Xcaret
Trzeci
dzień na Jukatanie spędziliśmy w parku eko- archeologicznym Xcared. Wydaliśmy
dużo pieniędzy, ale było warto. Atrakcji
jest tam pod dostatkiem.
Po
pierwsze, można tam obejrzeć wiele zwierząt. Duże wrażenie zrobił na mnie marsz
flamingów. Podążały za swoim opiekunem środkiem alejki. Miałam wrażenie, ze
zaraz na mnie wpadną. Niesamowite – i jeszcze te ich dzioby! Wyglądają jakby się
uśmiechały, takie różowiutkie. Nie mogłam oderwać od nich oczu. Trzymałam tez
na rękach papugę, widziałam ogromne żółwie i płaszczki.
Dodatkową
opcją było wykupienie pływania z delfinami – co też skwapliwe uczyniłam. Wydałam
majątek, ale nie żałuję. Uwielbiam te zwierzęta! Na koniec chcieli mi sprzedać
zdjęcia – 50 dolarów za jedno, 60 za komplet. Nie, dziękuję! Strasznie
zdzierają z tych turystów.
W
cenę wstępu do parku wliczony był też obiad – największa atrakcja dla Alberto.
Po jedzeniu poszliśmy na spokojny rejs łódką oraz snorkeling w podziemnej rzece.
Tam było jak w raju! A na wieczór wzięliśmy udział w spektaklu folklorystycznym.
Były tańce, gra w piłkę i wiele innych pokazów. Niesamowite przeżycie.
Niestety, dzień już się kończył, a my musieliśmy wracać. Do Playa del Carmen.
Tulum
Nie
mogliśmy usiedzieć na miejscu. Gdzie by tu pojechać? A może Tulum? Piękne plaże
i nie ma aż tylu ludzi co w PdC. No to w drogę! Dojechaliśmy na miejsce
autobusem miejskim i poszliśmy na plażę. Rzeczywiście, mieliśmy dla siebie dużo
miejsca. Jednak leżenie plackiem to nie nasza działka. Poszliśmy na spacer.
Chcieliśmy dojść do miasta, ale zgubiliśmy się po drodze. To było okropne.
Szliśmy i szliśmy, końca nie było widać – nawet jakiś lokali, by się najeść. Po
chyba dwóch godzinach wreszcie coś znaleźliśmy. Wygłodniali rzuciliśmy się na
niesmaczne potrawy. Trzeba było zostać jednak w PdC. Po długim oczekiwaniu
podjechał nasz autobus – wybawca.
Sien Kaan
Następną,
najbardziej polecaną wycieczkę odbyliśmy do rezerwatu przyrody Sian Kaan, co
oznacza dar niebios. Aby się tam dostać musieliśmy przebyć ponad dwie godziny
drogi jeepami. Mój delikatny żołądek już dawał o sobie znać…
Gdy
tam dotarliśmy, lunął deszcz. Już myślałam, że nigdy nie przestanie padać.
Schroniliśmy się pod słomianym daszkiem, który jednak nie był wystarczająca
osłoną. Byliśmy cali mokrzy.
W końcu się rozpogodziło i mogliśmy ruszyć na
morze. Mieliśmy podziwiać żółwie, delfiny i tukany. Niestety, przez tę ulewę
wszystkie stwory jakoś się pochowały i prawie nic nie dojrzeliśmy… Na dodatek
Alberto zgubił swoją ulubioną ( a moją znienawidzoną) koszulkę. Łódź huśtała, a
mi znowu było niedobrze i słabo. Na szczęście nie potrwało to długo. Dostaliśmy
obiad, kupiliśmy mojemu koszulkę i wsiadaliśmy powrotem do jeepów. Do domu!!!
Na szczęście na następny dzień jechaliśmy już do Meridy
styczeń 2013
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz