Valtournache
Wreszcie dotarliśmy do Valtournache. Było ciemno, zimno, mgliście i padał śnieg. Nasz hotel był oddalony od miasteczka 7 kilometrów ( stromo pod górę), więc o spacerze nie było mowy. Autobusy nie kursują na tej trasie. Umówiliśmy się więc z właścicielami hotelu, że odbiorą nas ze stacji ( otwartego przystanku bez dachu). Niestety, nikt na nas nie czekał. Próbowaliśmy przez pół godziny dodzwonić się do nich i ustalić, kiedy się zjawią. Odpowiadał nam tylko sygnał zajętości. I co tu zrobić? Byliśmy zmęczeni i zniecierpliwieni. Nagle pojawiło się jakieś auto i zatrzymało na stacji. Wysłałam więc chłopaka, by się dowiedział, czy to przypadkiem nie ktoś z hotelu. Tak właśnie było – przypadkiem, bo właścicielka wybrała się do sklepu na zakupy.
- A czemu nie zadzwoniliście, ktoś by po was wyjechał – usłyszeliśmy w odpowiedzi, oczywiście po włosku.
Po 20- minutowej przejażdżce wysadzono nas na parkingu z instrukcją – idźcie w kierunku światła. No tak, na taki wyczyn nie byłam przygotowana. Ciemno, śniegu po kolana, a ja mam się wspinać pod górę. Droga zajęła nam dobre 10 minut – było bardzo stromo. Po tych przeżyciach byliśmy bardziej niż zadowoleni mogąc się udać do naszego przytulnego, acz przegrzanego pokoju. Zeszliśmy nawet do baru, by uzyskać kilka informacji.
- Nie mogliście się dodzwonić? A, tak. Siostra rozmawiała z babcią przez telefon. Co można tutaj robić? Brzydka pogoda, na trasy nie można, bo ścieżki są nieodśnieżone. Wczoraj to było pięknie. Można też gondolką wjechać na szczyt, ale przy tej mgle to nic nie będzie widać. Pozostaje wam wycieczka do Cervinii – tłumaczyła nam młoda dziewczyna, jedyna mówiąca jako – tako po angielsku.
Wystrój samego domku był bardzo uroczy – kominek, drewniane boazerie i plakaty z wypraw górskich. Najwidoczniej nasz pokój był jednym z najlepszych, bo zarówno kot, jak i pies próbowali mnie podejść i spać w naszym łóżku. Zostawiłam otwarte drzwi, bo było gorąco i czekałam na chłopaka. W swojej naiwności myślałam, że są spragnieni moich pieszczot, ale szybko się okazało, że bardziej nęcące dla nich są pościele…
Nazajutrz pogoda również nie sprzyjała. Zjedliśmy skromne, jak na nasze gusta śniadanie na słodko – dwa kawałki chleba, dżem i jogurt. Nadal głodni ruszyliśmy naszą ukochaną ścieżką w dół. Stamtąd podwieziono nas do przystanku, skąd odchodził bus do Cervinii. Mieli nas odebrać o piątej.
Wreszcie dotarliśmy do Valtournache. Było ciemno, zimno, mgliście i padał śnieg. Nasz hotel był oddalony od miasteczka 7 kilometrów ( stromo pod górę), więc o spacerze nie było mowy. Autobusy nie kursują na tej trasie. Umówiliśmy się więc z właścicielami hotelu, że odbiorą nas ze stacji ( otwartego przystanku bez dachu). Niestety, nikt na nas nie czekał. Próbowaliśmy przez pół godziny dodzwonić się do nich i ustalić, kiedy się zjawią. Odpowiadał nam tylko sygnał zajętości. I co tu zrobić? Byliśmy zmęczeni i zniecierpliwieni. Nagle pojawiło się jakieś auto i zatrzymało na stacji. Wysłałam więc chłopaka, by się dowiedział, czy to przypadkiem nie ktoś z hotelu. Tak właśnie było – przypadkiem, bo właścicielka wybrała się do sklepu na zakupy.
- A czemu nie zadzwoniliście, ktoś by po was wyjechał – usłyszeliśmy w odpowiedzi, oczywiście po włosku.
Po 20- minutowej przejażdżce wysadzono nas na parkingu z instrukcją – idźcie w kierunku światła. No tak, na taki wyczyn nie byłam przygotowana. Ciemno, śniegu po kolana, a ja mam się wspinać pod górę. Droga zajęła nam dobre 10 minut – było bardzo stromo. Po tych przeżyciach byliśmy bardziej niż zadowoleni mogąc się udać do naszego przytulnego, acz przegrzanego pokoju. Zeszliśmy nawet do baru, by uzyskać kilka informacji.
- Nie mogliście się dodzwonić? A, tak. Siostra rozmawiała z babcią przez telefon. Co można tutaj robić? Brzydka pogoda, na trasy nie można, bo ścieżki są nieodśnieżone. Wczoraj to było pięknie. Można też gondolką wjechać na szczyt, ale przy tej mgle to nic nie będzie widać. Pozostaje wam wycieczka do Cervinii – tłumaczyła nam młoda dziewczyna, jedyna mówiąca jako – tako po angielsku.
Wystrój samego domku był bardzo uroczy – kominek, drewniane boazerie i plakaty z wypraw górskich. Najwidoczniej nasz pokój był jednym z najlepszych, bo zarówno kot, jak i pies próbowali mnie podejść i spać w naszym łóżku. Zostawiłam otwarte drzwi, bo było gorąco i czekałam na chłopaka. W swojej naiwności myślałam, że są spragnieni moich pieszczot, ale szybko się okazało, że bardziej nęcące dla nich są pościele…
Nazajutrz pogoda również nie sprzyjała. Zjedliśmy skromne, jak na nasze gusta śniadanie na słodko – dwa kawałki chleba, dżem i jogurt. Nadal głodni ruszyliśmy naszą ukochaną ścieżką w dół. Stamtąd podwieziono nas do przystanku, skąd odchodził bus do Cervinii. Mieli nas odebrać o piątej.
Cervinia
Miasteczko jest położone u stóp Matterhornu – charakterystycznej góry, dla której widoku przyjechaliśmy do Włoch. Niestety, nie było nam dane jej ujrzeć. Pokręciliśmy się po centrum – nie ma tam nic ciekawego, tylko piękne krajobrazy, gdy mgła nie przeszkadza.
Potem kupiliśmy jabłuszko i zjeżdżaliśmy z górki aż do znudzenia. Dla mojego chłopaka było to bardzo „egzotyczne” zajęcie. Robił to po raz pierwszy w życiu, nie licząc trzech zjazdów na pożyczonych sankach w Czechach. Mieliśmy dużo szczęścia, bo już o pierwszej znaleźliśmy restaurację z menu dnia. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, a raczej nie pamiętaliśmy, że o 14 wszystko jest zamykane na sjestę i na posiłek trzeba czekać do 18. Dostaliśmy eskalopki w sosie śmietanowym, lasagne, spaghetti bolognese i winko, wszystko za niewygórowaną cenę. Potem tylko na zakupy, espresso, ciacho i na umówione spotkanie. Musieliśmy zdążyć na 17. A na miejscu znowu nikogo nie było. Po piętnastu minutach zadzwoniliśmy.
- Tak tak, zaraz po was przyjadą – odpowiedział właściciel po włosku. Czekaliśmy ponad godzinę we mgle i śnieżycy, przy minus 17 stopniach, wypatrując upragnionego auta. Oczywiście nie wiedzieliśmy kto, ani czym się po nas zjawi, więc nerwy mieliśmy napięte do granic. Wreszcie przyjechała po nas młoda dziewczyna i zawiozła nas na parking. Już tylko pod górkę i byliśmy w domu.
Potem kupiliśmy jabłuszko i zjeżdżaliśmy z górki aż do znudzenia. Dla mojego chłopaka było to bardzo „egzotyczne” zajęcie. Robił to po raz pierwszy w życiu, nie licząc trzech zjazdów na pożyczonych sankach w Czechach. Mieliśmy dużo szczęścia, bo już o pierwszej znaleźliśmy restaurację z menu dnia. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, a raczej nie pamiętaliśmy, że o 14 wszystko jest zamykane na sjestę i na posiłek trzeba czekać do 18. Dostaliśmy eskalopki w sosie śmietanowym, lasagne, spaghetti bolognese i winko, wszystko za niewygórowaną cenę. Potem tylko na zakupy, espresso, ciacho i na umówione spotkanie. Musieliśmy zdążyć na 17. A na miejscu znowu nikogo nie było. Po piętnastu minutach zadzwoniliśmy.
- Tak tak, zaraz po was przyjadą – odpowiedział właściciel po włosku. Czekaliśmy ponad godzinę we mgle i śnieżycy, przy minus 17 stopniach, wypatrując upragnionego auta. Oczywiście nie wiedzieliśmy kto, ani czym się po nas zjawi, więc nerwy mieliśmy napięte do granic. Wreszcie przyjechała po nas młoda dziewczyna i zawiozła nas na parking. Już tylko pod górkę i byliśmy w domu.
Valtournache dzień drugi
Jak mogliśmy się domyśleć po wcześniejszych przygodach, wyjazd do miasta nie był łatwy. Oczywiście powiedzieli nam, że zawiozą nas rano na dół. Próbowałam sprecyzować, co to znaczy rano, ale nie warto było się trudzić… W końcu dano nam znak, że mamy schodzić na parking. Tam czekał już kierowca – ale, jak się okazało, nie na nas. Jeszcze jedna para musiała jechać do centrum, wracali już z wakacji. Auto miało tylko dwa miejsca – dziewczyna i bagaże musiała jechać w bagażniku…
Zadzwoniliśmy do hotelu i wyjaśniliśmy sprawę – ok, właściciel zaraz nas odwiezie – jasssne… Czekaliśmy we mgle i śniegu, jak zwykle, ale w brew pozorom nie można się do tego przyzwyczaić. Byłam zniecierpliwiona i zła. W końcu pojawił się właściciel – jedzie pan do miasta – nie, do domu – odburkną i poszedł. No cóż, czekamy dalej. Za 10 minut pojawił się znowu. Pokręcił się, coś tam porobił, nie widzieliśmy dokładnie. Zadzwoniliśmy ponownie do hotelu i usłyszeliśmy tę samą odpowiedź co wcześniej. Po chwili telefon odebrał właściciel i słyszymy jak mówi, do żony że wcale nie chce nas nigdzie zabierać i że mu nie po drodze. Po kolejnych 15 minutach chyba się poddał – zawołał nas, byśmy z nim pojechali. Koszmar! Powrót o piątej – tylko żebyśmy się nie spóźnili!
Pokręciliśmy się po uliczkach, potem wzdłuż strumienia pod górkę, ale nie mogliśmy wybrać się na żaden ze szlaków, bo były zasypane. Mimo wszystko uparłam się iść do grot – bardzo interesują mnie takie atrakcje. Szło się ciężko, brnęło przez śnieg i zapadało co chwilę po udo, jednakże mieliśmy sporą frajdę. Po dwóch godzinach marszu, nie było nam już tak wesoło. Drogowskaz mówił, że groty są oddalone o dwa kilometry. Było jasne, że się zgubiliśmy. Nie widzieliśmy szlaku, a ostatnie oznaczenie prowadziło do lasu. Zrezygnowani postanowiliśmy wracać nie osiągnąwszy celu.
Byliśmy już na głównej szosie, kiedy zobaczyłam drogowskaz na szlak nad jezioro. Mieliśmy jeszcze dużo czasu, więc spróbowaliśmy szczęścia. Po przyjemnym marszu, wreszcie dotarliśmy na miejsce – szkoda, że nic nie było widać… Nie mogłam uwierzyć, że mgła może być tak gęsta! Oto droga i widok na jezioro.
Zmęczeni po całym dniu wędrówki, chcieliśmy coś zjeść. Jak pisałam wcześniej, przed szóstą było to niemożliwe. Obeszliśmy miasteczko w tę i z powrotem, ale bez rezultatu. W końcu wylądowaliśmy w bardzo przytulnej kawiarence i ratowaliśmy się naleśnikami. Czasu było dużo, więc po naleśnikach były lody, a po lodach była jedna kawa, druga kawa… i marudzenie chłopaka, że za dużo jem. O piątej udaliśmy się na miejsce spotkania, doskonale wiedząc, że nikt się tam nie zjawi o tej porze. A nóż… Czekaliśmy godzinę, ale tym razem nie dłużyło nam się tak bardzo. Może dlatego, że się tego spodziewaliśmy. Jak to dobrze, że to już ostatni dzień!
Nazajutrz, bez większych problemów pojechaliśmy z powrotem do Chatillon i dalej na zwiedzanie Aosty. Na naszej trasie znalazł się znowu Turyn, tym razem na dłużej, ale o tym napiszę oddzielny post.
Jak mogliśmy się domyśleć po wcześniejszych przygodach, wyjazd do miasta nie był łatwy. Oczywiście powiedzieli nam, że zawiozą nas rano na dół. Próbowałam sprecyzować, co to znaczy rano, ale nie warto było się trudzić… W końcu dano nam znak, że mamy schodzić na parking. Tam czekał już kierowca – ale, jak się okazało, nie na nas. Jeszcze jedna para musiała jechać do centrum, wracali już z wakacji. Auto miało tylko dwa miejsca – dziewczyna i bagaże musiała jechać w bagażniku…
Zadzwoniliśmy do hotelu i wyjaśniliśmy sprawę – ok, właściciel zaraz nas odwiezie – jasssne… Czekaliśmy we mgle i śniegu, jak zwykle, ale w brew pozorom nie można się do tego przyzwyczaić. Byłam zniecierpliwiona i zła. W końcu pojawił się właściciel – jedzie pan do miasta – nie, do domu – odburkną i poszedł. No cóż, czekamy dalej. Za 10 minut pojawił się znowu. Pokręcił się, coś tam porobił, nie widzieliśmy dokładnie. Zadzwoniliśmy ponownie do hotelu i usłyszeliśmy tę samą odpowiedź co wcześniej. Po chwili telefon odebrał właściciel i słyszymy jak mówi, do żony że wcale nie chce nas nigdzie zabierać i że mu nie po drodze. Po kolejnych 15 minutach chyba się poddał – zawołał nas, byśmy z nim pojechali. Koszmar! Powrót o piątej – tylko żebyśmy się nie spóźnili!
Pokręciliśmy się po uliczkach, potem wzdłuż strumienia pod górkę, ale nie mogliśmy wybrać się na żaden ze szlaków, bo były zasypane. Mimo wszystko uparłam się iść do grot – bardzo interesują mnie takie atrakcje. Szło się ciężko, brnęło przez śnieg i zapadało co chwilę po udo, jednakże mieliśmy sporą frajdę. Po dwóch godzinach marszu, nie było nam już tak wesoło. Drogowskaz mówił, że groty są oddalone o dwa kilometry. Było jasne, że się zgubiliśmy. Nie widzieliśmy szlaku, a ostatnie oznaczenie prowadziło do lasu. Zrezygnowani postanowiliśmy wracać nie osiągnąwszy celu.
Byliśmy już na głównej szosie, kiedy zobaczyłam drogowskaz na szlak nad jezioro. Mieliśmy jeszcze dużo czasu, więc spróbowaliśmy szczęścia. Po przyjemnym marszu, wreszcie dotarliśmy na miejsce – szkoda, że nic nie było widać… Nie mogłam uwierzyć, że mgła może być tak gęsta! Oto droga i widok na jezioro.
Zmęczeni po całym dniu wędrówki, chcieliśmy coś zjeść. Jak pisałam wcześniej, przed szóstą było to niemożliwe. Obeszliśmy miasteczko w tę i z powrotem, ale bez rezultatu. W końcu wylądowaliśmy w bardzo przytulnej kawiarence i ratowaliśmy się naleśnikami. Czasu było dużo, więc po naleśnikach były lody, a po lodach była jedna kawa, druga kawa… i marudzenie chłopaka, że za dużo jem. O piątej udaliśmy się na miejsce spotkania, doskonale wiedząc, że nikt się tam nie zjawi o tej porze. A nóż… Czekaliśmy godzinę, ale tym razem nie dłużyło nam się tak bardzo. Może dlatego, że się tego spodziewaliśmy. Jak to dobrze, że to już ostatni dzień!
Nazajutrz, bez większych problemów pojechaliśmy z powrotem do Chatillon i dalej na zwiedzanie Aosty. Na naszej trasie znalazł się znowu Turyn, tym razem na dłużej, ale o tym napiszę oddzielny post.
luty 2015
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz