DF dzień II
Kolejny dzień rozpoczęliśmy od wycieczki
zorganizowanej do Tlatelolco, Bazyliki Guadalupe i Theotihuacan.
Zebrała
się spora grupka z naszego i kilku innych hosteli, więc pojechaliśmy wynajętym
autokarem. Nie wiadomo było jak się ubrać – od rana chłodnawo, a w południe nie
szło wytrzymać z gorąca – więc zastosowałam technikę na cebulkę. Najpierw
wysadzono nas przy Tlatelolco. Mieszają się tu zabytki z trzech kultur –
azteckiej, hiszpańskiej i meksykańskiej.
Następnie
ruszyliśmy do Bazyliki Matki Boskiej z Guadalupe. To właśnie tu, według podań,
Maria objawiła się Juanowi Diego. Jest to największe sanktuarium katolickie w
całym Meksyku. Bardzo dziwnie się poczułam, stojąc w kolejce do ruchomej taśmy,
która biegła za ołtarzem. Zainstalowali ją tam, by móc bez problemów przyjrzeć się
obrazowi Matki Boskiej z Guadalupe. W sumie dobry pomysł, ale chyba jestem pod
tym względem konserwatywna – żeby tak w kościele?!
W
końcu przeszliśmy do najważniejszego, według nas, punktu wycieczki –
Theotihuacan. Autobus zawiózł nas pod same bramy. I bardzo dobrze, bo mieliśmy się
jeszcze nachodzić w tym słońcu. Theotihuacan jest bardzo tajemniczym miejscem.
Nikt nie wie, kto i dlaczego je stworzył, ani z jakiego powodu opuścił te
tereny. Jego nazwę można przetłumaczyć jako miejsce, w którym ludzie stają się bogami.
Znajdowane i porzucane przez ludy z różnych kultury przez wieki te ogromne
połacie ziemi i dziesiątki budynków były używane w celach religijnych.
Po
obszernych objaśnieniach przewodniczki i godzinie w pełnym słońcu, wreszcie
mogliśmy pospacerować na własną rękę. Zanim jeszcze dotarłam do głównej
świątyni, już byłam zmęczona. Czekała nas jeszcze wspinaczka na samą górę. Gdy
zdobyliśmy szczyt Piramidy Słońca, dowiedzieliśmy się od innych turystów, że na
ten dzień przypadało przesilenie zimowe. Powinniśmy usiąść na ostatnim stopniu
i czerpać energię wysyłaną przez słońce. Cóż, każda wymówka dla chwili odpoczynku
jest dobra. Na Piramidę Księżyca mogliśmy wejść tylko częściowo, gdyż dalsza wspinaczka
była niebezpieczna i zabroniona.
Przez
resztę wolnego czasu pobuszowaliśmy wśród nopali i kwiatów opuncji. Spotkaliśmy
też Indian sprzedających pięknie zdobione karafki na alkohol. Zwietrzyłam okazję
na oryginalny prezent dla mojej mamy – miała niedługo urodziny. W drodze do
autokaru musieliśmy minąć dziesiątki straganów. Jednakże pamiątki, które
oferowano były niezwykle ciekawe i kusiłam się na kilka z nich, chociaż z
reguły tego nie robię.
Na
sam koniec zawieziono nas do fabryki mezcal. Jest to alkohol produkowany z roślin
agawy. W prawdziwym mezcal na dnie butelki pływa (?) sobie robaczek. Jak zwykle
wizyta połączona była z degustacją i klepem- daliśmy się oczywiście naciągnąć
na mini buteleczkę trunku.
Ten
dzień zaliczam oficjalnie do udanych.
grudzień
2012
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz