środa, 4 września 2013

Cypr, czyli prawie jak w Grecji

Cypr

Po długim i wyczerpującym roku niewolniczej pracy wreszcie przyszła pora na wakacje. Tym razem wybraliśmy kierunek Cypr. O wyspie nie wiedziałam nic, oprócz tego, że przyjaciółka ze studiów pracowała tam jako kelnerka i bardzo jej się tam podobało. Ryzyk fizyk!

Alberto zarezerwował nam tanie loty do Pafos, na południowo-zachodnim wybrzeżu. Sama podróż trwała 3 i pół godziny, więc gdy dotarliśmy w końcu na promenadę umieraliśmy z głodu. Był już wieczór, wokół ciemno, ale światła latarni i muzyka wygrywana przez przydrożnych artystów nadawała romantycznego czaru. Wybraliśmy restauracyjkę nad samym brzegiem z widokiem na Morze Śródziemne. Zamówiliśmy menu dnia z typowym cypryjskim daniem mousaka. Jest to zapiekanka z bakłażanów i mięsa mielonego z sosem beszamelowym i żółtym serem. Pychota! Do tego podali nam sałatkę grecką, za którą nie przepadam. Jeszcze miało mi zbrzydnąć takie jedzenie, ale póki co byłam w siódmym niebie. Mimo ciężkich plecaków nabraliśmy ochoty na spacer promenadą. Spotkaliśmy tam chłopaka z iguaną (w każdym razie dużym jaszczurem ) na rękach, który pozwalał fotografować się ze swoim pupilem. Nie mogłam się powstrzymać – musiałam pogłaskać stwora. Miał taką mięciutką i dziwną w dotyku skórę.

Złapaliśmy autobus do naszego hotelu, który miał znajdować się niedaleko od morza. Krążyliśmy po ciemnych uliczkach wśród różnych przybytków, ale naszego nie było nigdzie widać. Pytani sklepikarze bez wahania pokazywali nam kierunek, w którym mamy podążać, ale mimo tych wskazówek nie udało nam się nic znaleźć. Całkiem przypadkowo przechodzący turyści uratowali nam skórę. Akurat też szli w tamtą stronę i widzieli kiedyś neon z naszego hotelu.

Wykończeni jakoś doczłapaliśmy się do celu. Hotel był bardzo mały i ładnie urządzony. Dostaliśmy apartament – sypialnia, łazienka, salon z aneksem kuchennym i balkonem z widokiem na morze. Wypiliśmy po drinku i poszliśmy spać.

Pierwszego dnia urządziliśmy sobie spacer do Grobowców Królewskich. Miało być niedaleko, ale upał sprawił, że asfaltowa droga ciągnęła się niemiłosiernie. Nie byłam nawet bardzo zainteresowana, ale Alberto uwielbia takie rzeczy i archeologię, więc musiałam snuć się po kamiennych płytach i podziwiać szczątki nekropolii.


Potem mieliśmy trochę lepszy plan. Poszliśmy wzdłuż morza aż do latarni i fortecy. Tutaj nareszcie mogliśmy się ochłodzić, zjeść lody i jakiś konkret. Niestety, nie bardzo lubię specjały tutejszej kuchni, więc pozostałam przy mousace. Zjedliśmy w bardzo ładnej portowej restauracji. Bardzo przypadła mi do gustu atmosfera tego miejsca. Posiedzieliśmy jeszcze trochę i ruszyliśmy do hotelu na kolejnego drinka z białą czekoladą. Przy tej gorączce to był prawdziwy luksus – siedzieliśmy nago na balkonie, osłonięci od wszelkich ciekawskich oczu i pozwalaliśmy by morska bryza owiewała nasze ciała. Likier z lodem smakował wyśmienicie, więc stało się to już naszą wieczorną rutyną.

Dalsze zwiedzanie postanowiliśmy odbyć również na piechotę. W sumie nie mieliśmy większego wyboru, bo autobusy jeździły bardzo rzadko. Szliśmy do centrum pod górkę, a potem pod górkę i znowu pod górkę… Zanim dotarliśmy do centrum byłam spocona jak szczur. Usiedliśmy więc w bardzo otwartej knajpce z widokiem na morze ( a jakżeby inaczej ) i zafundowaliśmy sobie świeży, chłodny sok. Mniam! Nie mogłam wyjść z podziwu, jak taki zwykły sok może tak wspaniale smakować i być niemalże symbolem nagrody na którą trzeba sobie zasłużyć. Ceny na Cyprze są niezwykle wysokie.

Podążając według mapy natrafiliśmy na dwa kościoły. Pierwszy, Panayia, zbudowany na podwyższeniu kryje w swych wnętrzach piękny obraz Matki Boskiej. Kolejny, Chrysopolitissa, jest otoczony licznymi ruinami. Jest znacznie ciekawszy i aby do niego zajrzeć trzeba najpierw przejść po kładkach i obejrzeć wszystko dookoła. Chyba nie muszę dodawać, że Alberto był w niebo wzięty.



Po drodze do domu zahaczyliśmy jeszcze o Turecki meczet i do marketu! Znudziły mi się już Mosaki na które trzeba wydać dużo pieniędzy. Postanowiłam ugotować spaghetti :D Było duuużo i pysznie. A potem pluskaliśmy się w basenie i leniuchowaliśmy. Trzeba było trochę odpocząć po zwiedzaniu.

Limassol

Kolejnego dnia pojechaliśmy na wycieczkę do oddalonego od Pafos o 70 kilometrów Limassol. Najpierw poszliśmy do Kurionu – kompleksy archeologicznego z malowniczo położonym amfiteatrem. Z jego szczytu rozpościera się piękny widok na plaże i morze. Niedaleko stąd, leniwym spacerkiem można dojść do Świątyni Apollina. Po prostu raj dla Mojego. Muszę jednak przyznać, że nie było tam tak nudno jak myślałam i wiele ruin zrobiło na mnie wrażenie.



Dalej poszliśmy do Zamku Kolossi, ale bardzo szybko przelecieliśmy wnętrze, bo już zamykali. Tuż obok naganiacze zachwalili różne dania ze swych restauracji. Daliśmy się skusić na zestaw dla dwojga – różnego rodzaju mięsa i ryby. Bardzo szybko pożałowaliśmy naszej decyzji – nie dość, że porcje były mikroskopijne i gdyby nie to, że mi nic nie smakowało, to Alberto by głodował, to jeszcze cena była dobijająca – 50 euro!!! Katastrofa…

Wkurzeni poszliśmy na spacer po mieście. Nie wiadomo było, co oglądaliśmy, mapa była dziwnie oznakowana, ale i tak nie mieliśmy ochoty na historię. Potem poszwędaliśmy się po ogrodach i promenadzie po zachodzie słońca. Latarnie oświetlały brzeg, a my jedliśmy lody i rozkoszowaliśmy się szumem fal. Chciałoby się tam zostać przez całą noc, ale musieliśmy już wracać do hotelu. Wszystko dobre, co się dobrze kończy.

Nikozja

Przyszła pora na stolicę. Do Nikozji jechało się trochę dłużej, ale było warto. Najpierw poszliśmy do części greckiej i bardzo się zawiedliśmy. Według mnie, nie było tam niczego ładnego. Natomiast po przejściu na stronę Turecką odżyliśmy. To zupełnie inna mentalność. Opuściliśmy pełną złości i ospałą Nikozję i znaleźliśmy się w kolorowym orientalnym świecie. Najciekawszym miejscem był stary market – balkony, plac i targujący się handlarze. Warte polecenia. Miło było spacerować wśród tamtejszych kolorowych uliczek i roześmianych turystów. Nie wiem, czym spowodowana jest aż tak ogromna różnica między granicami. Podejrzewam, że to historia nadal daje o sobie znać… A na obiad tym razem coś tańszego- kebab J




Ostatni autobus odjeżdżał relatywnie wcześnie, więc nie mieliśmy więcej czasu – musieliśmy znowu przekroczyć granicę i wracać do Pafos.

Prawie w Pafos

Pozostało nam jeszcze zwiedzić klasztor Ayios Neophytos. Zebraliśmy się z samego rana, aby złapać wczesny autobus. Niewiele ich kursowało w ciągu dnia, więc nie mieliśmy większego wyboru.


Klasztor Neofita częściowo wykuty w skale robi spore wrażenie, ale tylko z zewnątrz. Pokręciliśmy się trochę po dziedzińcu, zwiedziliśmy niezwykle nudne muzeum i nie pozostało nam nic więcej jak czekać na autobus powrotny. Niestety, pozostało do niego ponad godzina. Z nieba lał się żar niemiłosierny a wokół nie było nic do roboty. Moja niecierpliwa natura dała o sobie znać. Po krótkiej, acz burzliwej kłótni zmusiłam Alberto byśmy zaczęli iść w stronę Pafos – 7 kilometrów i postarali się złapać stopa. Jako dwoje dorosłych dojrzałych ludzi szliśmy naburmuszeni po dwóch różnych stronach ulicy. Po jakiś 10 minutach zatrzymał się kolo mnie młody przystojniak w sportowym aucie i zaproponował podwózkę. Przez chwilę myślałam, żeby z nim sama pojechać, ale niech tam już stracę… Włożyłam jedną nogę do auta i zawołałam Alberto. Mina mojego wybawiciela była bezcenna. Chyba się nie spodziewał jeszcze jednego pasażera. Jechał obrażony i się do mnie nie odzywał. Faceci…
Nie ma jednak tego złego – wróciłam do łask ukochanego  i spędziliśmy miły wieczór przy basenie.

W nasz ostatni dzień postanowiliśmy pojechać na skalę afrodyty – piękną plażę dla zakochanych. Wszędzie widniały poukładane z białych kamyczków serca. Pięknie to wyglądało. I ta woda, taka czysta! Bardzo przyjemnie się tam wylegiwało. W sam raz na zakończenie wakacji. Po totalnym spaleniu skóry udaliśmy się wreszcie na autobus. Taaak, miał przyjechać dopiero za 20 minut. No to czekamy. I czekamy. Nareszcie przyjechał i… pojechał dalej. Zostawił wszystkich ludzi koczujących na przystanku. Taki pech to tylko u mnie. Poziom stresu podniesiony o 100, bo to był przedostatni autobus, a jakoś trzeba wrócić do hotelu i na lotnisko… Na szczęście, następny busik raczył się zatrzymać i zabrać ze sobą całe spocone i ściśnięte towarzystwo. Ważne, że na pokładzie.




Reszta podróży do domu przebiegła bez większych problemów. I tak będzie co wspominać.

wrzesień 2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz