piątek, 27 grudnia 2013

Jelenia Góra i Karpacz

Jelenia Góra


Do Jeleniej Góry przyjechaliśmy pod wieczór i z niewielką pomocą miejscowych znaleźliśmy nasz pokój gościnny. Dom był stary, z kafelkowymi piecami. W opisie pokoju było zapisane – z prysznicem. Nie wiedziałam, że trzeba było to brać aż tak dosłownie… Wspólna łazienka znajdowała się na korytarzu.


Następnego dnia pojechaliśmy do Jakuszyc, by zobaczyć choć trochę śniegu. Wszędzie indziej już stopniał, a my chcieliśmy pojeździć trochę na nartach. Właściciel domu był tak miły, że zabrał nas tam ze sobą – akurat miał dwa wolne miejsca w aucie. Białe szaleństwo to to nie było… Odrobina śniegu, nie wystarczająca na zjazdy. Natomiast na biegówki jak najbardziej. Wypożyczyliśmy więc narty i po wielu trudach udało się nam je założyć. Byliśmy gotowi do drogi. Dwie godziny prób, udawania i jazdy w kółko w zupełności nas usatysfakcjonowały.

Na nogach jak z waty poszliśmy na spacer na czeską granicę. Już nie pamiętam, jaki cel nam przyświecał, ale to już nie ważne. Zobaczyliśmy kilka osób zjeżdżających na sankach. Mój ukochany Alberto nigdy nie próbował tej sztuki. Niewiele myśląc, wyłudziłam sanki od ojca dzieci, wsadziłam na nie chłopaka i już, pierwsze doświadczenie było za nim. Aż trudno uwierzyć, ile emocji budzi taka zabawa w dorosłym już mężczyźnie. Nie mówiąc już o publiczności, która zachęcała go do powtórkowych jazd. Oczywiście wypaplałam na wstępie, że to jego pierwszy raz.  Potem odwiedziliśmy mały wodospad, który był jednak miłym urozmaiceniem nieciekawej, asfaltowej szosy.





Zjedliśmy drogi, acz smaczny obiad i ruszyliśmy z powrotem do Jakuszyc. Na autobus stamtąd trzeba było długo czekać, więc złapaliśmy stopa. Podwieziono nas aż do Szklarskiej Poręby, skąd mieliśmy już lepszy wybór połączeń do JG.

Dom, w którym się zatrzymaliśmy znajdował się w niewielkiej odległości od Zamku Chojnik – zaledwie dwa kilometry.  Dlatego też nazajutrz urządziliśmy sobie pieszą wycieczkę. Byłam tam już przed laty, więc tym razem wybrałam bardziej wymagający szlak na szczyt. Trochę wysiłku fizycznego, a ile uciechy! Dotarliśmy pod bramy w wyśmienitych humorach.



Cała wyprawa nie zajęła nam zbyt dużo czasu, więc aby wypełnić dzień pojechaliśmy zobaczyć, co ciekawego jest w samej Jeleniej Górze. Oprócz rynku i Cieplic, nie było tam nic więcej do roboty. Oddaliśmy się więc naszemu ulubionemu zajęciu – poszukiwaniu smacznego jedzenia. Trafiliśmy do przytulnej gospody, gdzie mój ukochany poznał smak flaków. Do dzisiaj mi marudzi, żebym mu je ugotowała. A co tam, niech się sam nauczy! Zadowoleni, z pełnymi brzuchami, mogliśmy wracać do naszego ekskluzywnego pokoju, by nabrać sił przed wyprawą na Śnieżkę.




 Karpacz


Kolejny dzień rozpoczęliśmy z dużym entuzjazmem. Spakowaliśmy plecaki i wskoczyliśmy do autobusu do Karpacza. Tam zaliczyliśmy program obowiązkowy – Świątynię Wang. Kościół Górski Naszego Zbawiciela słynie , oprócz swojego piękna z tego, że wybudowano go bez użycia gwoździ. Został on przeniesiony z norweskiej wioski Vang, stąd jego potoczna nazwa. Nie rozumiem, jak ktoś mógł wpaść na pomysł, by odkupić tę zrujnowaną świątynię, przewieźć do Polski jej szczątki i zrekonstruować. Czy to się w ogóle opłacało? W każdym razie, dzięki tym fanaberiom i nadaniu budowli dodatkowych szczegółów, mamy teraz w Karpaczu piękny zabytek.



Została nam jeszcze najbardziej emocjonująca część wycieczki – wejście na Śnieżkę. To właśnie tam mój chłopak zakochał się w górach. Od tego momentu ciągle mnie wyciąga na jakieś szczyty, a z moją kondycją nie jest najlepiej.

Na początku podejście było proste, a my rozkoszowaliśmy się wszechobecną bielą śniegu i promieniami słońca. Przystawaliśmy co pięć minut by pstryknąć kilka zdjęć. Potem zrobiło się trudniej – pojawiły się łańcuchy. Nie mieliśmy raków, a roztapiający śnieg i lód nie ułatwiał nam zadania. Co chwila ślizgaliśmy się i upadaliśmy. Ale mieliśmy ubaw!

Cały trud wynagrodziły nam widoki. Staliśmy na szczycie i wpatrywaliśmy się w górskie przepaście jak zaczarowani. Iskrzący śnieg nadawał całej tej sytuacji czystości. Byliśmy dumni, jakkolwiek głupio by to nie brzmiało. To, co wtedy czuliśmy może zrozumieć tylko ten, kto chodzi po górach. Takie scalenie z naturą, wtopienie się w krajobraz.





Po chwilach kontemplacji przyszedł czas na bardziej przyziemne sprawy – kawę i jedzenie w schronisku. Chyba nigdy nie widziałam, żeby mój chłopak był tak podekscytowany i uszczęśliwiony.
Zejście na dół dostarczyło nam jeszcze więcej emocji. Zrezygnowany Alberto postanowił pokonać tę trasę zjeżdżając na tyłku…
Starczyło nam jeszcze czasu na urokliwy spacer po Karpaczu i już musieliśmy wracać – do Poznania na Sylwestra.



grudzień 2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz