czwartek, 7 maja 2015

Kostaryka

Kostaryka

Od samego rana złapaliśmy chickenbusa z Boquete do David, a stamtąd autokar do San Jose w Kostaryce. Jechaliśmy przez Paso Canoas i chociaż byliśmy przygotowani na długą, męczącą podróż, to byliśmy niemile zaskoczeni rozwojem sytuacji. Na granicy musieliśmy wysiąść z autokaru i przejść pieszo dwie odprawy. Oczywiście wszędzie nas przeszukiwali, wypytywali i nie chcieli nas wpuścić do Kostaryki bez dowodu, że  opuścimy ten kraj. Wiedzieliśmy o takiej ewentualności, więc pokazaliśmy nasze bilety na samolot powrotny z Panamy do Europy. Niestety, mimo iż taki dowód starczył w większości przypadków, nie przekonało to naszego kontrolera. Przypuszczalnie z powodu narodowości mojego narzeczonego. Nikt tam nie lubi meksykan i starają się im utrudnić życie jak tylko się da. Musieliśmy więc iść do butki z biletami i wykupić miejsce na podróż powrotną, którego nigdy nie mieliśmy wykorzystać. Nie mogliśmy go również sprzedać, bo bilet był imienny. Z powrotem do Panamy chcieliśmy jechać przez północną część kraju, aż do Boca del Torro. No trudno. Czekało nas jeszcze parę godzin podróży.

Gdy dotarliśmy do San Jose, był już wieczór. Padało obficie, cóż, żadna niespodzianka podczas pory deszczowej. Poszliśmy pozwiedzać raczej nieciekawe miasto i zjeść obiad w restauracji z polecenia. Lokalne jedzenie nie przypadło mi do gustu. Ryż z fasolą są podstawą tutejszej kuchni.

Droga do miejsca, w którym mieliśmy spać zajęła nam półtorej godziny. Ruch w San Jose to jakaś tragedia. Umówiliśmy się z naszym gospodarzem, że dojedziemy do niego do domu koło 20. Trzydzieści metrów na wschód i dziesięć  na południe od cmentarza żydowskiego. Zielony dom ze śmieciami przed posesją… Pięknie podany adres. Pokręciliśmy się po okolicy stanęliśmy przed wskazanym domem, ale nie było żadnego dzwonka. Telefon nie odpowiadał. Zdecydowaliśmy  się na stary podwórkowy sposób : Joakiiiiiiiim… Joakiiiiiiiiiim. W końcu wyszła sąsiadka i wpuściła nas do środka. Nasz gospodarz ugościł nas jak mógł najlepiej i oświadczył, że nazajutrz musi wyjść  o 6 rano…

Nie mieliśmy większych trudności ze wstaniem. Musieliśmy złapać autobus do innego miasteczka, skąd odjeżdżał autokar na wulkan Poas. Wyszliśmy dość wcześnie i zapytaliśmy kierowcy, czy jedzie do tego miasteczka. Zniecierpliwiony dał nam znak, by wsiadać, uruchomił silnik i poinformował, że owszem, jedzie tam gdzie chcemy, ale okrężną drogą i bierze dwa razy tyle pieniędzy. Nie mogliśmy już niestety wysiąść. Okazało się, że dwójka innych turystów też została tak oszukanych. Niestety, na rzeczony autokar spóźniliśmy się pięć minut i już go nie zastaliśmy. Okazało się, że to jedyny transport  na wulkan.

Popytaliśmy trochę tubylców i okazało się, że jadąc kilkoma autobusami  możemy dotrzeć kilka kilometrów od wulkanu. Postanowiliśmy spróbować. Jeszcze dwójka turystów dołączyła do nas. Okazało się, że nasi kompani są ciekawi i zabawni, więc podróż mijała miło.

Na końcowym przystanku zastanawialiśmy się, co robić. Poszliśmy do restauracji i zapytaliśmy, czy ktoś by nas tam nie podwiózł za wynagrodzeniem, ale dosyć słono sobie liczyli. Przed lokalem dostrzegliśmy jednak starszego mężczyznę w jeepie. Ponowiliśmy naszą propozycję i przystał na nią z ochotą. I tak oto wepchnęliśmy się w szóstkę do auta i zduszeni  ruszyliśmy do parku Poas. 

A przed bramą wjazdową siedziała niezwykle „uprzejma” pani , która z góry poinformowała, że wejście kosztuje 12 dolarów, ale na szczycie i tak nic nie widać więc wchodzimy na własne ryzyko. Zażartowaliśmy, czy nie ma zniżek na brzydką pogodę, ale zgromiła nas spojrzeniem, więc umilkliśmy. Nie po to przebrnęliśmy przez takie przeszkody by się teraz poddać. A na szczycie mgła tak gęsta jak dym. Nie mogliśmy nic dojrzeć. Postanowiliśmy odpocząć tam chwilkę. Pięć minut potem mgła rozwiała się jak za dotknięciem różdżki  i na parę chwil ukazał się nam krater Poas. 


Tyle trudu nie poszło jednak na marne. Do autobusu powrotnego mieliśmy jeszcze półtorej godziny, a łagodne zejście na dół nie powinno trwać dłużej niż 10 minut, więc zrobiliśmy sobie spacer do laguny. Komary cięły niemiłosiernie, ale szlak był bardzo interesujący.


Droga powrotna przebiegała już bez większych ekscesów. Dotarliśmy do domu i zjedliśmy burrito z naszym gospodarzem i jego dziewczyną. Kolejnego ranka mieliśmy wyruszać do La Fortuna.

Do miasteczka jechało się sześć godzin, więc po przyjeździe rozglądaliśmy się za czymś do przekąszenia. Na szczęście udało nam się znaleźć knajpkę z niedrogim jedzeniem i przeczekać deszcz.  W pobliskim biurze turystycznym zapytaliśmy o atrakcje jakie oferują  i poszliśmy na spacer po miasteczku. Deszcz zelżał, więc pokręciliśmy się trochę po okolicy w oczekiwaniu na naszego gospodarza z couchsurfingu. Już myślałam, że nie przyjedzie, więc na wszelki wypadek poszukaliśmy jakieś tańszego hostalu, ale Kostaryka jest bardzo drogim miejscem. W końcu jednak pojawił się na motorze i pokazał nam drogę do swojego domu. Oczywiście bez adresu. Mieliśmy sporego pecha, bo deszcz prawie nie ustawał, więc nie mogliśmy nic robić. Siedzieliśmy na werandzie, bujaliśmy się na hamaku i rozmawialiśmy z Carlosem i jego współlokatorem. Był tak miły, że oddał nam swój pokój z łóżkiem, a sam spał na kanapie, mimo iż musiał następnego dnia iść do pracy.


Wieczorem przejaśniło się na chwilę, więc poszliśmy się wykąpać nad rzekę. Wzięłam tylko ręcznik – nowiutki, fioletowy, szybkoschnący z Decathlonu. Bardzo mi się podobał. Zostawiliśmy rzeczy na brzegu i poszliśmy zanurzyć się we wodzie. Była taka orzeźwiająca po cały upalnym dniu, którego nie ochładzał nawet deszcz. Gdy wyszliśmy na brzeg okazało się, że mój ulubiony ręcznik zniknął. Na początku myślałam, że się stoczył w zarośla, ale nie było po nim śladu. Ktoś nam go zwinął! Tego jeszcze nie było… Wróciliśmy do domu, a nasi gospodarze pękali ze śmiechu jak się dowiedzieli, co się stało. Przed samym wyjściem zastanawiałam się z 10 minut czy brać ten ręcznik, czy nie. To chyba był omen.

Kolejnego dnia chcieliśmy iść na tyrolkę – najdłuższa z nich miała około kilometra i przebiegała nad dwoma wodospadami. Ponoć można też było zobaczyć wierzchołek wulkanu Arenal. Niestety, znowu lało, więc snuliśmy się z kąta w kąt, trochę spaliśmy, ja sobie poczytałam. W południe się przejaśniło, więc założyłam sandałki i sukienkę i poszliśmy zapytać do pobliskiego biura, czy dzisiaj są wycieczki na canopy (tyrolkę). Kobieta złapała za telefon i rzuciła nam szybko – za pięć minut się zaczyna, idźcie, dzwonię, by na was poczekali. Więc pobiegliśmy. Wszyscy patrzyli na mnie jak na idiotkę. Mój strój nie był chyba zbyt odpowiedni na takie aktywności.

Mały busik zabrał nas do dżungli, gdzie mieliśmy się wspiąć na platformy i zjeżdżać na linie. Było bardzo wysoko, więc adrenalina nieźle nam podskoczyła. Upał był niemal nie do zniesienia, więc dobrze, że od czasu do czasu chłodził nas kapuśniaczek. Niestety, z obiecanych widoków były tylko wodospady, bo chociaż wulkan znajdował się tuz naprzeciw nas, przy tej mgle nie można go było dojrzeć, nie mówiąc już o jeziorze. I tak mieliśmy mnóstwo zabawy.

Po wszystkich zjazdach zabrano nas jeszcze do wioski tubylczej, by pokazać nam ich wyroby. Mogliśmy też spróbować ichniejszego alkoholu. Wyprawa skończyła się w sama porę. Gdy zdążaliśmy do naszego pojazdu rozpadało się na dobre.


Wieczorem, gdy chłopcy wrócili z pracy, ugotowałam obiad, pojechaliśmy po piwo i pograliśmy sobie razem na gitarze. To był chyba najlepszy couchsurfing do tej pory, czuliśmy się jak u starych znajomych.

Nazajutrz mieliśmy iść na autobus, który miał nas zawieźć prawie pod wulkan Arenal. Czekaliśmy więc na przystanku upewniliśmy się u miejscowych, czy na pewno przyjedzie. Tak tak, mówili, on zawsze przyjeżdża, zawsze o 10. 15 po już się zniecierpliwiłam i zapytałam znowu. Zadzwonili więc do kierowcy a ten stwierdził, że nikt go nie zawiadomił więc myślał, że nikt nie jedzie. Dzisiaj się nie zjawi…

Oj, ale się zdenerwowałam. Powiedziałam, że idę pieszo. Oczywiście poprztykałam się trochę z narzeczonym, ale i tak zrobiliśmy to co chciałam. Siła kobiecego uporu. Poszliśmy więc do Cerro Chato- mniejszego wulkanu z widokiem na jeziorko i Arenal.

Gdy dotarliśmy do wejścia do parku, dla pewności zapytałam tubylca – na wulkan to wprawo czy w lewo?
„Jak chcecie płacić to w prawo, a jak nie, to w lewo. Mogę was zaprowadzić” – powiedział.  
Zaoszczędzić po 10 dolarów od osoby? Jasne, czemu nie! Mężczyzna prowadził nas przez krzaki, potem musieliśmy przejść przez płytki strumyk, ale w końcu weszliśmy z powrotem na  oficjalny szlak. Na dole skwar i słońce a do góry parno i deszczowo. Widzieliśmy różnobarwne ptaki, niebieskie ogromne motyle i tukany. Niesamowita jest tam ta przyroda. Gdy dotarliśmy na szczyt naszym oczom ukazała się… mgła. Nic nie było widać. Wiedzieliśmy jednak, że można iść dalej ku dołowi i zejść do powulkanicznego jeziorka. Tak też zrobiliśmy. Nauczeni doświadczeniem staraliśmy się nie dotykać żadnych roślin – Alberto poparzył się, nie wiadomo którą z nich. Droga w dół była stroma i grząska. Nie wiem jakim cudem udało nam się tam dotrzeć, ściskaliśmy się co chwilę, a w butach mieliśmy pełno błota. Na miejscu nie było nic zachwycającego. Szara woda i mgła. Odważyłam się jednak wykąpać i ochłodzić.



W drodze powrotnej próbowaliśmy iść inną ścieżką, ale prowadziła nas dookoła, nie wiedzieliśmy dokąd nas zawiedzie, więc postanowiliśmy wrócić. Ogarnął mnie jakiś lęk, więc wolałam wdrapać się po obłoconym stoku jak najszybciej. Już myślałam, że nigdy tego nie dokonamy, ale w końcu nam się udało.
Gdy weszliśmy na brukowaną drogę, marzyłam już tylko o jednym smoothie. Na trasie widziałam wiele reklam, więc myślałam, że będzie z czego wybierać. Niestety, tego dnia wszystko było pozamykane i umierałam z pragnienia. To był już nasz mały rytuał, codziennie piliśmy co najmniej jednego batido. Tym razem musiałam obejść się smakiem.




W La Fortuna chcieliśmy zatrzymać się na dłużej, ale przy takiej pogodzie nie miało to większego sensu. Następnego dnia ruszyliśmy więc do Nikaragui. 

Maj 2015

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz