Nasz Walentynowy, całkiem
przypadkowo, wyjazd do Valtournache
rozpoczęliśmy od lotniska w Eindhoven.
Ponieważ w tym mieście nie ma absolutnie nic do roboty, a nasz lot został
przesunięty na późniejszą godzinę, postanowiliśmy pojechać do Herdogenbosch. Do Den Bosch można dojechać
pociągiem w 20 minut, więc jest to jakaś alternatywa. W tych dniach trwał
akurat karnawał, więc wszędzie poniewierały się kolorowe konfetti, a na każdym
kroku widniały żaby. Dlaczego żaby? – zapytałam jedną holenderkę. Okazało się, że
jest to symbol tego miasta. Poszliśmy sobie na spacer wąskimi uliczkami, nad
kanał i na cytadelę. Starczyło nam jeszcze czasu na kawę i ciastko, po czym
ruszyliśmy z powrotem do Eindhoven.
Tam pochodziliśmy jeszcze z
godzinkę i wsiedliśmy w autobus na lotnisko.
Turyn podejście I
Ryanair miał opóźnienie, więc byłam bardzo zniecierpliwiona. W Turynie czekał na nas host z couchsurfingu i miałam
nadzieję, że się na nas nie pogniewa. Jakoś daliśmy radę dotrzeć na umówioną
stację. Nasz gospodarz okazał się być bardzo sympatycznym i bezproblemowym
człowiekiem. Mieszka razem z dziewczyną, z którą od razu złapałam świetny
kontakt. Mamy wspólną pasję – zwierzęta. Po domu pałętał się również czworonóg
Ziggy. Pierwszy raz widziałam bulteriera z depresją. Chodził ze zwieszoną głową
i tylko szukał jedzenia. Prawie tak jak mój chłopak. Nie chciał się za bardzo
bawić, ale chyba mnie polubił. Chciał mi wskoczyć nawet na kolana, ale mu
zabroniłam. Nie poddał się jednak tak łatwo – obszedł mnie z drugiej strony i
siup! Prawie mu się udało. Odszedł niepocieszony, Aż mi się go żal zrobiło.
Byliśmy już bardzo głodni, a głupio mi było poganiać naszych
gospodarzy – nalegali, że sami zrobią dla nas kolację. We Włoszech wszystko
płynie w zwolnionym tempie. Dostaliśmy jeść po północy. Całe szczęście, że było
smaczne.
Mimo brzydkiej pogody, która miała nam już towarzyszyć do końca
wyjazdu, ruszyliśmy rankiem na zwiedzanie. Mieszkaliśmy niezbyt daleko od
Parku Valentino, więc poszliśmy wzdłuż rzeki Po w tamtym kierunku. Po drodze minęliśmy Zamek Średniowieczny, ale niestety nie był w tym
okresie udostępniony do zwiedzania.
Dalej dotarliśmy do Parku – przepiękne miejsce z różnorodną
roślinnością i wieloma figurkami. Szkoda, że wszystko było zamglone. Pod nogami
przebiegały nam co chwilę wiewiórki.
W końcu doszliśmy do Pałacu Valentino,
w którym, jak się okazało, mieści się teraz uniwersytet. My weszliśmy z
ciekawości do środka, do sal, do których nie powinniśmy. A tam piękne, zdobione
sufity, dywany i pokój luster. W dodatku wszystko ogrzewane, co w lutym jest
dużym atutem.
Mieliśmy wciąż trochę czasu do odjazdu pociągu, więc przeszliśmy się
do Piazzeta Reale, Piazza
Castello i Palazzo Madama. Szara mgła
i mżawka zrobiły swoje. Nie mogłam zrozumieć, czemu ktoś mógł chcieć
przyjechać do tak okropnego miasta. Już niedługo sama miałam zmienić zdanie na
jego temat. Tymczasem powlekliśmy się główną aleją do Porta
Nuova, skąd odjeżdżał nasz pociąg. Zjedliśmy okropna pizzę i w drogę!
Do Chatillon – Saint Vincent z
przesiadką w Ivrea dotarliśmy bez problemów.
Dalej musieliśmy czekać godzinkę na autobus do Valtournache. Było bardzo zimno,
więc po co stać? Lepiej przejść się po okolicy. Tuż obok stacji zauważyliśmy
drogowskaz do jakiegoś zamku. Zapytany przechodzień powiedział, że to 20-
minutowy spacer, cały czas prosto. Świetnie, ja nawet na takiej trasie potrafię
zabłądzić. Zrozpaczona podeszłam do jakiegoś mężczyzny wysiadającego z auta i
wyjaśniłam o co chodzi.
- A może was po prostu podwiozę? To dość daleko!- spadł nam z nieba.
Przez całą drogę myślałam, jak my trafimy do stacji na nasz ostatni
autobus, ale już nie było innego wyjścia. Rzeczony zamek okazał się galerią
sztuki i wcale nie był interesujący. Przynajmniej nie zmarzliśmy. Z powrotem
zagadnęliśmy dwie dziewczyny, które pokazały nam skrót – faktycznie, do stacji
szło się 20 minut, ale z górki. Daliśmy radę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz