Pamiętniki z Ameryki
Rzuciłam pracę, wyprowadziłam się z mieszkania… tak, pora na
wakacje! Już za dużo siedzenia w jednym miejscu. Kto wie, kiedy następnym razem
będę mogła gdzieś wyjechać. Tym razem na tapecie Panama, Kostaryka i Nikaragua.
Jak szaleć to szaleć!
W drodze do Panamy. Już w samolocie. Mój mały wewnętrzny
krytyk odezwał się tuż po zajęciu miejsca w samolocie. Nie podoba mi się ten
facet co koło mnie siedzi – marudziłam mojemu – jest jakiś dziwny. Aż mi się
niedobrze robi jak na niego patrzę – a raczej mi się to nie zdarza. Nie minęło
10 minut jak mój sąsiad wylał cały sok pomidorowy na siebie i siedzenie. Całe
szczęście stewardessa pozwoliła nam zmienić miejsce na bardziej dogodne (
czytaj mniej śmierdzące). No to się nam udało. Po wylądowaniu w Panama City
powęszyliśmy trochę na dworcu, kupiliśmy bilety na komunikację miejską i
długodystansowy ekspres do David – czyli na drugi koniec kraju. 450 km mieliśmy
pokonać w zawrotnym tempie 10 godzin. Jak się później okazało, było to bardzo
optymistyczne założenie.
Już po kilku godzinach jazdy, w środku nocy i szczerego pola
nasz luksusowy pojazd stanął i powiedział, że dalej nie da rady. Kilku facetów
próbowało go reanimować, dumali co to się mogło stać, aż w reszcie, eureka! Po
godzinie wpadli na pomysł, że skończyło im się paliwo. Potrzebowali kolejnych
60 minut, by w plastikowych baniakach przetransportować paliwo do autobusu. W
międzyczasie udało mi się zaliczyć glebę ze wślizgiem na żwirze i kilka sińców.
Na swoją obronę dodam, że było całkiem ciemno i znikąd światła. Wspaniałe
rozpoczęcie wycieczki.
Po dotarciu do David odszukaliśmy chickenbusa do Boquete i
po dwóch godzinach jazdy starym szkolnym autobusem z USA wśród niezwykłych
krajobrazów byliśmy na miejscu. Już wcześniej poszukałam w Internecie
informacji o jakichś miłych miejscach w których moglibyśmy spędzić kilka nocy,
więc od razu skierowaliśmy się do małego hostalu na uboczu prowadzonego przez pewną rodzinę.
Pokój był czysty, tani i mieliśmy dostęp do kuchni. Czego
chcieć więcej? Dwie nieprzespane noce dawały nam się we znaki, więc wzięliśmy
szybki prysznic i do łóżka. Niestety,
nie mogłam długo uleżeć gdy pogoda na zewnątrz była taka piękna, więc namówiłam
Alberto na wycieczkę do wodospadów. Myślałam, że to będzie łatwa i przyjemna
przechadzka. Założyłam moje sandałki, sukienkę i już byłam gotowa do drogi. Tuż
przy wyjściu spostrzegł nas gospodarz i zapytał, gdzie idziemy.. Jak tylko
dowiedział się celu naszej wyprawy, potrząsną głową i zawrócił mnie do pokoju.
Kazał mi zabrać długie spodnie i porządne buty. Niechętnie usłuchałam jego
rady. Okazało się, że całkiem dobrze na tym wyszłam.
W miasteczku pełne słońce, a u góry – deszcz i błoto.
Szkoda, że nie mieliśmy parasola. Rozpoczęliśmy wspinaczkę. Widoki były piękne,
rośliny egzotyczne, ale nie mogliśmy tak wędrować w nieskończoność, bo ostatni
autobus odjeżdżał o piątej. Stanęliśmy na umówiony rogu i czekaliśmy. Deszcz
wzmagał się z minuty na minutę, a autobusu ani widu… Korzystając się z
nadarzającej się okazji, zatrzymałam nadjeżdżające auto. Mili turyści z chęcią
podwieźli nas do miasteczka.
Cali ubłoceni i gotowi na sen wróciliśmy do hostalu. Przy
wejściu napatoczył się nasz gospodarz więc zapytałam go o wycieczkę na wulkan
Baru, którą chcieliśmy odbyć następnego dnia. I kolejny raz zburzył nasze plany.
Okazało się, że wyprawę musimy rozpocząć już o 10 wieczorem, tak by zdążyć
na wschód słońca na szczycie. Inaczej szanse na zobaczenie czegokolwiek były
nikłe. Cóż poradzić, zostały nam jakieś dwie godziny snu i trzeba było ruszać w
drogę.
Niezbyt wypoczęci poszliśmy do hostalu Mamallena, skąd
zabrał nas bus aż przed wejście do parku. Maszerowaliśmy pod górę jakieś 14
kilometrów. Chociaż gwiazdy były jasne, co jakiś czas rozświetlaliśmy sobie
ścieżkę latarkami. Na początku było romantycznie, ale potem robiło się coraz
zimniej i coraz częściej musieliśmy robić sobie przerwę. Nie starczało mi już
sił na dalszą wspinaczkę. Dwie nieprzespane noce dawały nam się we znaki. Myślałam,
że nie podołam dotrzeć na szczyt. Na szczęście pomimo mojego zrezygnowania
Alberto dzielnie mnie dopingował. Jakoś dowlokłam się na wierzchołek, w samą
porę by zobaczyć wschód słońca. Ponoć przy dobrej pogodzie można obserwować
obydwa oceany, niestety my nie mieliśmy aż tyle szczęścia. Pora deszczowa nie
jest idealnym momentem na taką wycieczkę.
Gdy odetchnęliśmy już chwilę, Alberto podszedł do mnie
trzymając w ręku sztuczną różę. Byłam taka zmęczona, że nawet nie skojarzyłam
faktów. A on wyjął pierścionek i poprosił mnie o rękę. To był dla mnie szok,
mimo iż nie trzeba było geniusza by się domyśleć, że coś się święci. Cóż,
przynajmniej miałam niespodziankę. Chociaż z drugiej strony, może gdybym coś
podejrzewała, dodałoby mi to adrenaliny by szybciej pokonywać kolejne kilometry
na szczyt.
Droga w dół była zdecydowanie lżejsza i przebiegała dużo
szybciej. Mogliśmy tez się cieszyć niezbyt prażącym słońcem i rozejrzeć po
okolicy. Przy wyjściu z parku strażnik wezwał dla nas długo oczekiwaną
taksówkę. Czas dłużył się bez końca, ale kiedy już dotarliśmy do hotelu
zasnęliśmy jak zabici.
Po kilkugodzinnym odpoczynku, postanowiliśmy pozwiedzać
trochę okolicę. Dotarliśmy do Cafe Mirador z pięknym widokiem na dolinę i
ciekawym stworzonkiem kręcącym się nieopodal. Zobaczyłam, jak obsługa je
dokarmia i oczywiście poprosiłam o kawałek chleba by móc się do stworka
zbliżyć. Tak śmiesznie wyglądał jak stawał na dwóch łapkach! Podejrzewam, że
była to samiczka. Potem chciała się dobrać również do naszych smoothies, ale na
szczęście jej się to nie udało. Nie siedzieliśmy jednak długo, bo musieliśmy jeszcze
odpocząć przed podrożą do San Jose – stolicy Kostaryki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz