DF dzień III, Xochimilco
Na
śniadanie zaserwowano nam tym razem molletem, czyli zapiekane bułeczki z pastą
z fasoli i serem na wierzchu. To danie nie przypadło mi jednak zbytnio do
gustu.
Tego
dnia chcieliśmy się wybrać do Xochimilco. Jest to dzielnica, w której znajdują
się kanały wodne, gdzie pływają kolorowe łodzie. Powiedziano nam, że nie jest
to droga przyjemność, więc daliśmy się skusić. Ponoć wiele rodzin spędza w taki
sposób weekendy.
Niestety,
gdy przewoźnicy tylko zobaczyli moją białą skórę i krótką spódniczkę ( w środku
zimy? Są przecież tylko 23 stopnie!) cena od razu poszła w górę. Udało mi się trochę
utargować, ale i tak za dużo zapłaciliśmy. Na dodatek musieliśmy długo czekać,
mimo iż prawie wszystkie łodzie były wolne, a podróż była krótsza niż
obiecywano. Nie było tam wielu chętnych tego dnia, ale i tak udało nam się zobaczyć
mariachi – typowo meksykańską mini orkiestrę. Płynęło się spokojnie i
przyjemnie, mimo to po zakończeniu rejsu czułam się oszukana.
Przeszliśmy
jeszcze raz przez Zocalo, zabraliśmy nasze rzeczy z hotelu i popędziliśmy na
lotnisko. Czekała nas podróż z Viva Aerobus do Monterrey. Na miejscu czekała
już na nas rodzina Alberto. Spędziliśmy noc u jego braci.
Monterrey
Na
następny dzień poszliśmy zwiedzać centrum miasta. To właśnie tutaj Alberto
spędził swoje studenckie lata. Pokazał mi Parque Fundidora, skąd roztaczał się piękny
widok na Serro de la Silla – bardzo charakterystyczną górę w kształcie siodła.
Poćwiczyliśmy
też sobie na otwartej siłowni – wtedy nie było to jeszcze popularne w Polsce,
więc widziałam coś takiego po raz pierwszy. Dobrze, że wzięłam ze sobą leginsy.
A zrobiłam to tylko dlatego by „nie łazić jak turystka”, cytując Alberto. 25
stopni, pełne słońce, więc ubrałam sandałki, spódniczkę i bluzkę z krótkim rękawkiem.
A to błąd! Matki wciskały niemowlęta w kombinezony i czapki – to nic, że pot im
ściekał z twarzyczek – przecież jest zima… Nierzadko można też było spotkać psy
w kaftanach. To był dla mnie szok. Nie mogłam tego zupełnie zrozumieć.
Swoje
źródło w parku miał również kanał, którym płynęły łódki aż do centrum.
Zafundowaliśmy sobie tę przyjemność. Bliskość wody dawała ukojenie w ciepły
dzień. Po dotarciu do śródmieścia poszliśmy do Muzeum Historii i odwiedziliśmy świąteczny
market. Można tam było dostać wszystko – wiele rzeczy nawet dla meksykan było
egzotyczne. My zaopatrzyliśmy się w ser manchego i wędzone koniki polne. W
przeciwieństwie do mnie, Alberto bardzo przypadły do gustu. Pokręciliśmy się jeszcze
trochę po centrum i musieliśmy wracać. Jeszcze tego samego dnia jechaliśmy całą
rodziną do Ciudad de Victoria – macierzystego miasta Alberto, gdzie mieszkają
jego rodzice.
grudzień
2012
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz