Nikaragua
I znowu od rana w podróży. Tym razem wzięliśmy taksówkę aż
do Tanque, skąd odchodził autobus do Penas Blancas, miasteczka granicznego. I
tam znowu odbył się cały ten cyrk z odprawami, z zapłatą za wyjazd, za wjazd,
podatkiem, kserokopią paszportu, wymianą waluty… To chyba najgorsza część
wycieczki. Potem znowu chciano nas naciągnąć na transport, bo oczywiście nie ma
już autobusów do Granady, trzeba taksówka do Rivas i potem bus w dalsza drogę.
Wiedzieliśmy, że to kłamstwo, ale ciężko było o współpracę z kimkolwiek, mimo
wspólnego języka. W końcu wsiedliśmy do chickenbusa w kierunku Managui. Zdarto z nas kasę i wyrzucono na jakimś skrzyżowaniu. Stamtąd już
tylko jeden chickenbus do centrum i po wszystkim.
Z duszą na ramieniu przedarliśmy się przez nieciekawą
dzielnicę, taki ogromny targ. Ludzie byli natarczywi i zaniedbani. W końcu natrafiliśmy
na jakąś małą restauracyjkę, w której mogliśmy cos przekąsić. Byliśmy głodni
jak wilki. Ja oczywiście zamówiłam sobie batido. Trzeba było korzystać, bo
tamtejsze owoce były naprawdę pyszne.
Zrobiliśmy sobie spacerek aż do mieszkania naszych kolejnych
gospodarzy – dwóch francuzów. Tam zastaliśmy jeszcze jednego gościa, bardzo
specyficzną dziewczynę. Prawie od razu zasugerowano nam, byśmy poszli się
przewietrzyć. Niestety, nie było innego wyjścia jak ruszyć na zwiedzanie z tą
dziwną i śmierdzącą amerykanką. Na
szczęście na dworze nie było tego aż tak czuć. Poszliśmy więc do Parque
Central, Plac Katedralny przed którym, oprócz kościoła stały kolorowe domy
kolonialne. Dalej ruszyliśmy Calle la Calzada do Kościoła Guadalupe i dalej do
nadbrzeżnego parku. Był on strasznie zaśmiecony i jak się potem okazało,
niebezpieczny. Jakiś starszy pan zawrócił nas i powiedział, że lepiej tędy nie
chodzić o tej godzinie, chociaż było jeszcze widno. Jakby na potwierdzenie jego
słów wybuchła ogromna awantura, więc czmychnęliśmy stamtąd czym prędzej.
Zatrzymaliśmy się jeszcze przy głównej ulicy przepełnionej barami i
restauracjami na małe batido i piwo. Wieczór nie był już tak upalny więc miło
było posiedzieć sobie na powietrzu. Niestety ten sielankowy nastrój zepsuły mi
żebrzące dzieciaki. Były tak natarczywe, że wsadzały turystom palec do
jedzenia, by im je oddali. Tak wyszkolone przez opiekunów podchodziły co chwile
do stolika. Jasne, że zdaję sobie sprawę, że to nie ich wina, ale przyzwalając
na coś takiego sprawiamy, że rodzice nie karmią swoich pociech, tylko wysyłają
ich, by same sobie coś poszukały. Zawsze ktoś się zlituje, na zabiedzone nie
wyglądały.
Po powrocie do domu obejrzeliśmy wszyscy razem grę o tron i
poszliśmy spać. Upał męczy bardziej, niż mogłoby się wydawać.
Narastający upał obudził nas dosyć wcześnie. Przy takich
temperaturach nie chciałam codziennie siedzieć w mieście, więc pojechaliśmy do
Laguna de Apollo, kolejnego jeziorka powulkanicznego. Nie było zbytnio
oddalone, ale i tak trzeba było pojechać autobusem. To jest niesamowite, co
ludzie potrafią do tych busów włożyć. Na dach ładowane są walizki, rowery i
deski surfingowe, a wszystko przewiązane liną. W środku kwiaty, owoce i kury.
Wszyscy jechali zduszeni, ale na szczęście mieliśmy miejsce siedzące.
W tym oto busie poznaliśmy kanadyjska parkę i
zdecydowaliśmy, że pójdziemy do ośrodka z kajakami. Za 8 dolarów za dzień można
było korzystać z całego ich sprzętu. Co ważne, mieli tez kamizelki ratunkowe,
więc udało mi się namówić Alberto, by spróbował tego sportu. Tak mu się to
spodobało, że popłyną nawet jedynką w głąb laguny.
I tak pluskając się i próbując stand up paddle boarding szybko minął
dzień. Towarzystwo było bardzo miłe. Aż
szkoda, że nie zatrzymali się w Granadzie. Zjedliśmy dobry makaron ( wreszcie
żaden ryż z fasolą) w tutejszej restauracji i wieczorkiem wróciliśmy do
Grenady. Tam wstąpiliśmy na obowiązkowy batido z niezwykle uroczym
obsługującym.
- Dobry wieczór, jakie pan ma batido?
- Te co widać
- Ale ja nie znam tych nazw, jak smakują?
- Owocowo – wymamrotał patrząc w drugą stronę – a najlepiej
to pójdźcie sobie do tego sklepu tam na rogu – poradził nam jeszcze.
Nie ma to jak życzliwość. Poszliśmy więc gdzieś indziej,
według dobrej rady. Gdy wróciliśmy do domu wszyscy byli zajęci, więc poszliśmy
po prostu spać.
Podczas poprzednich spacerów zauważyła przepiękne dorożki.
Zachciało mi się odgrywać turystkę, a Alberto przystał na ten kaprys. Od rana
poszliśmy więc poszukać kogoś, kto
chciałby nam taką przyjemność udostępnić. Wycieczka wokół miasta trwała
godzinkę, a pan powożący opowiadał nam przy okazji historie Granady i polecał
miejscowe sklepy.
Najpierw ruszyliśmy do znanego już nam Placu Głównego, potem
w dół nad Malecon de Granada nad jezioro
Nikaragua. Później wąskimi uliczkami dotarliśmy do Parku Xalteva i kościoła o
tej samej nazwie. Tam zatrzymaliśmy się na krótki spacer. Miło było jednak
wrócić pod dach bryczki - na tym ostrym słońcu
nie dało się długo wytrzymać.
Największe wrażenie zrobił na nas Kościół la Merced, do
którego wróciliśmy po naszej wycieczce objazdowej. Wdrapaliśmy się na jego wieżę
by podziwiać piękne widoki. Można było stamtąd zobaczyć katedrę, z drugiej
strony kopułę, a z jeszcze innej wulkany. Wróciliśmy także do fabryki hamaków,
gdzie pokazano nam jak się je wyrabia i opowiedziano o nich co nieco. Ciekawe
doświadczenie, ale i tak nic nie kupiliśmy.
Jeszcze tego samego dnia zabraliśmy nasze plecaki i
pojechaliśmy do Rivas, by zdążyć jeszcze na ostatni prom na Ometepe –
największą wyspę na zbiorniku słodkowodnym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz