojadę po pomoc. Dogoniłam chłopaków i sprowadziłam do mego ukochanego. Magia zadziałała – ledwo dotknęli roweru, a już chodził jak nowy. Trochę głupio się nam zrobiło, ale najważniejsze, że mogliśmy jechać dalej. Po powrocie do hostelu postanowiliśmy ugotować jukę – nigdy jej jeszcze nie jadłam. Miło było tak razem  pichcić, ale to warzywo nie wywarło na mnie specjalnego wrażenia – taki twardy i ciut mniej smaczny ziemniak. Co robić, ważne że coś ciepłego w żołądku wylądowało. Po cowieczornej partyjce w chińczyka padliśmy jak zabici.

Kolejny dzień i kolejna wycieczka. Poczekaliśmy aż ustanie deszcz i poszliśmy na spacer na plażę. Drogi były rozmokłe i piasek usuwał się nam spod nóg. W niektórych miejscach musieliśmy uciekać przed falami. Po przejściu sześciu kilometrów stwierdziliśmy, że dosyć nam tego spaceru. Usiedliśmy w restauracyjce Paki Point i zamówiliśmy zasłużone batido. Nie zabawiliśmy jednak długo, bo nadeszły ciemne chmury i zbierało się na burzę. Niestety, nie zdążyliśmy dotrzeć do hostelu zanim rozpadało się na dobre. Takie są uroki pory deszczowej. Pozostało nam tylko znowu coś ugotować i posiedzieć do późna ze znajomymi.

Ostatni dzień na Bocas – razem z Gerardo i dwiema Niemkami popłynęliśmy na wyspę Carenero. Jest to sąsiadujący ląd z wyspą Colon, mieliśmy do niej tylko kilkadziesiąt metrów. Śmiałam się, że z oszczędności można by samemu się tam przepłynąć.


Słońce wreszcie wyszło zza niekończących się chmur i raczyło ogrzać nasze zmęczone ciała. Pospacerowaliśmy trochę po brzegu, uważnie omijając setki kłębiących się pod nogami krabów. To były ciekawe stworzenia – jedne szczypce miały ogromne, jakby zbyt ciężkie, a drugie dosyć proporcjonalne do reszty ciała. Wyglądały jakby chciały walnąć z sierpowego- mali bokserzy. Na dodatek przypałętały się do nas jakieś bezpańskie psy, ale o dziwo słuchały moich komend. Przechodnie myśleli, że to nasze pupile, nie odstępowały nas na krok.


Korzystając z w miarę dobrej pogody, ponurkowaliśmy z moim zestawem do snorklingu i już po dwóch godzinach wracaliśmy do hostelu. A tam, niespodzianka. Dowiedzieliśmy się, że naszą gospodynię ugryzł szczur i wcale nie uciekł z miejsca zbrodni. Jak ja mówiłam, że też jednego widziałam to mi wmawiali, że wymyślam. To wszystko wydarzyło się w kuchni, więc bałam się cokolwiek tam gotować. Poszliśmy więc na obiad do knajpki obok i odprowadzeni przez Gerardo, ruszyliśmy w drogę do Panamy.

sobota, 16 maja 2015

Ometepe i San Juan del Sur

Ometepe


Po dotarciu do Rivas zdążyliśmy jeszcze zjeść coś w przybrzeżnej jadłodajni. Mimo iż z polecenia, potrawy nie powalały z nóg. Cóż, głodny wszystko zje. Sama przejażdżka promem nie trwała długo i obfitowała w piękne widoki. Nie rezerwowaliśmy żadnego noclegu w Moyogalpie, ale mieliśmy nadzieję, że coś się znajdzie w rozsądnej cenie. Po wyjściu z promu podeszła do nas młoda pani i zapytała, czy nie potrzebujemy pokoju. Ona i jej kolega zawieźli nas na miejsce, a że nie było najgorzej i czysto to już tam zostaliśmy. Po rozpakowaniu poszliśmy na zachód słońca i porozglądać się trochę po okolicy. Zajrzeliśmy też do biura podróży żeby zobaczyć, co tam można ciekawego robić.




Kolejnego dnia pojechaliśmy chickenbusem do Ojo de Agua, czyli oczka wodnego. Jest to basen z wód naturalnych ukryty w dżungli. Wybrzeże nie zachwycało, więc pomyśleliśmy, że miło będzie się popluskać w te upalne dni. Na miejscu można było zamówić mleczko prosto z kokosa lub jakiś drogi obiad. Obyło się u nas bez tej przyjemności. Zaciekawiła mnie za to platforma i liana, nie miałam jednak śmiałości skoczyć stamtąd do wody. Podpłynęłam bliżej i poznałam kilku chłopaków, którzy wyczyniali różne akrobacje. W końcu za ich namową odważyłam się wykonać niezgrabną bombę. A emocje co najmniej jakbym miała na bangee skoczyć J . Zadanie wykonane, mogliśmy jechać dalej by zdążyć do Punta Jesus Maria.


Położony na południe od Moyogalpy półwysep, czy może cypel Jesus Maria przyciąga wielu turystów podczas zachodu słońca. Niestety,  my nie mogliśmy zostać tak długo, bo ostatni autobus odjeżdżał o piątej. Mimo wszystko ciekawie było spacerować po tym wąskim pasie piasku w głąb jeziora Nikaragua. Ponoć można iść cały kilometr zanim dotrze się do punktu, gdzie fale z prawej i lewej strony spotykają się i uderzają o siebie.  Pomoczyliśmy więc trochę nogi, zrobiliśmy parę fotek na tle wulkanu Concepcion i poszliśmy upolować coś do jedzenia. Po drodze mijaliśmy dwie restauracyjki, więc wybraliśmy jedną z nich, przy której siedziało już kilka osób. Od razu nawiązała się między nami rozmowa, a czekanie na posiłek umilał nam starszy Kanadyjczyk opowiadający zabawne historyjki.



Jak już napełniliśmy żołądki, trzeba było ruszyć powrotem na przystanek autobusowy. Jak ja nienawidzę czekać na te busiki. Niby jest podana godzina ( pytałam kierowcę w drodze na miejsce), ale one i tak jeżdżą jak chcą. A mi pozostawało stresować się, czy może jednak się spóźniliśmy, albo kierowcy nie chciało się jechać? Skwar lał się z nieba, ale bałam się odejść dalej od drogi, bo jeśli nas nie zobaczą to się nie zatrzymają. Grrr. W końcu nadjechał nasz transport i mogłam się trochę wyluzować. Na miejscu poszliśmy jeszcze na jednego batido do małej knajpki, gdzie grała muzyka na żywo a my mogliśmy porywalizować w bierki. Jak dawno tego nie robiłam! Miło jest czasem powrócić do dzieciństwa.

Następny cel wyprawy to było Charco verde. Pięknie brzmiąca hiszpańska nazwa to po przetłumaczeniu po prostu zielona kałuża, ale jeszcze wtedy o tym nie wiedziałam. Miało być cudnie i egzotycznie. Po wyjściu z autobusu musieliśmy pokonać jeszcze dwa kilometry do wejścia do parku. Po uiszczeniu zapłaty mogliśmy pospacerować po rezerwacie i wejść na wzniesienie. Mimo pory deszczowej wszystko wokół było wysuszone i niepodobne do pięknych widoków z Internetu. Plażę pokrywał wulkaniczny piasek lgnący do ciała przy każdym powiewie wiatru. Popływałam trochę w mętnej wodzie jeziora i powędrowaliśmy z powrotem. Po drodze zatrzymaliśmy się, by pooglądać małpy, jednakże, jak nam się wydawało, tuż obok nas rozległo się nawoływanie goryli.  Przerażeni, prawie biegiem ruszyliśmy jak najdalej stamtąd. Później dowiedzieliśmy się, że to są takie mini goryle, najgłośniejsze ssaki na lądzie. Raczej nie robią nikomu krzywdy, ale lepiej dmuchać na zimne. Ten wypad nie należał do najmilszych przeżyć na tych wakacjach.

Kolejnego dnia przebyliśmy całą drogę do San Juan del Sur. Na miejscu byliśmy dopiero popołudniu. 
Znaleźliśmy niedrogi nocleg u bardzo miłej pani i poszliśmy trochę pozwiedzać. Na plaży przypałętał się do nas pewien jegomość i próbował nam wcisnąć hamak. Opieraliśmy się długo, ale potem, jak przystało na naiwnych turystów, daliśmy się skusić. To miał być prezent od Alberto dla mnie. Potem poszliśmy na tacos i z butelką alkoholu do naszego pokoju. Gospodyni siedziała na werandzie na bujanym krześle, więc dołączyliśmy się do niej i rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym sącząc piwo i drinka. To jest życie, cały dzień spędzać na rozmowach z sąsiadami, od czasu do czasu wynająć coś turystom i posprzątać po nich. Tutaj zegary tykają wolniej.

W końcu poszliśmy spać, ale nie na długo. Obudził mnie silny ból brzucha. To tacos torował sobie drogę w górę i w dół mojego przewodu pokarmowego. Nasza łazienka w pokoju to był sedes oddzielony jedną ścianką od części sypialnej. Nie zamykany. W tak oto godziwych warunkach targały mną skurcze i torsje, jak noc długa. Nie mogłam się położyć na dłużej niż 10 minut.

Kolejny dzień to była porażka. Nie mogłam prawie nic jeść, byłam głodna i wykończona. Mimo to, popołudniu poczułam się na tyle dobrze by zrobić mały spacer do statuy Jezusa na wzgórzu. Ciężko mi było się tam wdrapywać, ale ostatecznie dałam radę. W drodze powrotnej zamówiliśmy instruktora surfingu na kolejny dzień. To miał być nasz pierwszy raz.



Już od samego rana z nieba lał się żar. Postanowiła zaryzykować i zjeść co nieco przed naszą wyprawą. Żołądek nie protestował. Nasi instruktorzy zabrali nas jeepem na niewielką plażę, gdzie tłumaczyli nam na sucho jak ustać na desce i jak złapać falę. Wydawało się proste. Facet popchnął mnie i nie wiedziałam nawet kiedy pojechałam na fali aż do brzegu. Za drugim razem tak samo. Niesamowite uczucie i dużo adrenaliny. W końcu zapytano mnie, czy już kiedyś to robiłam, bo tak dobrze mi idzie. Normalnie ludzie mają problem z ustaniem albo chociażby wstaniem na deskę. I od tamtej chwili szło mi coraz gorzej. Zaczęłam się zastanawiać czemu jak i po co. Cała magia prysła. Po kilku godzinach, zmęczeni, posiniaczeni i spaleni słońcem wróciliśmy do miasteczka na obiad. Wieczorkiem, już po naładowaniu energii poszliśmy jeszcze raz na batido i spacer, gdyż miała to być nasza ostatnia noc w Nikaragui.


Kolejnego dnia czekała nas przeprawa do San Jose w Kostaryce. Zmarnowaliśmy na tę podróż cały dzień. Wieczorem zrobiliśmy zakupy, ugotowaliśmy sobie obiad i poszliśmy grzecznie spać. Nazajutrz obudziliśmy się prawie spóźnieni na autobus do Panamy. Biegiem spakowaliśmy się i polecieliśmy na dworzec. Tym razem także potrzebowaliśmy bardzo dużo czasu by dotrzeć do Bocas del Toro. Najpierw autobus, potem taksówka i motorówka. Dotarliśmy późnym popołudniem. 


środa, 13 maja 2015

Nikaragua Granada

Nikaragua

I znowu od rana w podróży. Tym razem wzięliśmy taksówkę aż do Tanque, skąd odchodził autobus do Penas Blancas, miasteczka granicznego. I tam znowu odbył się cały ten cyrk z odprawami, z zapłatą za wyjazd, za wjazd, podatkiem, kserokopią paszportu, wymianą waluty… To chyba najgorsza część wycieczki. Potem znowu chciano nas naciągnąć na transport, bo oczywiście nie ma już autobusów do Granady, trzeba taksówka do Rivas i potem bus w dalsza drogę. Wiedzieliśmy, że to kłamstwo, ale ciężko było o współpracę z kimkolwiek, mimo wspólnego języka. W końcu wsiedliśmy do chickenbusa  w kierunku Managui. Zdarto z nas kasę i  wyrzucono na jakimś skrzyżowaniu. Stamtąd już tylko jeden chickenbus do centrum i po wszystkim.

Z duszą na ramieniu przedarliśmy się przez nieciekawą dzielnicę, taki ogromny targ. Ludzie byli natarczywi i zaniedbani. W końcu natrafiliśmy na jakąś małą restauracyjkę, w której mogliśmy cos przekąsić. Byliśmy głodni jak wilki. Ja oczywiście zamówiłam sobie batido. Trzeba było korzystać, bo tamtejsze owoce były naprawdę pyszne.

Zrobiliśmy sobie spacerek aż do mieszkania naszych kolejnych gospodarzy – dwóch francuzów. Tam zastaliśmy jeszcze jednego gościa, bardzo specyficzną dziewczynę. Prawie od razu zasugerowano nam, byśmy poszli się przewietrzyć. Niestety, nie było innego wyjścia jak ruszyć na zwiedzanie z tą dziwną i śmierdzącą amerykanką.  Na szczęście na dworze nie było tego aż tak czuć. Poszliśmy więc do Parque Central, Plac Katedralny przed którym, oprócz kościoła stały kolorowe domy kolonialne. Dalej ruszyliśmy Calle la Calzada do Kościoła Guadalupe i dalej do nadbrzeżnego parku. Był on strasznie zaśmiecony i jak się potem okazało, niebezpieczny. Jakiś starszy pan zawrócił nas i powiedział, że lepiej tędy nie chodzić o tej godzinie, chociaż było jeszcze widno. Jakby na potwierdzenie jego słów wybuchła ogromna awantura, więc czmychnęliśmy stamtąd czym prędzej. Zatrzymaliśmy się jeszcze przy głównej ulicy przepełnionej barami i restauracjami na małe batido i piwo. Wieczór nie był już tak upalny więc miło było posiedzieć sobie na powietrzu. Niestety ten sielankowy nastrój zepsuły mi żebrzące dzieciaki. Były tak natarczywe, że wsadzały turystom palec do jedzenia, by im je oddali. Tak wyszkolone przez opiekunów podchodziły co chwile do stolika. Jasne, że zdaję sobie sprawę, że to nie ich wina, ale przyzwalając na coś takiego sprawiamy, że rodzice nie karmią swoich pociech, tylko wysyłają ich, by same sobie coś poszukały. Zawsze ktoś się zlituje, na zabiedzone nie wyglądały.

Po powrocie do domu obejrzeliśmy wszyscy razem grę o tron i poszliśmy spać. Upał męczy bardziej, niż mogłoby się wydawać.

Narastający upał obudził nas dosyć wcześnie. Przy takich temperaturach nie chciałam codziennie siedzieć w mieście, więc pojechaliśmy do Laguna de Apollo, kolejnego jeziorka powulkanicznego. Nie było zbytnio oddalone, ale i tak trzeba było pojechać autobusem. To jest niesamowite, co ludzie potrafią do tych busów włożyć. Na dach ładowane są walizki, rowery i deski surfingowe, a wszystko przewiązane liną. W środku kwiaty, owoce i kury. Wszyscy jechali zduszeni, ale na szczęście mieliśmy miejsce siedzące.

W tym oto busie poznaliśmy kanadyjska parkę i zdecydowaliśmy, że pójdziemy do ośrodka z kajakami. Za 8 dolarów za dzień można było korzystać z całego ich sprzętu. Co ważne, mieli tez kamizelki ratunkowe, więc udało mi się namówić Alberto, by spróbował tego sportu. Tak mu się to spodobało, że popłyną nawet jedynką w głąb laguny.


I tak pluskając się i próbując  stand up paddle boarding szybko minął dzień.  Towarzystwo było bardzo miłe. Aż szkoda, że nie zatrzymali się w Granadzie. Zjedliśmy dobry makaron ( wreszcie żaden ryż z fasolą) w tutejszej restauracji i wieczorkiem wróciliśmy do Grenady. Tam wstąpiliśmy na obowiązkowy batido z niezwykle uroczym obsługującym.

- Dobry wieczór, jakie pan ma batido?
- Te co widać
- Ale ja nie znam tych nazw, jak smakują?
- Owocowo – wymamrotał patrząc w drugą stronę – a najlepiej to pójdźcie sobie do tego sklepu tam na rogu – poradził nam jeszcze.

Nie ma to jak życzliwość. Poszliśmy więc gdzieś indziej, według dobrej rady. Gdy wróciliśmy do domu wszyscy byli zajęci, więc poszliśmy po prostu spać.

Podczas poprzednich spacerów zauważyła przepiękne dorożki. Zachciało mi się odgrywać turystkę, a Alberto przystał na ten kaprys. Od rana poszliśmy więc poszukać  kogoś, kto chciałby nam taką przyjemność udostępnić. Wycieczka wokół miasta trwała godzinkę, a pan powożący opowiadał nam przy okazji historie Granady i polecał miejscowe sklepy.


Najpierw ruszyliśmy do znanego już nam Placu Głównego, potem w dół nad  Malecon de Granada nad jezioro Nikaragua. Później wąskimi uliczkami dotarliśmy do Parku Xalteva i kościoła o tej samej nazwie. Tam zatrzymaliśmy się na krótki spacer. Miło było jednak wrócić pod dach bryczki -  na tym ostrym słońcu nie dało się długo wytrzymać.



Największe wrażenie zrobił na nas Kościół la Merced, do którego wróciliśmy po naszej wycieczce objazdowej. Wdrapaliśmy się na jego wieżę by podziwiać piękne widoki. Można było stamtąd zobaczyć katedrę, z drugiej strony kopułę, a z jeszcze innej wulkany. Wróciliśmy także do fabryki hamaków, gdzie pokazano nam jak się je wyrabia i opowiedziano o nich co nieco. Ciekawe doświadczenie, ale i tak nic nie kupiliśmy.







Jeszcze tego samego dnia zabraliśmy nasze plecaki i pojechaliśmy do Rivas, by zdążyć jeszcze na ostatni prom na Ometepe – największą wyspę na zbiorniku słodkowodnym. 

czwartek, 7 maja 2015

Kostaryka

Kostaryka

Od samego rana złapaliśmy chickenbusa z Boquete do David, a stamtąd autokar do San Jose w Kostaryce. Jechaliśmy przez Paso Canoas i chociaż byliśmy przygotowani na długą, męczącą podróż, to byliśmy niemile zaskoczeni rozwojem sytuacji. Na granicy musieliśmy wysiąść z autokaru i przejść pieszo dwie odprawy. Oczywiście wszędzie nas przeszukiwali, wypytywali i nie chcieli nas wpuścić do Kostaryki bez dowodu, że  opuścimy ten kraj. Wiedzieliśmy o takiej ewentualności, więc pokazaliśmy nasze bilety na samolot powrotny z Panamy do Europy. Niestety, mimo iż taki dowód starczył w większości przypadków, nie przekonało to naszego kontrolera. Przypuszczalnie z powodu narodowości mojego narzeczonego. Nikt tam nie lubi meksykan i starają się im utrudnić życie jak tylko się da. Musieliśmy więc iść do butki z biletami i wykupić miejsce na podróż powrotną, którego nigdy nie mieliśmy wykorzystać. Nie mogliśmy go również sprzedać, bo bilet był imienny. Z powrotem do Panamy chcieliśmy jechać przez północną część kraju, aż do Boca del Torro. No trudno. Czekało nas jeszcze parę godzin podróży.

Gdy dotarliśmy do San Jose, był już wieczór. Padało obficie, cóż, żadna niespodzianka podczas pory deszczowej. Poszliśmy pozwiedzać raczej nieciekawe miasto i zjeść obiad w restauracji z polecenia. Lokalne jedzenie nie przypadło mi do gustu. Ryż z fasolą są podstawą tutejszej kuchni.

Droga do miejsca, w którym mieliśmy spać zajęła nam półtorej godziny. Ruch w San Jose to jakaś tragedia. Umówiliśmy się z naszym gospodarzem, że dojedziemy do niego do domu koło 20. Trzydzieści metrów na wschód i dziesięć  na południe od cmentarza żydowskiego. Zielony dom ze śmieciami przed posesją… Pięknie podany adres. Pokręciliśmy się po okolicy stanęliśmy przed wskazanym domem, ale nie było żadnego dzwonka. Telefon nie odpowiadał. Zdecydowaliśmy  się na stary podwórkowy sposób : Joakiiiiiiiim… Joakiiiiiiiiiim. W końcu wyszła sąsiadka i wpuściła nas do środka. Nasz gospodarz ugościł nas jak mógł najlepiej i oświadczył, że nazajutrz musi wyjść  o 6 rano…

Nie mieliśmy większych trudności ze wstaniem. Musieliśmy złapać autobus do innego miasteczka, skąd odjeżdżał autokar na wulkan Poas. Wyszliśmy dość wcześnie i zapytaliśmy kierowcy, czy jedzie do tego miasteczka. Zniecierpliwiony dał nam znak, by wsiadać, uruchomił silnik i poinformował, że owszem, jedzie tam gdzie chcemy, ale okrężną drogą i bierze dwa razy tyle pieniędzy. Nie mogliśmy już niestety wysiąść. Okazało się, że dwójka innych turystów też została tak oszukanych. Niestety, na rzeczony autokar spóźniliśmy się pięć minut i już go nie zastaliśmy. Okazało się, że to jedyny transport  na wulkan.

Popytaliśmy trochę tubylców i okazało się, że jadąc kilkoma autobusami  możemy dotrzeć kilka kilometrów od wulkanu. Postanowiliśmy spróbować. Jeszcze dwójka turystów dołączyła do nas. Okazało się, że nasi kompani są ciekawi i zabawni, więc podróż mijała miło.

Na końcowym przystanku zastanawialiśmy się, co robić. Poszliśmy do restauracji i zapytaliśmy, czy ktoś by nas tam nie podwiózł za wynagrodzeniem, ale dosyć słono sobie liczyli. Przed lokalem dostrzegliśmy jednak starszego mężczyznę w jeepie. Ponowiliśmy naszą propozycję i przystał na nią z ochotą. I tak oto wepchnęliśmy się w szóstkę do auta i zduszeni  ruszyliśmy do parku Poas. 

A przed bramą wjazdową siedziała niezwykle „uprzejma” pani , która z góry poinformowała, że wejście kosztuje 12 dolarów, ale na szczycie i tak nic nie widać więc wchodzimy na własne ryzyko. Zażartowaliśmy, czy nie ma zniżek na brzydką pogodę, ale zgromiła nas spojrzeniem, więc umilkliśmy. Nie po to przebrnęliśmy przez takie przeszkody by się teraz poddać. A na szczycie mgła tak gęsta jak dym. Nie mogliśmy nic dojrzeć. Postanowiliśmy odpocząć tam chwilkę. Pięć minut potem mgła rozwiała się jak za dotknięciem różdżki  i na parę chwil ukazał się nam krater Poas. 


Tyle trudu nie poszło jednak na marne. Do autobusu powrotnego mieliśmy jeszcze półtorej godziny, a łagodne zejście na dół nie powinno trwać dłużej niż 10 minut, więc zrobiliśmy sobie spacer do laguny. Komary cięły niemiłosiernie, ale szlak był bardzo interesujący.


Droga powrotna przebiegała już bez większych ekscesów. Dotarliśmy do domu i zjedliśmy burrito z naszym gospodarzem i jego dziewczyną. Kolejnego ranka mieliśmy wyruszać do La Fortuna.

Do miasteczka jechało się sześć godzin, więc po przyjeździe rozglądaliśmy się za czymś do przekąszenia. Na szczęście udało nam się znaleźć knajpkę z niedrogim jedzeniem i przeczekać deszcz.  W pobliskim biurze turystycznym zapytaliśmy o atrakcje jakie oferują  i poszliśmy na spacer po miasteczku. Deszcz zelżał, więc pokręciliśmy się trochę po okolicy w oczekiwaniu na naszego gospodarza z couchsurfingu. Już myślałam, że nie przyjedzie, więc na wszelki wypadek poszukaliśmy jakieś tańszego hostalu, ale Kostaryka jest bardzo drogim miejscem. W końcu jednak pojawił się na motorze i pokazał nam drogę do swojego domu. Oczywiście bez adresu. Mieliśmy sporego pecha, bo deszcz prawie nie ustawał, więc nie mogliśmy nic robić. Siedzieliśmy na werandzie, bujaliśmy się na hamaku i rozmawialiśmy z Carlosem i jego współlokatorem. Był tak miły, że oddał nam swój pokój z łóżkiem, a sam spał na kanapie, mimo iż musiał następnego dnia iść do pracy.


Wieczorem przejaśniło się na chwilę, więc poszliśmy się wykąpać nad rzekę. Wzięłam tylko ręcznik – nowiutki, fioletowy, szybkoschnący z Decathlonu. Bardzo mi się podobał. Zostawiliśmy rzeczy na brzegu i poszliśmy zanurzyć się we wodzie. Była taka orzeźwiająca po cały upalnym dniu, którego nie ochładzał nawet deszcz. Gdy wyszliśmy na brzeg okazało się, że mój ulubiony ręcznik zniknął. Na początku myślałam, że się stoczył w zarośla, ale nie było po nim śladu. Ktoś nam go zwinął! Tego jeszcze nie było… Wróciliśmy do domu, a nasi gospodarze pękali ze śmiechu jak się dowiedzieli, co się stało. Przed samym wyjściem zastanawiałam się z 10 minut czy brać ten ręcznik, czy nie. To chyba był omen.

Kolejnego dnia chcieliśmy iść na tyrolkę – najdłuższa z nich miała około kilometra i przebiegała nad dwoma wodospadami. Ponoć można też było zobaczyć wierzchołek wulkanu Arenal. Niestety, znowu lało, więc snuliśmy się z kąta w kąt, trochę spaliśmy, ja sobie poczytałam. W południe się przejaśniło, więc założyłam sandałki i sukienkę i poszliśmy zapytać do pobliskiego biura, czy dzisiaj są wycieczki na canopy (tyrolkę). Kobieta złapała za telefon i rzuciła nam szybko – za pięć minut się zaczyna, idźcie, dzwonię, by na was poczekali. Więc pobiegliśmy. Wszyscy patrzyli na mnie jak na idiotkę. Mój strój nie był chyba zbyt odpowiedni na takie aktywności.

Mały busik zabrał nas do dżungli, gdzie mieliśmy się wspiąć na platformy i zjeżdżać na linie. Było bardzo wysoko, więc adrenalina nieźle nam podskoczyła. Upał był niemal nie do zniesienia, więc dobrze, że od czasu do czasu chłodził nas kapuśniaczek. Niestety, z obiecanych widoków były tylko wodospady, bo chociaż wulkan znajdował się tuz naprzeciw nas, przy tej mgle nie można go było dojrzeć, nie mówiąc już o jeziorze. I tak mieliśmy mnóstwo zabawy.

Po wszystkich zjazdach zabrano nas jeszcze do wioski tubylczej, by pokazać nam ich wyroby. Mogliśmy też spróbować ichniejszego alkoholu. Wyprawa skończyła się w sama porę. Gdy zdążaliśmy do naszego pojazdu rozpadało się na dobre.


Wieczorem, gdy chłopcy wrócili z pracy, ugotowałam obiad, pojechaliśmy po piwo i pograliśmy sobie razem na gitarze. To był chyba najlepszy couchsurfing do tej pory, czuliśmy się jak u starych znajomych.

Nazajutrz mieliśmy iść na autobus, który miał nas zawieźć prawie pod wulkan Arenal. Czekaliśmy więc na przystanku upewniliśmy się u miejscowych, czy na pewno przyjedzie. Tak tak, mówili, on zawsze przyjeżdża, zawsze o 10. 15 po już się zniecierpliwiłam i zapytałam znowu. Zadzwonili więc do kierowcy a ten stwierdził, że nikt go nie zawiadomił więc myślał, że nikt nie jedzie. Dzisiaj się nie zjawi…

Oj, ale się zdenerwowałam. Powiedziałam, że idę pieszo. Oczywiście poprztykałam się trochę z narzeczonym, ale i tak zrobiliśmy to co chciałam. Siła kobiecego uporu. Poszliśmy więc do Cerro Chato- mniejszego wulkanu z widokiem na jeziorko i Arenal.

Gdy dotarliśmy do wejścia do parku, dla pewności zapytałam tubylca – na wulkan to wprawo czy w lewo?
„Jak chcecie płacić to w prawo, a jak nie, to w lewo. Mogę was zaprowadzić” – powiedział.  
Zaoszczędzić po 10 dolarów od osoby? Jasne, czemu nie! Mężczyzna prowadził nas przez krzaki, potem musieliśmy przejść przez płytki strumyk, ale w końcu weszliśmy z powrotem na  oficjalny szlak. Na dole skwar i słońce a do góry parno i deszczowo. Widzieliśmy różnobarwne ptaki, niebieskie ogromne motyle i tukany. Niesamowita jest tam ta przyroda. Gdy dotarliśmy na szczyt naszym oczom ukazała się… mgła. Nic nie było widać. Wiedzieliśmy jednak, że można iść dalej ku dołowi i zejść do powulkanicznego jeziorka. Tak też zrobiliśmy. Nauczeni doświadczeniem staraliśmy się nie dotykać żadnych roślin – Alberto poparzył się, nie wiadomo którą z nich. Droga w dół była stroma i grząska. Nie wiem jakim cudem udało nam się tam dotrzeć, ściskaliśmy się co chwilę, a w butach mieliśmy pełno błota. Na miejscu nie było nic zachwycającego. Szara woda i mgła. Odważyłam się jednak wykąpać i ochłodzić.



W drodze powrotnej próbowaliśmy iść inną ścieżką, ale prowadziła nas dookoła, nie wiedzieliśmy dokąd nas zawiedzie, więc postanowiliśmy wrócić. Ogarnął mnie jakiś lęk, więc wolałam wdrapać się po obłoconym stoku jak najszybciej. Już myślałam, że nigdy tego nie dokonamy, ale w końcu nam się udało.
Gdy weszliśmy na brukowaną drogę, marzyłam już tylko o jednym smoothie. Na trasie widziałam wiele reklam, więc myślałam, że będzie z czego wybierać. Niestety, tego dnia wszystko było pozamykane i umierałam z pragnienia. To był już nasz mały rytuał, codziennie piliśmy co najmniej jednego batido. Tym razem musiałam obejść się smakiem.




W La Fortuna chcieliśmy zatrzymać się na dłużej, ale przy takiej pogodzie nie miało to większego sensu. Następnego dnia ruszyliśmy więc do Nikaragui. 

Maj 2015

piątek, 1 maja 2015

Pamiętniki z Ameryki, Panama

Pamiętniki z Ameryki

Rzuciłam pracę, wyprowadziłam się z mieszkania… tak, pora na wakacje! Już za dużo siedzenia w jednym miejscu. Kto wie, kiedy następnym razem będę mogła gdzieś wyjechać. Tym razem na tapecie Panama, Kostaryka i Nikaragua. Jak szaleć to szaleć!

W drodze do Panamy. Już w samolocie. Mój mały wewnętrzny krytyk odezwał się tuż po zajęciu miejsca w samolocie. Nie podoba mi się ten facet co koło mnie siedzi – marudziłam mojemu – jest jakiś dziwny. Aż mi się niedobrze robi jak na niego patrzę – a raczej mi się to nie zdarza. Nie minęło 10 minut jak mój sąsiad wylał cały sok pomidorowy na siebie i siedzenie. Całe szczęście stewardessa pozwoliła nam zmienić miejsce na bardziej dogodne ( czytaj mniej śmierdzące). No to się nam udało. Po wylądowaniu w Panama City powęszyliśmy trochę na dworcu, kupiliśmy bilety na komunikację miejską i długodystansowy ekspres do David – czyli na drugi koniec kraju. 450 km mieliśmy pokonać w zawrotnym tempie 10 godzin. Jak się później okazało, było to bardzo optymistyczne założenie.

Już po kilku godzinach jazdy, w środku nocy i szczerego pola nasz luksusowy pojazd stanął i powiedział, że dalej nie da rady. Kilku facetów próbowało go reanimować, dumali co to się mogło stać, aż w reszcie, eureka! Po godzinie wpadli na pomysł, że skończyło im się paliwo. Potrzebowali kolejnych 60 minut, by w plastikowych baniakach przetransportować paliwo do autobusu. W międzyczasie udało mi się zaliczyć glebę ze wślizgiem na żwirze i kilka sińców. Na swoją obronę dodam, że było całkiem ciemno i znikąd światła. Wspaniałe rozpoczęcie wycieczki.


Po dotarciu do David odszukaliśmy chickenbusa do Boquete i po dwóch godzinach jazdy starym szkolnym autobusem z USA wśród niezwykłych krajobrazów byliśmy na miejscu. Już wcześniej poszukałam w Internecie informacji o jakichś miłych miejscach w których moglibyśmy spędzić kilka nocy, więc od razu skierowaliśmy się do małego hostalu  na uboczu prowadzonego przez pewną rodzinę.

Pokój był czysty, tani i mieliśmy dostęp do kuchni. Czego chcieć więcej? Dwie nieprzespane noce dawały nam się we znaki, więc wzięliśmy szybki prysznic i do łóżka.  Niestety, nie mogłam długo uleżeć gdy pogoda na zewnątrz była taka piękna, więc namówiłam Alberto na wycieczkę do wodospadów. Myślałam, że to będzie łatwa i przyjemna przechadzka. Założyłam moje sandałki, sukienkę i już byłam gotowa do drogi. Tuż przy wyjściu spostrzegł nas gospodarz i zapytał, gdzie idziemy.. Jak tylko dowiedział się celu naszej wyprawy, potrząsną głową i zawrócił mnie do pokoju. Kazał mi zabrać długie spodnie i porządne buty. Niechętnie usłuchałam jego rady. Okazało się, że całkiem dobrze na tym wyszłam.

W miasteczku pełne słońce, a u góry – deszcz i błoto. Szkoda, że nie mieliśmy parasola. Rozpoczęliśmy wspinaczkę. Widoki były piękne, rośliny egzotyczne, ale nie mogliśmy tak wędrować w nieskończoność, bo ostatni autobus odjeżdżał o piątej. Stanęliśmy na umówiony rogu i czekaliśmy. Deszcz wzmagał się z minuty na minutę, a autobusu ani widu… Korzystając się z nadarzającej się okazji, zatrzymałam nadjeżdżające auto. Mili turyści z chęcią podwieźli nas  do miasteczka.



Cali ubłoceni i gotowi na sen wróciliśmy do hostalu. Przy wejściu napatoczył się nasz gospodarz więc zapytałam go o wycieczkę na wulkan Baru, którą chcieliśmy odbyć następnego dnia. I kolejny raz zburzył nasze plany. Okazało się, że wyprawę musimy rozpocząć już o 10 wieczorem, tak by zdążyć na wschód słońca na szczycie. Inaczej szanse na zobaczenie czegokolwiek były nikłe. Cóż poradzić, zostały nam jakieś dwie godziny snu i trzeba było ruszać w drogę.

Niezbyt wypoczęci poszliśmy do hostalu Mamallena, skąd zabrał nas bus aż przed wejście do parku. Maszerowaliśmy pod górę jakieś 14 kilometrów. Chociaż gwiazdy były jasne, co jakiś czas rozświetlaliśmy sobie ścieżkę latarkami. Na początku było romantycznie, ale potem robiło się coraz zimniej i coraz częściej musieliśmy robić sobie przerwę. Nie starczało mi już sił na dalszą wspinaczkę. Dwie nieprzespane noce dawały nam się we znaki. Myślałam, że nie podołam dotrzeć na szczyt. Na szczęście pomimo mojego zrezygnowania Alberto dzielnie mnie dopingował. Jakoś dowlokłam się na wierzchołek, w samą porę by zobaczyć wschód słońca. Ponoć przy dobrej pogodzie można obserwować obydwa oceany, niestety my nie mieliśmy aż tyle szczęścia. Pora deszczowa nie jest idealnym momentem na taką wycieczkę.

Gdy odetchnęliśmy już chwilę, Alberto podszedł do mnie trzymając w ręku sztuczną różę. Byłam taka zmęczona, że nawet nie skojarzyłam faktów. A on wyjął pierścionek i poprosił mnie o rękę. To był dla mnie szok, mimo iż nie trzeba było geniusza by się domyśleć, że coś się święci. Cóż, przynajmniej miałam niespodziankę. Chociaż z drugiej strony, może gdybym coś podejrzewała, dodałoby mi to adrenaliny by szybciej pokonywać kolejne kilometry na szczyt.



Droga w dół była zdecydowanie lżejsza i przebiegała dużo szybciej. Mogliśmy tez się cieszyć niezbyt prażącym słońcem i rozejrzeć po okolicy. Przy wyjściu z parku strażnik wezwał dla nas długo oczekiwaną taksówkę. Czas dłużył się bez końca, ale kiedy już dotarliśmy do hotelu zasnęliśmy jak zabici.

Po kilkugodzinnym odpoczynku, postanowiliśmy pozwiedzać trochę okolicę. Dotarliśmy do Cafe Mirador z pięknym widokiem na dolinę i ciekawym stworzonkiem kręcącym się nieopodal. Zobaczyłam, jak obsługa je dokarmia i oczywiście poprosiłam o kawałek chleba by móc się do stworka zbliżyć. Tak śmiesznie wyglądał jak stawał na dwóch łapkach! Podejrzewam, że była to samiczka. Potem chciała się dobrać również do naszych smoothies, ale na szczęście jej się to nie udało. Nie siedzieliśmy jednak długo, bo musieliśmy jeszcze odpocząć przed podrożą do San Jose – stolicy Kostaryki.



 Maj 2015


piątek, 20 lutego 2015

Aosta i Torino, czyli Turyn podejście II

Aosta



Po nie do końca miłych wrażeniach z Valtournache postanowiliśmy ostatni dzień w tej okolicy poświęcić na zwiedzanie stolicy Doliny – Aostę. Tu mieliśmy więcej szczęścia. Chwilami zza chmur prześwitywało słońce, a temperatury były zdecydowanie plusowe. Ta niewielka mieścinka otoczona górami kryje w sobie wiele czaru. Duże wrażenie zrobiły na nas ruiny romańskiego teatru.






Turyn



Do Turynu dotarliśmy wieczorem i postanowiliśmy odwiedzić te części miasta, których nie zdążyliśmy zobaczyć poprzednim razem. Spacerowaliśmy deptakiem i pod arkadami. Przechodziliśmy z placu do placu. Nawet nie wiedziałam, że tyle ich tutaj jest. Nie każdy z nich był oznaczony jako miejsce turystyczne, ale i tak ciekawie było je zobaczyć. Niestety, podczas zwiedzania Aosty źle stąpnęłam i teraz noga bardzo dawała mi się we znaki. Musiałam odpocząć w jakiejś kawiarni. Na jednej z wystaw zobaczyłam tak apetycznie wyglądające ciastko, że niewiele myśląc weszłam do lokalu i je zamówiłam. Rozsiadłam się zadowolona i dopiero wtedy zaczęłam się rozglądać. Kelnerzy pod krawatem, elegancki wystrój… No trudno. Za kawę i ciastko zapłaciliśmy 14 euro. Ach, gdyby wzrok mógł zabijać, to bym nie przeżyła tej randki.


Powłócząc nogą dowlokłam się jakoś do domu naszych gospodarzy. Tam znowu nas nakarmiono ( tak, czekaliśmy wieczność ) i pokazano kilka ciekawostek. Okazało się, że z naszą hostką, oprócz zamiłowania do zwierząt dzielimy pasję do instrumentów muzycznych. Pokazała nam swoje didgeridoo i puszczała cały wieczór utwory z hang. Pierwszy raz słyszałam o czymś takim, ale od tego czasu lubię sobie posłuchać jego dźwięku. Ciekawe są też połączenia didgeridoo z hang. Polecam!


Na następny dzień molestowałam nasza gospodynię, by nauczyła mnie grać na jej didgeridoo. Szło mi bardzo opornie, ale było zabawnie. Nawet mój chłopak wydawał się być zainteresowany. Po śniadaniu ruszyliśmy naszą starą ścieżką na zwiedzanie. I tak, znowu przeszliśmy przez Park Valentino, aż do największego placu w Europie – Piazza Vittorio Veneto. Po drugiej stronie mostu widać Chiesa de Gran Madre de Dio. A tam, słońce wreszcie przedarło się przez mgłę. Można było nawet zobaczyć wierzchołki gór.



Zrobiliśmy spacer wśród arkad do Piazza Castello i tym razem weszliśmy do Pałacu Madama, by podziwiac widoki z góry na nasłoneczniony plac. Stamtąd zabłądziliśmy do Palazzo Carignano i dalej do Piazza San Carlo z Palazzo Dell’Academia delle Scienze. Cofnęliśmy się w stronę muzeum kina – symbolu Turynu. Nie wchodziliśmy jednak do środka, chociaż ponoć z jego dachu rozpościera się cudny widok na panoramę miasta. Zrobiliśmy zdjęcie Mole Antonelliana i już nas nie było.


Jakimś cudem trafiliśmy do Katedry i przeszliśmy obok czerwonej dzwonnicy. Przy tak pięknym słońcu aż chciało się spacerować. Szkoda tylko, że noga wciąć mi dokuczała. Znaleźliśmy baaardzo długi market usytuowany między dwoma głównymi ulicami.





 Turyn to jednak piękne miasto. Już nawet nie potrafię wymienić nazw tych wszystkich placów, ogrodów i fontann, które widzieliśmy. W każdym razie, przeszliśmy wiele kilometrów tego dnia. Czekał nas jeszcze lot do Eindhoven, trzy godziny snu, autobus i do pracy!

luty 2015