Sylwester. Cancun? Niee, Playa del Carmen!
Od
razu z lotniska wsiedliśmy w autobus do małej miejscowości Playa del Camen.
Wzięliśmy taksówkę i siup, do hostelu. Ciężko było go znaleźć, ale w końcu się udało.
Droga asfaltowa już dawno się skończyła, Mieliśmy złe przeczucia. Dookoła nie
było nic, oprócz bezpańskich psów. Weszliśmy za bramę zasłoniętą słomianą matą,
a tam… cudownie! Piękna roślinność, fontanna, ścieżynki. Nasz pokój był
urządzony schludnie, nowocześnie z dodatkiem ozdób z regionu.
Zostawiliśmy
nasze rzeczy i poszliśmy na spacer na plażę i na jedzonko. W jednej z agencji
turystycznych wykupiliśmy snorkeling na wyspie Cozumel. Mieliśmy tam jechać na
następny dzień. A tymczasem musieliśmy wracać na krótką drzemkę przed Noworoczną
imprezą. Wyszykowaliśmy się - i do
centrum. Upajaliśmy się radosną atmosferą miasta. Wypiliśmy po drinku i
poszliśmy na plażę. Było pięknie i romantycznie. Nasz pierwszy sylwester razem.
Trafiliśmy na otwartą imprezę. Zrzuciłam buty i zaczęliśmy tańczyć po
mięciutkim piasku, wokół nas rozwieszono kolorowe lampki. Zupełnie jak w
filmie!
Kolejnego
dnia musieliśmy wcześnie wstać by zdążyć na snorkeling.
Nasza gospodyni
przygotowała nam pyszne śniadanie na ciepło, jogurty, dżemy, soki – lepiej niż
w hotelu. Mieli do dyspozycji tylko trzy pokoje, więc było bardzo kameralnie,
nie widzieliśmy tam nigdy innych ludzi.
Cozumel
Popłynęliśmy
promem do San Miguel de Cozumel i mieliśmy tam poszukać naszego przewodnika –
Charliego. Dobra. O umówionej godzinie zaczęliśmy nerwowo się rozglądać. Nikt
do nas nie podchodził, a powiedziano nam, że on sam nas odszuka. Zaczęliśmy
więc rozpytywać – to ty jesteś Charlie? Nikogo takiego nie znaleźliśmy.
Zadzwoniliśmy więc do agencji – tak, tak, Charlie przyjedzie za godzinę…
Poszliśmy
więc obejrzeć centrum. Kilka sklepików i zielony skwerek. Gdy wróciliśmy na
umówione miejsce, okazało się, że wszystkie miejsca w łódce były zajęte i musieliśmy
czekać kolejną godzinę. Nie wiadomo było co tu z nudów robić. Na plażę byśmy
nie zdążyli – było za daleko. Urządziliśmy więc polowanie na pelikany –
oczywiście z aparatem. Żar lał się z nieba, a my byliśmy coraz bardziej
zniecierpliwieni.
Ustawiliśmy
się w kolejce do naszej łódki, podajemy nasz bilecik i znaczek. Pani wzięła je
od nas podejrzliwie i mówi, że nie możemy płynąć. W agencji się pomylili –
znaczek był z innej firmy a bilet z innej. Jest jej bardzo przykro, ale nic nie
można zrobić. Ale się wkurzyłam. Zrobiłam tam trzecią wojnę światową, po
angielsku oczywiście. Nie wiadomo czemu, mają tam większy respekt do białych i
mówiących w tym języku. To był chyba znak, byśmy nie wsiadali do tej łódki.
W
końcu wywalczyłam nam miejsce. Po paru godzinach oczekiwania wreszcie
wsiedliśmy do łódki ze szklanym dnem – mogliśmy oglądać, co pływa pod nami.
Dostaliśmy sprzęt – i do wody! Znowu się zaczęło. Moja choroba morska dawała o
sobie znać. Otaczały nas ławice kolorowych rybek. Przewodnik mówił nam, co
robić, wygłupialiśmy się trochę, po czym zawiózł nas w inny rejon. Tego było już
dla mnie za wiele. Żołądek nie wytrzymał. Znowu wrzucili nas do wody.
Męczarnia! Z jednej strony trzymałam wystraszonego Alberto ( nie umie pływać),
a z drugiej strony dokarmiałam rybki. Jaki wstyd! Ale nic nie mogłam na to
poradzić. Modliłam się o rychły koniec tej wycieczki.
Gdy
wysadzili nas na brzeg padłam zemdlona na pomost. A Alberto robił zdjęcia
zachodowi słońca… Fotek ze snoreklingu oczywiście nie kupił, bo nagle się przejął
moim losem. Zabić to mało! Zaprowadził mnie do miasteczka, bym wypiła ciepłą
herbatę przed rejsem na Playa del Carmen. Niestety, dostać herbatę w
meksykańskiej restauracji graniczy z cudem. Dobrze, że miałam jedna ze sobą,
więc musieli mi tylko podać wrzątek. Oczywiście zapłaciłam jak za kawę, ale już
mniejsza o to.
Pięknie się zaczął ten nasz Nowy Rok.
Jak
już doszłam do siebie, zabrałam gitarę jednemu panu, zagrałam, zaśpiewałam i mogłam
wracać. Czekała nas jeszcze podróż promem…
styczeń 2013
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz