piątek, 1 maja 2015

Pamiętniki z Ameryki, Panama

Pamiętniki z Ameryki

Rzuciłam pracę, wyprowadziłam się z mieszkania… tak, pora na wakacje! Już za dużo siedzenia w jednym miejscu. Kto wie, kiedy następnym razem będę mogła gdzieś wyjechać. Tym razem na tapecie Panama, Kostaryka i Nikaragua. Jak szaleć to szaleć!

W drodze do Panamy. Już w samolocie. Mój mały wewnętrzny krytyk odezwał się tuż po zajęciu miejsca w samolocie. Nie podoba mi się ten facet co koło mnie siedzi – marudziłam mojemu – jest jakiś dziwny. Aż mi się niedobrze robi jak na niego patrzę – a raczej mi się to nie zdarza. Nie minęło 10 minut jak mój sąsiad wylał cały sok pomidorowy na siebie i siedzenie. Całe szczęście stewardessa pozwoliła nam zmienić miejsce na bardziej dogodne ( czytaj mniej śmierdzące). No to się nam udało. Po wylądowaniu w Panama City powęszyliśmy trochę na dworcu, kupiliśmy bilety na komunikację miejską i długodystansowy ekspres do David – czyli na drugi koniec kraju. 450 km mieliśmy pokonać w zawrotnym tempie 10 godzin. Jak się później okazało, było to bardzo optymistyczne założenie.

Już po kilku godzinach jazdy, w środku nocy i szczerego pola nasz luksusowy pojazd stanął i powiedział, że dalej nie da rady. Kilku facetów próbowało go reanimować, dumali co to się mogło stać, aż w reszcie, eureka! Po godzinie wpadli na pomysł, że skończyło im się paliwo. Potrzebowali kolejnych 60 minut, by w plastikowych baniakach przetransportować paliwo do autobusu. W międzyczasie udało mi się zaliczyć glebę ze wślizgiem na żwirze i kilka sińców. Na swoją obronę dodam, że było całkiem ciemno i znikąd światła. Wspaniałe rozpoczęcie wycieczki.


Po dotarciu do David odszukaliśmy chickenbusa do Boquete i po dwóch godzinach jazdy starym szkolnym autobusem z USA wśród niezwykłych krajobrazów byliśmy na miejscu. Już wcześniej poszukałam w Internecie informacji o jakichś miłych miejscach w których moglibyśmy spędzić kilka nocy, więc od razu skierowaliśmy się do małego hostalu  na uboczu prowadzonego przez pewną rodzinę.

Pokój był czysty, tani i mieliśmy dostęp do kuchni. Czego chcieć więcej? Dwie nieprzespane noce dawały nam się we znaki, więc wzięliśmy szybki prysznic i do łóżka.  Niestety, nie mogłam długo uleżeć gdy pogoda na zewnątrz była taka piękna, więc namówiłam Alberto na wycieczkę do wodospadów. Myślałam, że to będzie łatwa i przyjemna przechadzka. Założyłam moje sandałki, sukienkę i już byłam gotowa do drogi. Tuż przy wyjściu spostrzegł nas gospodarz i zapytał, gdzie idziemy.. Jak tylko dowiedział się celu naszej wyprawy, potrząsną głową i zawrócił mnie do pokoju. Kazał mi zabrać długie spodnie i porządne buty. Niechętnie usłuchałam jego rady. Okazało się, że całkiem dobrze na tym wyszłam.

W miasteczku pełne słońce, a u góry – deszcz i błoto. Szkoda, że nie mieliśmy parasola. Rozpoczęliśmy wspinaczkę. Widoki były piękne, rośliny egzotyczne, ale nie mogliśmy tak wędrować w nieskończoność, bo ostatni autobus odjeżdżał o piątej. Stanęliśmy na umówiony rogu i czekaliśmy. Deszcz wzmagał się z minuty na minutę, a autobusu ani widu… Korzystając się z nadarzającej się okazji, zatrzymałam nadjeżdżające auto. Mili turyści z chęcią podwieźli nas  do miasteczka.



Cali ubłoceni i gotowi na sen wróciliśmy do hostalu. Przy wejściu napatoczył się nasz gospodarz więc zapytałam go o wycieczkę na wulkan Baru, którą chcieliśmy odbyć następnego dnia. I kolejny raz zburzył nasze plany. Okazało się, że wyprawę musimy rozpocząć już o 10 wieczorem, tak by zdążyć na wschód słońca na szczycie. Inaczej szanse na zobaczenie czegokolwiek były nikłe. Cóż poradzić, zostały nam jakieś dwie godziny snu i trzeba było ruszać w drogę.

Niezbyt wypoczęci poszliśmy do hostalu Mamallena, skąd zabrał nas bus aż przed wejście do parku. Maszerowaliśmy pod górę jakieś 14 kilometrów. Chociaż gwiazdy były jasne, co jakiś czas rozświetlaliśmy sobie ścieżkę latarkami. Na początku było romantycznie, ale potem robiło się coraz zimniej i coraz częściej musieliśmy robić sobie przerwę. Nie starczało mi już sił na dalszą wspinaczkę. Dwie nieprzespane noce dawały nam się we znaki. Myślałam, że nie podołam dotrzeć na szczyt. Na szczęście pomimo mojego zrezygnowania Alberto dzielnie mnie dopingował. Jakoś dowlokłam się na wierzchołek, w samą porę by zobaczyć wschód słońca. Ponoć przy dobrej pogodzie można obserwować obydwa oceany, niestety my nie mieliśmy aż tyle szczęścia. Pora deszczowa nie jest idealnym momentem na taką wycieczkę.

Gdy odetchnęliśmy już chwilę, Alberto podszedł do mnie trzymając w ręku sztuczną różę. Byłam taka zmęczona, że nawet nie skojarzyłam faktów. A on wyjął pierścionek i poprosił mnie o rękę. To był dla mnie szok, mimo iż nie trzeba było geniusza by się domyśleć, że coś się święci. Cóż, przynajmniej miałam niespodziankę. Chociaż z drugiej strony, może gdybym coś podejrzewała, dodałoby mi to adrenaliny by szybciej pokonywać kolejne kilometry na szczyt.



Droga w dół była zdecydowanie lżejsza i przebiegała dużo szybciej. Mogliśmy tez się cieszyć niezbyt prażącym słońcem i rozejrzeć po okolicy. Przy wyjściu z parku strażnik wezwał dla nas długo oczekiwaną taksówkę. Czas dłużył się bez końca, ale kiedy już dotarliśmy do hotelu zasnęliśmy jak zabici.

Po kilkugodzinnym odpoczynku, postanowiliśmy pozwiedzać trochę okolicę. Dotarliśmy do Cafe Mirador z pięknym widokiem na dolinę i ciekawym stworzonkiem kręcącym się nieopodal. Zobaczyłam, jak obsługa je dokarmia i oczywiście poprosiłam o kawałek chleba by móc się do stworka zbliżyć. Tak śmiesznie wyglądał jak stawał na dwóch łapkach! Podejrzewam, że była to samiczka. Potem chciała się dobrać również do naszych smoothies, ale na szczęście jej się to nie udało. Nie siedzieliśmy jednak długo, bo musieliśmy jeszcze odpocząć przed podrożą do San Jose – stolicy Kostaryki.



 Maj 2015


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz