niedziela, 16 grudnia 2012

Mexico City - Tlatelolco, Guadalupe i Theotihuacan

DF dzień II


 Kolejny dzień rozpoczęliśmy od wycieczki zorganizowanej do Tlatelolco, Bazyliki Guadalupe i Theotihuacan.

Zebrała się spora grupka z naszego i kilku innych hosteli, więc pojechaliśmy wynajętym autokarem. Nie wiadomo było jak się ubrać – od rana chłodnawo, a w południe nie szło wytrzymać z gorąca – więc zastosowałam technikę na cebulkę. Najpierw wysadzono nas przy Tlatelolco. Mieszają się tu zabytki z trzech kultur – azteckiej, hiszpańskiej i meksykańskiej.



Następnie ruszyliśmy do Bazyliki Matki Boskiej z Guadalupe. To właśnie tu, według podań, Maria objawiła się Juanowi Diego. Jest to największe sanktuarium katolickie w całym Meksyku. Bardzo dziwnie się poczułam, stojąc w kolejce do ruchomej taśmy, która biegła za ołtarzem. Zainstalowali ją tam, by móc bez problemów przyjrzeć się obrazowi Matki Boskiej z Guadalupe. W sumie dobry pomysł, ale chyba jestem pod tym względem konserwatywna – żeby tak w kościele?!



W końcu przeszliśmy do najważniejszego, według nas, punktu wycieczki – Theotihuacan. Autobus zawiózł nas pod same bramy. I bardzo dobrze, bo mieliśmy się jeszcze nachodzić w tym słońcu. Theotihuacan jest bardzo tajemniczym miejscem. Nikt nie wie, kto i dlaczego je stworzył, ani z jakiego powodu opuścił te tereny. Jego nazwę można przetłumaczyć jako miejsce, w którym ludzie stają się bogami. Znajdowane i porzucane przez ludy z różnych kultury przez wieki te ogromne połacie ziemi i dziesiątki budynków były używane w celach religijnych.

Po obszernych objaśnieniach przewodniczki i godzinie w pełnym słońcu, wreszcie mogliśmy pospacerować na własną rękę. Zanim jeszcze dotarłam do głównej świątyni, już byłam zmęczona. Czekała nas jeszcze wspinaczka na samą górę. Gdy zdobyliśmy szczyt Piramidy Słońca, dowiedzieliśmy się od innych turystów, że na ten dzień przypadało przesilenie zimowe. Powinniśmy usiąść na ostatnim stopniu i czerpać energię wysyłaną przez słońce. Cóż, każda wymówka dla chwili odpoczynku jest dobra. Na Piramidę Księżyca mogliśmy wejść tylko częściowo, gdyż dalsza wspinaczka była niebezpieczna i zabroniona.




Przez resztę wolnego czasu pobuszowaliśmy wśród nopali i kwiatów opuncji. Spotkaliśmy też Indian sprzedających pięknie zdobione karafki na alkohol. Zwietrzyłam okazję na oryginalny prezent dla mojej mamy – miała niedługo urodziny. W drodze do autokaru musieliśmy minąć dziesiątki straganów. Jednakże pamiątki, które oferowano były niezwykle ciekawe i kusiłam się na kilka z nich, chociaż z reguły tego nie robię.

Na sam koniec zawieziono nas do fabryki mezcal. Jest to alkohol produkowany z roślin agawy. W prawdziwym mezcal na dnie butelki pływa (?) sobie robaczek. Jak zwykle wizyta połączona była z degustacją i klepem- daliśmy się oczywiście naciągnąć na mini buteleczkę trunku.
Ten dzień zaliczam oficjalnie do udanych.


grudzień 2012

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz