Bocas del Toro
Po drodze poznaliśmy dwie młode Skandynawki. Na brzegu
pewien pan pokazał nam drogę do taniego hotelu Coconut. Od razu spodobał mi się
jego klimat, ale warunki były tragiczne. Nasze współtowarzyszki zatrzymały się
tam na noc. My poszliśmy na dalsze poszukiwania. Kolejny hostel bardzo przypadł
Alberto do gustu, ale niestety nie miał kuchni ani żadnych lokatorów. Mimo
protestów mojego narzeczonego zakwaterowaliśmy się w Coconut. Odszukaliśmy
nasze znajome i poszliśmy coś z nimi zjeść. Potem zamówiliśmy wycieczkę i
znaleźliśmy świetne miejsce na batido. Wieczorem w hostelu poznaliśmy wiele
ciekawych osób.
Nazajutrz mimo deszczu zjawiliśmy się w umówionym miejscu,
by zabrano nas łodzią na kilka wysp. Na szczęście dosyć szybko się wypogodziło.
Najpierw pojechaliśmy obserwować dzikie delfiny, nie było ich jednak zbyt
wiele. Jestem jednak do tego przyzwyczajona, zawsze jak wybieram się na takie
wyprawy to okazuje się, że akurat warunki nie sprzyjają pojawieniu się
stworków. Potem pojechaliśmy na snorkling, oglądaliśmy manglary i rozgwiazdy.
Trzymałam nawet jedną na ręce.
Potem zabrano nas na piękną wyspę z bielutkim
piaskiem i mieliśmy tam czas na plażowanie i kąpiele. Na koniec popłynęliśmy
blisko wyspy z leniwcami. Udało nam się zobaczyć kilka z nich, ale bardzo
słabo. Pomimo wrażeń z tej miłej wycieczki nadal miałam jeszcze sporo energii.
W hotelu znowu siedziała grupka ludzi. Zlitowali się nade mną i trochę sobie
pogadaliśmy i pograliśmy w chińczyka. Postanowiliśmy nazajutrz całą grupą udać
się na Red Frog Beach, na wyspę Bastimento.
Kolejnego dnia pogoda dopisała, więc załatwiliśmy sobie
łódkę na plażę czerwonych żab. Byliśmy całkiem podekscytowani, myśleliśmy, że
płazy obskoczą nas ze wszystkich stron. Niestety, trochę się zawiedliśmy. Nie
dość, że trzeba było zapłacić za wstęp na wyspę, to jeszcze okazało się, że
rzeczone żaby są tak małe, że trzeba ich dobrze poszukać, by cokolwiek
zauważyć. Zaczęliśmy więc wizytę od rozglądania się na prawo i lewo. W końcu
wypatrzyliśmy jedną mini żabkę i próbowaliśmy ją sfotografować. Na całej wyspie
znaleźliśmy jakieś 4 płazy…
Wizyta nie była jednak stracona, poopalaliśmy się,
poplotkowaliśmy i pomoczyliśmy w Morzu Karaibskim. Po południu, chociaż
wykończeni słońcem, upichciliśmy coś razem w naszym cudownym Coconut Hostel…
Po przebudzeniu stwierdziliśmy, że znowu pada… Pokręciliśmy
się po hotelu i czekaliśmy na poprawę pogody. Kończyły nam się już fundusze,
więc po dogadaniu z właścicielką przenieśliśmy się do ekskluzywnego pokoju
wyposażonego w 3 materace. Zamiast drzwi w futrynie wisiał stary kawałek
namiotu. Nasz luksusowy apartament dzieliliśmy z Gerardo – znajomym z
poprzedniej wycieczki. Bardzo dobrze nam się razem przebywało. Jak tylko niebo
się rozchmurzyło, wskoczyliśmy na rowery z naszym współlokatorem i innym
chłopakiem, który miał swoje lokum na korytarzu. Pojechaliśmy aż na drugą
stronę wyspy Colon - do Playa de Estrellas.
Z górki, pod górkę, deszcz, serpentyny – a hamulce słabe. Po
jednej stronie urwisko, a po drugiej skały. Drogi dziurawe bardziej niż w
Polsce, więc aż się prosiło o wypadek. Kogo mogło to spotkać, jak nie mnie?
Oczywiście wyleciałam prawie w powietrze na jednej wyrwie i się trochę
poodzierałam. Przez krótką chwilę myślałam, że czeka mnie bliższe spotkanie ze
ścianą skalną, ale w porę się wywróciłam. Wkurzona, wyśmiana i poobijana
kontynuowałam wycieczkę.
Na plaży rozgwiazd nie zaświeciło słońce, ale mimo to było
przyjemnie pobrodzić we wodzie i poszukać tych stworzeń. Udało nam się znaleźć
kilka z nich, ale niestety nie wolno ich było dotykać. Później przyczepiła się
do mnie jakaś mała dziewczynka i razem wypatrywałyśmy różnych rybek. Jedna była
bardzo długa i niemalże przezroczysta – śliczna! Niestety, nie udało mi się jej
uwiecznić na zdjęciu.
Poleniliśmy się trochę na plaży, a z pobliskiego baru grali
dla nas Mana. Pora było już wracać, bo musieliśmy oddać rowery do godziny
szóstej. Droga do Bocas Town również nie była spokojna. Chłopcy mieli więcej
energii od nas, więc pojechali przodem, a tymczasem rower Alberto zastrajkował.
Pedały się zaklinowały, i nie szło nic dalej zrobić. Po bezskutecznych próbach
zaniechaliśmy tych wysiłków i postanowiliśmy, że pojadę po pomoc. Dogoniłam
chłopaków i sprowadziłam do mego ukochanego. Magia zadziałała – ledwo dotknęli
roweru, a już chodził jak nowy. Trochę głupio się nam zrobiło, ale
najważniejsze, że mogliśmy jechać dalej. Po powrocie do hostelu postanowiliśmy
ugotować jukę – nigdy jej jeszcze nie jadłam. Miło było tak razem pichcić, ale to warzywo nie wywarło na mnie
specjalnego wrażenia – taki twardy i ciut mniej smaczny ziemniak. Co robić,
ważne że coś ciepłego w żołądku wylądowało. Po cowieczornej partyjce w
chińczyka padliśmy jak zabici.
Kolejny dzień i kolejna wycieczka. Poczekaliśmy aż ustanie
deszcz i poszliśmy na spacer na plażę. Drogi były rozmokłe i piasek usuwał się
nam spod nóg. W niektórych miejscach musieliśmy uciekać przed falami. Po
przejściu sześciu kilometrów stwierdziliśmy, że dosyć nam tego spaceru. Usiedliśmy
w restauracyjce Paki Point i zamówiliśmy zasłużone batido. Nie zabawiliśmy
jednak długo, bo nadeszły ciemne chmury i zbierało się na burzę. Niestety, nie
zdążyliśmy dotrzeć do hostelu zanim rozpadało się na dobre. Takie są uroki pory
deszczowej. Pozostało nam tylko znowu coś ugotować i posiedzieć do późna ze
znajomymi.
Ostatni dzień na Bocas – razem z Gerardo i dwiema Niemkami
popłynęliśmy na wyspę Carenero. Jest to sąsiadujący ląd z wyspą Colon, mieliśmy
do niej tylko kilkadziesiąt metrów. Śmiałam się, że z oszczędności można by
samemu się tam przepłynąć.
Słońce wreszcie wyszło zza niekończących się chmur i raczyło
ogrzać nasze zmęczone ciała. Pospacerowaliśmy trochę po brzegu, uważnie
omijając setki kłębiących się pod nogami krabów. To były ciekawe stworzenia –
jedne szczypce miały ogromne, jakby zbyt ciężkie, a drugie dosyć proporcjonalne
do reszty ciała. Wyglądały jakby chciały walnąć z sierpowego- mali bokserzy. Na
dodatek przypałętały się do nas jakieś bezpańskie psy, ale o dziwo słuchały
moich komend. Przechodnie myśleli, że to nasze pupile, nie odstępowały nas na
krok.
Korzystając z w miarę dobrej pogody, ponurkowaliśmy z moim zestawem do snorklingu i już po dwóch godzinach wracaliśmy do hostelu. A tam, niespodzianka. Dowiedzieliśmy się, że naszą gospodynię ugryzł szczur i wcale nie uciekł z miejsca zbrodni. Jak ja mówiłam, że też jednego widziałam to mi wmawiali, że wymyślam. To wszystko wydarzyło się w kuchni, więc bałam się cokolwiek tam gotować. Poszliśmy więc na obiad do knajpki obok i odprowadzeni przez Gerardo, ruszyliśmy w drogę do Panamy.