Bali
Spragniona nowych wrażeń postanowiłam udać się na backpaking na Bali i Javę, oczywiście z moim body guardem :)
W Denpasar wylądowaliśmy dosyć późnym wieczorem, a czekała nas jeszcze droga do Kuty. Tam usłyszeliśmy od tubylców "no bus, only taxi" które prześladowało nas już do końca podróży. Nie mając większego wyboru, udaliśmy się do stoiska gdzie sprzedawane były bilety na taksówki. Ceny są stałe, z góry ustalone za kurs.
Na miejscu czekał na nas nasz host z couchsurfingu. Na motorze. "Wsiadajcie, zawiozę was do domu, to tylko kawałek". To nic, że byliśmy objuczeni wypchanymi plecakami. Pestka, tutaj jeździ się po pięciu na jednym skuterku i nikogo to nie dziwi. Pokonałam te 10 minut z duszą na ramieniu, ale o dziwo idzie się przyzwyczaić do tego typu transportu.
A w domu kolejne niespodzianki. By dostać się do łóżka należy wdrapać się na antresolę własnej roboty po chyboczącej się drabinie. Jakby tego było mało, na drodze do góry pojawił się ogromny tłusty pająk.
- Jest jadowity?- pytam.
- Chyba taaak, ale nie wiem. Nie ma się czego bać- odpowiada ze spokojem nasz gospodarz.
Całą noc oka nie zmrużyłam ze strachu, że ten włochaty stwór będzie po mnie chodził. A po piątej i tak nie da się spać. Na Bali wszędzie słychać pianie kogutów.
A już od rana czekała nas wycieczka do Uluwatu. Poczytałam trochę blogów - najbardziej rekomendowanym środkiem transportu jest skuter. Udaliśmy się więc do wypożyczalni. Odszukanie takowej nie było takie proste jak wszyscy mówią, ale w końcu się udało. Mój chłopak wsiadł dziarsko na maszynę, chociaż była to jego pierwsza przejażdżka.
- A jak to się uruchamia? - pyta po chwili.
- To nigdy nie jeździłeś na skuterze? - przerażony właściciel cierpliwie wyperswadował nam użycie jego motoru.
Cóż innego nam pozostało? Czytałam, że w Kucie bardzo łatwo łapie się stopa. No i wreszcie udało się - zatrzymać taksówkę...Po krótkim targowaniu taksówkarz zawiózł nas pod samą świątynię. Za tą zabójczą cenę zgodził się zaczekać na nas i odwieźć z powrotem.
Przed Uluwatu nie można opędzić się od przewodników proponujących ochronę przed natrętnymi małpami. Postanowiliśmy zaryzykować i iść bez ich opieki. Zwierzaków było sporo, ale jak się ich nie zaczepiało to nie robiły człowiekowi krzywdy. Trzeba było tylko uważać, aby nas nie okradły ;)
W drodze powrotnej postanowiliśmy zatrzymać się na plaży i odpocząć po nieprzespanej nocy. Fale były dosyć silne, ale otoczenie, jak na standardy balijskie utrzymane w jako takim porządku. Bardzo zdziwił nas widok wulkanicznego piasku. Spodziewaliśmy się raczej żółciutkiego pyłu jak na Karaibach.
Już po dwóch godzinach trzeba było ruszać dalej. Na wieczór byliśmy umówieni z naszym kolejnym hostem, który miał nas zawieźć do Ubud. Na szczęście przyjechał autem. Na miejscu oprowadził nas trochę po mieście.
W gościnie przeżyliśmy mały szok kulturowy - mimo, że nasz host był bardzo dumny ze swego domu, zaskoczył nas brak papieru toaletowego i higieny. Oto nasza luksusowa łazienka.
Różowym kubełkiem nalewa się świeżej wody ze zbiornika i podmywa się po skorzystaniu z ubikacji. Służy on również do brania "prysznica". Na Bali trzeba się do tego przyzwyczaić i nie okazywać zdziwienia.
Najlepszym sposobem na zwiedzanie wyspy dla niezmotoryzowanych jest wynajęcie kierowcy z autem. My skorzystaliśmy z usług naszego gospodarza. Zaproponował nam dwudniową objazdówkę po północnej części Bali.
Wyruszyliśmy z samego rana i zwiedzanie rozpoczęliśmy od tarasów ryżowych. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy takich pól więc widoki zrobiły na nas ogromne ważenie. Soczysta zieleń i krajobraz jak z bajki. Wędrując ścieżkami wśród ryżu byliśmy co jakiś czas zaczepiani przez strażników - "donation" to kolejne słowo które będziemy słyszeć przy każdej okazji.
Następnym punktem programu była plantacja kawy. Byliśmy tylko we dwójkę, młoda pani pokazała nam wiele ciekawych roślin oraz objaśniła proces zbierania i palenia kawy. Na koniec zaplanowana była mała degustacja tego gorzkiego płynu. Ja jednak byłam bardzo ciekawa jak smakuje owoc kakaowca. Ku mojemu zdziwieniu jeden z pracowników uciął go z drzewa, rozkroił i już mogłam delektować się zaskakująco orzeźwiającym smakiem kakao. A myślałam, że będzie choć trochę przypominać czekoladę.
Dalsza trasa prowadziła do Tirta Empul świątyni wodnej. Ponoć ten, kto miewa złe sny, powinien zażyć kąpieli w jej wodach, a jego umysł zostanie oczyszczony. Aby móc skorzystać z uzdrawiających mocy świątyni, należy być odpowiednio ubranym. Na miejscu jest wypożyczalnia sarongów, ale słono sobie liczą za tę usługę. Po wyjściu ze świątyni trzeba przejść przez labirynt straganów. Z każdej strony ktoś do nas woła, każdy ma coś do zaoferowania. Ludzie tutaj są bardzo natarczywi. Przy zakupie czegokolwiek ze straganu, dobrze jest się targować. Nie najeży jednak zaczynać walki o obniżenie ceny, jeśli się nie ma zamiaru nic nabyć, jest to w bardzo złym tonie.
Na koniec dnia zapragnęłam trochę poplażować. Nasz przewodnik postanowił zabrać nas do Lovina Beach. Ponoć jednej z najpiękniejszych plaż. Z daleka owszem, wygląda ładnie. Niestety, bardzo się zawiedliśmy. Zamiast piasku, zastaliśmy gruby, ciemny żwir usiany śmieciami. Woda była przejrzysta, ale pełna alg i niebezpiecznych ( a może nie? ) stworzeń. Postanowiłam zaryzykować i zamoczyć nogi. Cały czas ślizgałam się po kamieniach, a gdy zobaczyłam wodnego węża - a przynajmniej myślę, że to był wąż - poddałam się i czym prędzej stamtąd czmychnęłam. Spotkałam po drodze kilka kolorowych rybek i rozgwiazd.
Ostatnim punktem programu tego dnia były gorące źródła i zakwaterowanie w hotelu. Obydwa miejsca były urocze i wyludnione. Wszyscy zdążyli się już rozejść. Mimo, że było tuż przed zamknięciem, pozwolono nam się popławić z ciepłej wodzie. Bardzo byliśmy za to wdzięczni, bo następnego dnia musieliśmy wcześnie wstać.
Już o godzinie piątej rano, rozpoczęliśmy pogoń za delfinami. Jak wszystko w Indonezji, taką wycieczkę sprzedaje się w zestawie ze wschodem słońca. Wsiedliśmy więc do małej łódeczki i zaczęliśmy wypatrywać moich ulubionych stworzeń.Widzieliśmy kilka zwierzaczków skaczących nad powierzchnią wody. W swojej naiwności myślałam, że rejs potrwa około 20 minut. Niestety musiałam przemęczyć się ponad dwa razy dłużej... Przy mojej chorobie morskiej to nie była przyjemna wycieczka, mimo iż fale były bardzo małe. A oto nasz pojazd.
Po tych katuszach było mi dane wrócić do hotelu na pyszne śniadanko i dalej w drogę. Tym razem do wodospadów Red Colar i Melanting. Nasz przewodnik, jak zwykle został w wozie i musieliśmy sami sobie dać radę. Na początku było miło. Szliśmy przez las bambusowy. Dotarliśmy do pierwszego wodospadu, potem do drugiego. Większość ludzi poprzestaje na Red Colar Waterfall ( po prawej stronie) , ale na prawdę warto wybrać się też do Melating ( po lewej). Jest większy i piękniejszy, idzie się trochę dłużej, ale krajobrazy są cudne.
Potem zobaczyłam tę oto mapę i zapragnęłam skrócić sobie drogę powrotną. To nie był dobry plan... Zgubiliśmy się, szliśmy jakimiś nie do końca wydeptanymi ścieżkami nad urwiskiem ( no, może trochę przesadzam, ale było wysoko!). A miało być tak pięknie.
W końcu udało nam się jakoś dotrzeć do auta. Uspokojeni wyruszyliśmy do kolejnej świątyni : Ulun Dalu.
Jest położona między dwoma jeziorami, w bardzo malowniczym miejscu. Dlatego nazywają ją również świątynią bliźniaczych jezior.
Nasz przewodnik gorąco zachęcał nas do odwiedzenia świątyni małp, ale ja stanowczo się sprzeciwiłam. Tyle obiektów sakralnych w kilka dni - nie, dziękuję, Obydwoje czuliśmy przesyt, a przed nami była jeszcze Tanah Lot. Unikalna, jak z resztą każda ze świątyń które każą odwiedzić przewodnicy... No cóż, postanowiliśmy zakończyć naszą świętą eskapadę w tym właśnie miejscu. Kierowca zapewnił mnie, że będę mogła się trochę poopalać i popływać. Po kilku dniach w Indonezji powinnam wiedzieć lepiej.
Wycieczka do Tanah Lot była obowiązkowo powiązana z zachodem słońca. Widok był na prawdę ładny, ale o pływaniu można zapomnieć.
Teraz pozostała nam tylko podróż do Bromo.
Pomimo iż nasz kierowca zapytał wcześniej o cenę i godzinę odjazdu autobusu na Javę, na miejscu okazuje się, że musimy zapłacić więcej ( co w zasadzie po kilkudniowym pobycie tutaj nie powinno nas już dziwić). Mało tego, nasz autobus już odjechał. Ale to nic, specjalnie dla nas zawrócił. Indonezja uczy cierpliwości. Odjechaliśmy dopiero pół godziny po przyjeździe naszego "executive bus", mimo, że już miał ponad godzinę spóźnienia. I nie wiadomo, na co czekaliśmy. Chyba jak zwykle na widzi mi się kierowcy. Nasz pojazd był wyposażony w klimatyzację - czyli działający nawiew... Ale musieliśmy tylko wytrzymać kilka godzin nocnej podróży, plus przeprawę promem i już byliśmy na Javie.
wrzesień 2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz