środa, 13 maja 2015

Nikaragua Granada

Nikaragua

I znowu od rana w podróży. Tym razem wzięliśmy taksówkę aż do Tanque, skąd odchodził autobus do Penas Blancas, miasteczka granicznego. I tam znowu odbył się cały ten cyrk z odprawami, z zapłatą za wyjazd, za wjazd, podatkiem, kserokopią paszportu, wymianą waluty… To chyba najgorsza część wycieczki. Potem znowu chciano nas naciągnąć na transport, bo oczywiście nie ma już autobusów do Granady, trzeba taksówka do Rivas i potem bus w dalsza drogę. Wiedzieliśmy, że to kłamstwo, ale ciężko było o współpracę z kimkolwiek, mimo wspólnego języka. W końcu wsiedliśmy do chickenbusa  w kierunku Managui. Zdarto z nas kasę i  wyrzucono na jakimś skrzyżowaniu. Stamtąd już tylko jeden chickenbus do centrum i po wszystkim.

Z duszą na ramieniu przedarliśmy się przez nieciekawą dzielnicę, taki ogromny targ. Ludzie byli natarczywi i zaniedbani. W końcu natrafiliśmy na jakąś małą restauracyjkę, w której mogliśmy cos przekąsić. Byliśmy głodni jak wilki. Ja oczywiście zamówiłam sobie batido. Trzeba było korzystać, bo tamtejsze owoce były naprawdę pyszne.

Zrobiliśmy sobie spacerek aż do mieszkania naszych kolejnych gospodarzy – dwóch francuzów. Tam zastaliśmy jeszcze jednego gościa, bardzo specyficzną dziewczynę. Prawie od razu zasugerowano nam, byśmy poszli się przewietrzyć. Niestety, nie było innego wyjścia jak ruszyć na zwiedzanie z tą dziwną i śmierdzącą amerykanką.  Na szczęście na dworze nie było tego aż tak czuć. Poszliśmy więc do Parque Central, Plac Katedralny przed którym, oprócz kościoła stały kolorowe domy kolonialne. Dalej ruszyliśmy Calle la Calzada do Kościoła Guadalupe i dalej do nadbrzeżnego parku. Był on strasznie zaśmiecony i jak się potem okazało, niebezpieczny. Jakiś starszy pan zawrócił nas i powiedział, że lepiej tędy nie chodzić o tej godzinie, chociaż było jeszcze widno. Jakby na potwierdzenie jego słów wybuchła ogromna awantura, więc czmychnęliśmy stamtąd czym prędzej. Zatrzymaliśmy się jeszcze przy głównej ulicy przepełnionej barami i restauracjami na małe batido i piwo. Wieczór nie był już tak upalny więc miło było posiedzieć sobie na powietrzu. Niestety ten sielankowy nastrój zepsuły mi żebrzące dzieciaki. Były tak natarczywe, że wsadzały turystom palec do jedzenia, by im je oddali. Tak wyszkolone przez opiekunów podchodziły co chwile do stolika. Jasne, że zdaję sobie sprawę, że to nie ich wina, ale przyzwalając na coś takiego sprawiamy, że rodzice nie karmią swoich pociech, tylko wysyłają ich, by same sobie coś poszukały. Zawsze ktoś się zlituje, na zabiedzone nie wyglądały.

Po powrocie do domu obejrzeliśmy wszyscy razem grę o tron i poszliśmy spać. Upał męczy bardziej, niż mogłoby się wydawać.

Narastający upał obudził nas dosyć wcześnie. Przy takich temperaturach nie chciałam codziennie siedzieć w mieście, więc pojechaliśmy do Laguna de Apollo, kolejnego jeziorka powulkanicznego. Nie było zbytnio oddalone, ale i tak trzeba było pojechać autobusem. To jest niesamowite, co ludzie potrafią do tych busów włożyć. Na dach ładowane są walizki, rowery i deski surfingowe, a wszystko przewiązane liną. W środku kwiaty, owoce i kury. Wszyscy jechali zduszeni, ale na szczęście mieliśmy miejsce siedzące.

W tym oto busie poznaliśmy kanadyjska parkę i zdecydowaliśmy, że pójdziemy do ośrodka z kajakami. Za 8 dolarów za dzień można było korzystać z całego ich sprzętu. Co ważne, mieli tez kamizelki ratunkowe, więc udało mi się namówić Alberto, by spróbował tego sportu. Tak mu się to spodobało, że popłyną nawet jedynką w głąb laguny.


I tak pluskając się i próbując  stand up paddle boarding szybko minął dzień.  Towarzystwo było bardzo miłe. Aż szkoda, że nie zatrzymali się w Granadzie. Zjedliśmy dobry makaron ( wreszcie żaden ryż z fasolą) w tutejszej restauracji i wieczorkiem wróciliśmy do Grenady. Tam wstąpiliśmy na obowiązkowy batido z niezwykle uroczym obsługującym.

- Dobry wieczór, jakie pan ma batido?
- Te co widać
- Ale ja nie znam tych nazw, jak smakują?
- Owocowo – wymamrotał patrząc w drugą stronę – a najlepiej to pójdźcie sobie do tego sklepu tam na rogu – poradził nam jeszcze.

Nie ma to jak życzliwość. Poszliśmy więc gdzieś indziej, według dobrej rady. Gdy wróciliśmy do domu wszyscy byli zajęci, więc poszliśmy po prostu spać.

Podczas poprzednich spacerów zauważyła przepiękne dorożki. Zachciało mi się odgrywać turystkę, a Alberto przystał na ten kaprys. Od rana poszliśmy więc poszukać  kogoś, kto chciałby nam taką przyjemność udostępnić. Wycieczka wokół miasta trwała godzinkę, a pan powożący opowiadał nam przy okazji historie Granady i polecał miejscowe sklepy.


Najpierw ruszyliśmy do znanego już nam Placu Głównego, potem w dół nad  Malecon de Granada nad jezioro Nikaragua. Później wąskimi uliczkami dotarliśmy do Parku Xalteva i kościoła o tej samej nazwie. Tam zatrzymaliśmy się na krótki spacer. Miło było jednak wrócić pod dach bryczki -  na tym ostrym słońcu nie dało się długo wytrzymać.



Największe wrażenie zrobił na nas Kościół la Merced, do którego wróciliśmy po naszej wycieczce objazdowej. Wdrapaliśmy się na jego wieżę by podziwiać piękne widoki. Można było stamtąd zobaczyć katedrę, z drugiej strony kopułę, a z jeszcze innej wulkany. Wróciliśmy także do fabryki hamaków, gdzie pokazano nam jak się je wyrabia i opowiedziano o nich co nieco. Ciekawe doświadczenie, ale i tak nic nie kupiliśmy.







Jeszcze tego samego dnia zabraliśmy nasze plecaki i pojechaliśmy do Rivas, by zdążyć jeszcze na ostatni prom na Ometepe – największą wyspę na zbiorniku słodkowodnym. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz