Java, czyli Indonezji ciąg dalszy
Z Bali wyruszyliśmy autobusem nocnym ku Javie. Przeprawiliśmy się promem i już po godzinie byliśmy na drugiej wyspie. Było już po 22, a my musieliśmy zorganizować transport do wulkanu Ijen. Chcieliśmy tam dotrzeć przed wschodem słońca. Czytałam, że można znaleźć chłopaków którzy przewiozą na motorach za rozsądną cenę. Niestety, o tej godzinie ciężko było coś znaleźć i musieliśmy skorzystać z usług mężczyzny, który miał wypisane na twarzy "zedrę z was ile się da". Po uiszczeniu haraczu za transport i opłaty za wstęp do parku narodowego ( która trafiła do kieszeni kierowcy, nie dostaliśmy biletu) ruszyliśmy ścieżką w górę. Na początku bałam się iść tylko o świetle latarki, ale bardzo wiele ludzi także wybierało się na szczyt.
Dobrym pomysłem było zabranie maseczek na twarz. Droga bardzo się kurzyła, a odór siarki był silny i uciążliwy.
Po osiągnięciu maksymalnej wysokości kolejna niespodzianka. Zostaliśmy zatrzymani przez przewodników. Do krateru można dojść tylko z nimi, oczywiście za odpowiednią cenę...
Na szczyt dotarliśmy trochę za szybko, więc marzliśmy niemiłosiernie czekając na wschód słońca. Na szczęście znaleźliśmy kilku indonezyjczyków palących ognisko i dosiedliśmy się do nich. Pomimo iż ich angielski był na opłakanym poziomie, miło spędziliśmy czas. A już straciliśmy nadzieję na poznanie przyzwoitych ludzi w tym kraju. Po wschodzie słońca zaczęło się ocieplać, a my ruszyliśmy drogą w dół.
Nasze trudy zostały wynagrodzone pięknymi widokami.
Brudni, wykończeni i głodni, udaliśmy się na poszukiwanie transportu do Probolinggo. Pytaliśmy kogo się dało, łącznie z turystami, ale odpowiedź była zawsze taka sama - nie ma autobusów. Wiedzieliśmy, że to nie prawda, ale nikt nie chciał nam udzielić informacji jak się dostać do Probolinggo komunikacją publiczną. Prawie wszyscy wykupują wycieczki zorganizowane. Dla nas to był za duży wydatek. Nasz poprzedni kierowca załatwił nam przejazd ze swoim kolegą. Tu nasze kłopoty dopiero się zaczęły. Ów kolego zaczął wymuszać od nas więcej pieniędzy, żądał zapłaty z góry i nie chciał ruszać od razu. Nie mając innego wyjścia, dogadaliśmy się z nim jakoś ( bez angielskiego) i pojechaliśmy wygodnym vanem ( starym gruchotem z zepsutym oknem) parę godzin do Probolinggo. Podróż trwała półtorej godziny dłużej niż było ustalone, ale nie czepiajmy się szczegółów.
Gdy już dotarliśmy na miejsce okazało się, że to nie koniec drogi. Trzeba było dostać się jeszcze do małej wioski pod wulkanem, Cemorolawang. Najtańszą opcją była dzielona taksówka. Tutaj także nasz oszukano. Musieliśmy czekać aż samochód się zapełni. Trwało to bardzo długo, więc padła propozycja dopłaty i wcześniejszego odjazdu. Jak już wszyscy wsiedli do auta byliśmy ściśnięci jak sardynki, a kierowca dostawił stołeczek dla jednego pasażera...
Po dwóch godzinach powolnej jazdy wreszcie dotarliśmy do celu. Na miejscu mieliśmy ogromny wybór pokoi do wynajęcia. " Ja mam prysznic" , " A ja ciepłą wodę", " A ja papier toaletowy" - zachęcali nas właściciele. Poznaliśmy kilku miłych ludzi i ulokowaliśmy się w jednym z domków. Po szybkim, ciepłym prysznicu ruszyliśmy na Bromo - zobaczyć zachód słońca. Mieszkańcy wioski poinstruowali nas, by nie iść do głównej bramy - tam płaci się dużo pieniędzy za wstęp. Wybraliśmy inną drogę i mogliśmy wędrować za darmo.
Wyczerpani poszliśmy posilić się w tutejszej restauracji. Obsługa była okropna i nie mówiła po angielsku. Toalety też nie miała. Ale zawsze mieliśmy coś ciepłego w żołądku, a towarzystwo tez było miłe. Postanowiliśmy zdrzemnąć się trzy godzinki i wejść na szczyt Penanjacan, by stamtąd podziwiać wschód słońca i wulkan Bromo. Wędrówka była średnio trudna, ale bardzo przyjemna. Czekając na szczycie na wschód słońca można było zamarznąć, ale na szczęście nie trwało to tak długo jak na Ijen. To była najlepsza wycieczka w moim życiu. Polecam!
Nie tracąc czasu na odpoczynek, wzięliśmy cieplutki prysznic, zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy do Yogyakarty. Oczywiście, jesteśmy parą wyjątkowo naiwnych i podatnych na oszustwa turystów.
Wykupiliśmy bezpośredni transport do Jogii luksusowym autobusem, który miał trwać osiem godzin.
Otrzymaliśmy podróż na pół rozwalającym się gratem do Probolinggo, czekanie dwie godziny ( za chwilę będzie, za 15 minut ) na kolejne auto jadące do celu. W trasie byliśmy 12 godzin! Na szczęście kierowca był tak uprzejmy i zatrzymał się w restauracji na obiad.
Po dotarciu na miejsce zostało nam tylko znaleźć hostel. Pokój był droższy niż pozostałe, ale miał klimatyzację i prysznic ( zimny). Mieszkaliśmy tam z naszymi znajomymi z Bromo. Wreszcie mieliśmy spokojną, w pełni przespaną noc.
Następnego dnia pojechaliśmy busami miejskimi do dwóch świątyń : Borobudur i Prambanan. Agencje turystyczne oferują gotowe wycieczki, najczęściej z zachodem słońca, ale my mamy niski budżet więc dostajemy się tam na własna rękę. Nie jest to skomplikowane. Na przystankach autobusowych stoją specjalnie zatrudnieni ludzie by pomagać w przesiadkach. Mają też czytelna mapę połączeń.
Najpierw dotarliśmy do Borobudur. Jest to świątynia buddyjska. Podchodząc do samych jej stóp ukazują nam się dziesiątki dziurawych dzwonów. Kiedy zajrzy się do środka widać, że każdy z nich skrywa w swym sercu posążek buddy.
Ponieważ była to ostatnia doba naszych kompanów w Indonezji, postanowiliśmy odwiedzić Prambanan tego samego dnia. Prambanan jest z kolei świątynią hinduistyczną. Składa się z wielu "domków". W wielu z nich stoją posągi różnych bogów. Na terenie świątyni odbywają się również przedstawienia taneczne, ale my nie skorzystaliśmy z tej atrakcji. Marzyliśmy tylko o jedzeniu, bo przez cały dzień nie mieliśmy czasu by się posilić.
A wieczorem kolacja na mieście i pożegnanie ze znajomymi.
Kolejny dzień spędziliśmy na zwiedzaniu Jogii - pałaców, oglądaniu targu z ptakami, tańców, słuchaniu muzyki. Yogyakarta nie jest pięknym miastem. Ptasi targ jest bardzo smutnym miejscem. Wiele zwierząt jest upychanych w jednej malej klatce i wystawionych na dotyk ciekawskich ludzi. Zniechęceni postanowiliśmy pojechać na plażę autobusem. Jako rozpieszczona turystka myślałam, że obędzie się bez komplikacji. Wsiądę w autobus i już. Niestety podróż zamiast pół godziny trwała dwie i pomimo stałych cen w drodze powrotnej musieliśmy zapłacić więcej.
- To już ostatni autobus. Albo płacicie, albo nie jedziecie i zostajecie tu na noc - kierowca nie dał nam wyboru.
Po złych doświadczeniach, postanowiliśmy wykupić wycieczkę nad morze w biurze podróży. Zamówiliśmy przepłynięcie jaskini w kołach ratunkowych i odwiedziny trzech różnych plaż. Kierowca zawiózł nas w urocze zakątki. Spędziliśmy dzień na leniuchowaniu, ale przydało nam się to po szybkim tempie jakie trzymaliśmy do tej pory.
Tak spodobało nam się plażowanie, że postanowiliśmy pojechać na tysiąc wysp koło Jakarty. Kupiliśmy bilet na pociąg i jechaliśmy przez całą noc. Dotarcie na wyspy transportem publicznym było koszmarem.
Wystartowaliśmy z portu rybackiego. Brud i smród, resztki ryb walające się po ulicy, a my w sandałkach kroczymy po krwawych kałużach...Łódź nie opisana - nie wiadomo dokąd płynie. Niezrażeni wsiadamy pod pokład i sadowimy się na podłodze w pozycji półleżącej jak wszyscy. Pytamy, czy tam gdzie płyniemy są turyści, hotele, snorkling? Tak tak, oczywiście! No to w drogę!
Zamiast obiecanej pół godziny zrobiły się dwie i pół. Nagle każą nam gdzieś wysiadać - tylko nam, w jakimś małym rybackim porcie. Ok, niech i tak będzie. Zrozpaczeni krążymy po wyspie w poszukiwaniu plaży lub jakichkolwiek atrakcji. Po niedługim czasie znajdujemy parę zagubionych turystów i rybaka, który nas zabrał na inną wyspę, rzecz jasna za odpowiednio wysoką opłatą. Popłynęliśmy więc dalej. Po 50 minutach ( 20 według naszego kapitana) wylądowaliśmy w raju.
Popluskaliśmy się trzy godziny i trzeba było wracać na druga wyspę. Tam dowiedzieliśmy się, że nie ma już biletów powrotnych do Jakarty. Wpadliśmy w panikę. Na szczęście turyści z którymi podróżowaliśmy mówili po indonezyjsku i uprosili sprzedawcę, by wysłał po nas jeszcze jedną łódź. Siedzieliśmy jak na szpilkach - zostaliśmy sami, a łódź miała "niedługo" przypłynąć. Baliśmy się, że będziemy musieli spędzić tam noc. W końcu przypłynęła po nas speed boat, nowoczesna i luksusowa. Po 10 minutach, morze zrobiło się niespokojne. Żołądek podchodził mi do gardła, a to wszystko trwało półtorej godziny. Po skończonym rejsie byłam blada i wpółżywa .
A trzeba było jeszcze znaleźć hotel i coś do jedzenia. Zarówno jedno jak i drugie było okropne. Po pokoju walały się kapsle od piwa, uchwyt od szafy był wyłamany, a klimatyzacja chodziła jak stary traktor. Jakarta śmierdzi. Cuchnie tak okropnie, że nie mogłam wytrzymać tam jednego dnia. Nie dotyczy to oczywiście hotelu Sheraton i tym podobnych okolic.
Następnego ranka ruszyliśmy do Bogoru. Byliśmy tam prawie cały dzień, ale nie jest to specjalnie interesujące miejsce dla ludzi bez pieniędzy. Dobra baza wypadowa dla kogoś, kto chcą jechać do parku naturalnego. Taka wycieczka jest baaardzo droga. Wiele osób poleca Ogród Botaniczny, ale nas nie zachwycił. Pojechaliśmy więc dalej do Badung. Tam czekał na nas kolejny host z couchsufingu.
Chłopak był bardzo młody, pełen entuzjazmu. Poznaliśmy wielu jego przyjaciół. Zabrali nas nazajutrz do kolejnego wulkanu Tangkuban Perahu na skuterach.
Potem zatrzymaliśmy się jeszcze na plantacji herbaty, pływającym targu ( Floating Market) i wstąpiliśmy do baru na tradycyjne jedzenie.
Następnego dnia musieliśmy ruszać do Jakarty by złapać samolot powrotny do Europy. Pracowicie zakończył się nasz dwutygodniowy urlop.
wrzesień 2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz