czwartek, 27 grudnia 2012

Jukatan - Xcared, Tulum i Sian Kaan

Xcaret


Trzeci dzień na Jukatanie spędziliśmy w parku eko- archeologicznym Xcared. Wydaliśmy dużo pieniędzy, ale było warto.  Atrakcji jest tam pod dostatkiem.

Po pierwsze, można tam obejrzeć wiele zwierząt. Duże wrażenie zrobił na mnie marsz flamingów. Podążały za swoim opiekunem środkiem alejki. Miałam wrażenie, ze zaraz na mnie wpadną. Niesamowite – i jeszcze te ich dzioby! Wyglądają jakby się uśmiechały, takie różowiutkie. Nie mogłam oderwać od nich oczu. Trzymałam tez na rękach papugę, widziałam ogromne żółwie i płaszczki.


Dodatkową opcją było wykupienie pływania z delfinami – co też skwapliwe uczyniłam. Wydałam majątek, ale nie żałuję. Uwielbiam te zwierzęta! Na koniec chcieli mi sprzedać zdjęcia – 50 dolarów za jedno, 60 za komplet. Nie, dziękuję! Strasznie zdzierają z tych turystów.

W cenę wstępu do parku wliczony był też obiad – największa atrakcja dla Alberto. Po jedzeniu poszliśmy na spokojny rejs łódką oraz snorkeling w podziemnej rzece. Tam było jak w raju! A na wieczór wzięliśmy udział w spektaklu folklorystycznym. Były tańce, gra w piłkę i wiele innych pokazów. Niesamowite przeżycie. Niestety, dzień już się kończył, a my musieliśmy wracać.  Do Playa del Carmen.


Tulum


Nie mogliśmy usiedzieć na miejscu. Gdzie by tu pojechać? A może Tulum? Piękne plaże i nie ma aż tylu ludzi co w PdC. No to w drogę! Dojechaliśmy na miejsce autobusem miejskim i poszliśmy na plażę. Rzeczywiście, mieliśmy dla siebie dużo miejsca. Jednak leżenie plackiem to nie nasza działka. Poszliśmy na spacer. Chcieliśmy dojść do miasta, ale zgubiliśmy się po drodze. To było okropne. Szliśmy i szliśmy, końca nie było widać – nawet jakiś lokali, by się najeść. Po chyba dwóch godzinach wreszcie coś znaleźliśmy. Wygłodniali rzuciliśmy się na niesmaczne potrawy. Trzeba było zostać jednak w PdC. Po długim oczekiwaniu podjechał nasz autobus – wybawca.



Sien Kaan


Następną, najbardziej polecaną wycieczkę odbyliśmy do rezerwatu przyrody Sian Kaan, co oznacza dar niebios. Aby się tam dostać musieliśmy przebyć ponad dwie godziny drogi jeepami. Mój delikatny żołądek już dawał o sobie znać…


Gdy tam dotarliśmy, lunął deszcz. Już myślałam, że nigdy nie przestanie padać. Schroniliśmy się pod słomianym daszkiem, który jednak nie był wystarczająca osłoną. Byliśmy cali mokrzy. 



W końcu się rozpogodziło i mogliśmy ruszyć na morze. Mieliśmy podziwiać żółwie, delfiny i tukany. Niestety, przez tę ulewę wszystkie stwory jakoś się pochowały i prawie nic nie dojrzeliśmy… Na dodatek Alberto zgubił swoją ulubioną ( a moją znienawidzoną) koszulkę. Łódź huśtała, a mi znowu było niedobrze i słabo. Na szczęście nie potrwało to długo. Dostaliśmy obiad, kupiliśmy mojemu koszulkę i wsiadaliśmy powrotem do jeepów. Do domu!!! Na szczęście na następny dzień jechaliśmy już do Meridy

styczeń 2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz