Wybraliśmy się z Alberto na urodzinowy weekend do
Drezna. Wyruszyliśmy w piątek wieczorem
z Bablacarem i zatrzymaliśmy się na Cs, tak by od samego rana można było
rozpocząć zwiedzanie. Nasz host był bardzo miły i pokazał nam miasto.
Mimo kapuśniaczku poszliśmy do Grosser Garten, parku, w
którym znajduje się barokowy Pałac Letni. Niestety, kręcono tam jakiś film i
nie mogliśmy wejść do środka. Falk poprowadził nas dalej do wysokiego bloku, z
którego rozpościerał się niezły widok na miasto. Wspinanie się po schodach
zrujnowanego budynku miało w sobie coś z przygody. Na samej górze wyjęliśmy
prowiant i delektowaliśmy się strawą.
Przyszedł czas na centrum - znowu wspięliśmy się do góry – na wieżę
widokową Kościoła Trzech Króli. Stąd mogliśmy lepiej obejrzeć zabytki nowego miasta. Widzieliśmy niemalże
czarny Kościół św. Krzyża, do którego mieliśmy się zaraz udać.
Niebo wyschło na chwilę, akurat byśmy mogli poprzechadzać
się po podwórzu Zwingera – barokowego pałacu. Na jego dziedzińcu znajduje się
wiele sadzawek, a gmach budynku zdobi
pozłacany zegar z dzwoneczkami po boku. Falk zaprowadził nas też do
„sekretnej fontanny”. Postanowiliśmy
odpocząć sobie przy niedobrej i niezwykle drogiej kawie.
Poczłapaliśmy do nietypowego barokowego kościoła
katolickiego – Hofkirche. Kościół Dworski jest bogato zdobiony, a swoją
strukturą przypomina świątynię luterańską.
Niestety, łaskawość pogody dobiegła końca. Podążając do Frauenkirche całkiem przemokliśmy. Kościół
Marii Panny robi jednak wrażenie. Ta kamienna barokowa budowla wznosi się
wysoko, swoją kopułą wybija się ponad resztę. A tuż obok rozłożyła się Akademia Sztuk Pięknych.
Nazywają ją wyciskarka do cytryn. Jeden rzut oka na jej dach i już wszystko
jasne. Gdzieś w międzyczasie znaleźliśmy malowidło Orszak Królewski.
Poszliśmy tarasami wzdłuż Łaby do Ogrodów Bruhlscher. Tam
rozpadało się na dobre, więc skryliśmy się pod jakimś daszkiem. Pojechaliśmy
jeszcze do pięknego sklepu z nabiałem – Molkerei Pfund. Zachwycił mnie swoim
wystrojem, cały w płytkach, z rzeźbionymi sufitami.
Wykończeni wrażeniami wróciliśmy do domu i zabraliśmy się za
gotowanie. Falk zaprosił kilkoro przyjaciół, więc było całkiem wesoło.
Niedzielę spędziliśmy poza miastem. Najpierw pojechaliśmy do
twierdzy Konigstein. Słoneczko przygrzewało a my wspinaliśmy się pod sam
Królewski Kamień. Niestety okazało się, że cena za wstęp jest kosmiczna, więc
przeszliśmy się dookoła i podziwialiśmy widoki. Już nie mogłam się doczekać
wycieczki do Bastei – drewnianego mostu łączącego formacje skalne w Szwajcarii
Saksońskiej.
Najpierw musieliśmy przeprawić się promem przez rzekę i
przejść przez małą, malowniczą osadę. Zatrzymaliśmy się w przyjemnej kawiarence
na małe co nieco i mogliśmy rozpocząć wspinaczkę. Co kawałek przystawaliśmy i
podziwialiśmy widoki. Najbardziej podobał mi się punkt tuż nad Łabą wijącą się
wśród zieleni, trzymaną w ryzach przez wapienne skały.
Wreszcie dotarliśmy do atrakcji głównej wycieczki – mogliśmy
przespacerować się słynnym mostem. Tłok utrudniał nam swobodne przemieszczanie
się. Każdy próbował zrobić sobie zdjęcie – my z resztą także. Szczerze mówiąc,
większe wrażenie robi widok na sam most, ale wszystko ma swoje uroki.
Po
wyczerpującej wędrówce zeszliśmy na stację. Tam okazało się, że pociąg
„wypadł”. Czekaliśmy więc na następny. Oczywiście miał się spóźnić o
nieokreśloną ilość czasu. Pięknie, my musieliśmy jakoś wrócić do domu. Na
szczęście pociąg w końcu pojawił się na horyzoncie i zdążyliśmy na nasz
transport do Berlina.
czerwiec 2015