sobota, 16 maja 2015

Ometepe i San Juan del Sur

Ometepe


Po dotarciu do Rivas zdążyliśmy jeszcze zjeść coś w przybrzeżnej jadłodajni. Mimo iż z polecenia, potrawy nie powalały z nóg. Cóż, głodny wszystko zje. Sama przejażdżka promem nie trwała długo i obfitowała w piękne widoki. Nie rezerwowaliśmy żadnego noclegu w Moyogalpie, ale mieliśmy nadzieję, że coś się znajdzie w rozsądnej cenie. Po wyjściu z promu podeszła do nas młoda pani i zapytała, czy nie potrzebujemy pokoju. Ona i jej kolega zawieźli nas na miejsce, a że nie było najgorzej i czysto to już tam zostaliśmy. Po rozpakowaniu poszliśmy na zachód słońca i porozglądać się trochę po okolicy. Zajrzeliśmy też do biura podróży żeby zobaczyć, co tam można ciekawego robić.




Kolejnego dnia pojechaliśmy chickenbusem do Ojo de Agua, czyli oczka wodnego. Jest to basen z wód naturalnych ukryty w dżungli. Wybrzeże nie zachwycało, więc pomyśleliśmy, że miło będzie się popluskać w te upalne dni. Na miejscu można było zamówić mleczko prosto z kokosa lub jakiś drogi obiad. Obyło się u nas bez tej przyjemności. Zaciekawiła mnie za to platforma i liana, nie miałam jednak śmiałości skoczyć stamtąd do wody. Podpłynęłam bliżej i poznałam kilku chłopaków, którzy wyczyniali różne akrobacje. W końcu za ich namową odważyłam się wykonać niezgrabną bombę. A emocje co najmniej jakbym miała na bangee skoczyć J . Zadanie wykonane, mogliśmy jechać dalej by zdążyć do Punta Jesus Maria.


Położony na południe od Moyogalpy półwysep, czy może cypel Jesus Maria przyciąga wielu turystów podczas zachodu słońca. Niestety,  my nie mogliśmy zostać tak długo, bo ostatni autobus odjeżdżał o piątej. Mimo wszystko ciekawie było spacerować po tym wąskim pasie piasku w głąb jeziora Nikaragua. Ponoć można iść cały kilometr zanim dotrze się do punktu, gdzie fale z prawej i lewej strony spotykają się i uderzają o siebie.  Pomoczyliśmy więc trochę nogi, zrobiliśmy parę fotek na tle wulkanu Concepcion i poszliśmy upolować coś do jedzenia. Po drodze mijaliśmy dwie restauracyjki, więc wybraliśmy jedną z nich, przy której siedziało już kilka osób. Od razu nawiązała się między nami rozmowa, a czekanie na posiłek umilał nam starszy Kanadyjczyk opowiadający zabawne historyjki.



Jak już napełniliśmy żołądki, trzeba było ruszyć powrotem na przystanek autobusowy. Jak ja nienawidzę czekać na te busiki. Niby jest podana godzina ( pytałam kierowcę w drodze na miejsce), ale one i tak jeżdżą jak chcą. A mi pozostawało stresować się, czy może jednak się spóźniliśmy, albo kierowcy nie chciało się jechać? Skwar lał się z nieba, ale bałam się odejść dalej od drogi, bo jeśli nas nie zobaczą to się nie zatrzymają. Grrr. W końcu nadjechał nasz transport i mogłam się trochę wyluzować. Na miejscu poszliśmy jeszcze na jednego batido do małej knajpki, gdzie grała muzyka na żywo a my mogliśmy porywalizować w bierki. Jak dawno tego nie robiłam! Miło jest czasem powrócić do dzieciństwa.

Następny cel wyprawy to było Charco verde. Pięknie brzmiąca hiszpańska nazwa to po przetłumaczeniu po prostu zielona kałuża, ale jeszcze wtedy o tym nie wiedziałam. Miało być cudnie i egzotycznie. Po wyjściu z autobusu musieliśmy pokonać jeszcze dwa kilometry do wejścia do parku. Po uiszczeniu zapłaty mogliśmy pospacerować po rezerwacie i wejść na wzniesienie. Mimo pory deszczowej wszystko wokół było wysuszone i niepodobne do pięknych widoków z Internetu. Plażę pokrywał wulkaniczny piasek lgnący do ciała przy każdym powiewie wiatru. Popływałam trochę w mętnej wodzie jeziora i powędrowaliśmy z powrotem. Po drodze zatrzymaliśmy się, by pooglądać małpy, jednakże, jak nam się wydawało, tuż obok nas rozległo się nawoływanie goryli.  Przerażeni, prawie biegiem ruszyliśmy jak najdalej stamtąd. Później dowiedzieliśmy się, że to są takie mini goryle, najgłośniejsze ssaki na lądzie. Raczej nie robią nikomu krzywdy, ale lepiej dmuchać na zimne. Ten wypad nie należał do najmilszych przeżyć na tych wakacjach.

Kolejnego dnia przebyliśmy całą drogę do San Juan del Sur. Na miejscu byliśmy dopiero popołudniu. 
Znaleźliśmy niedrogi nocleg u bardzo miłej pani i poszliśmy trochę pozwiedzać. Na plaży przypałętał się do nas pewien jegomość i próbował nam wcisnąć hamak. Opieraliśmy się długo, ale potem, jak przystało na naiwnych turystów, daliśmy się skusić. To miał być prezent od Alberto dla mnie. Potem poszliśmy na tacos i z butelką alkoholu do naszego pokoju. Gospodyni siedziała na werandzie na bujanym krześle, więc dołączyliśmy się do niej i rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym sącząc piwo i drinka. To jest życie, cały dzień spędzać na rozmowach z sąsiadami, od czasu do czasu wynająć coś turystom i posprzątać po nich. Tutaj zegary tykają wolniej.

W końcu poszliśmy spać, ale nie na długo. Obudził mnie silny ból brzucha. To tacos torował sobie drogę w górę i w dół mojego przewodu pokarmowego. Nasza łazienka w pokoju to był sedes oddzielony jedną ścianką od części sypialnej. Nie zamykany. W tak oto godziwych warunkach targały mną skurcze i torsje, jak noc długa. Nie mogłam się położyć na dłużej niż 10 minut.

Kolejny dzień to była porażka. Nie mogłam prawie nic jeść, byłam głodna i wykończona. Mimo to, popołudniu poczułam się na tyle dobrze by zrobić mały spacer do statuy Jezusa na wzgórzu. Ciężko mi było się tam wdrapywać, ale ostatecznie dałam radę. W drodze powrotnej zamówiliśmy instruktora surfingu na kolejny dzień. To miał być nasz pierwszy raz.



Już od samego rana z nieba lał się żar. Postanowiła zaryzykować i zjeść co nieco przed naszą wyprawą. Żołądek nie protestował. Nasi instruktorzy zabrali nas jeepem na niewielką plażę, gdzie tłumaczyli nam na sucho jak ustać na desce i jak złapać falę. Wydawało się proste. Facet popchnął mnie i nie wiedziałam nawet kiedy pojechałam na fali aż do brzegu. Za drugim razem tak samo. Niesamowite uczucie i dużo adrenaliny. W końcu zapytano mnie, czy już kiedyś to robiłam, bo tak dobrze mi idzie. Normalnie ludzie mają problem z ustaniem albo chociażby wstaniem na deskę. I od tamtej chwili szło mi coraz gorzej. Zaczęłam się zastanawiać czemu jak i po co. Cała magia prysła. Po kilku godzinach, zmęczeni, posiniaczeni i spaleni słońcem wróciliśmy do miasteczka na obiad. Wieczorkiem, już po naładowaniu energii poszliśmy jeszcze raz na batido i spacer, gdyż miała to być nasza ostatnia noc w Nikaragui.


Kolejnego dnia czekała nas przeprawa do San Jose w Kostaryce. Zmarnowaliśmy na tę podróż cały dzień. Wieczorem zrobiliśmy zakupy, ugotowaliśmy sobie obiad i poszliśmy grzecznie spać. Nazajutrz obudziliśmy się prawie spóźnieni na autobus do Panamy. Biegiem spakowaliśmy się i polecieliśmy na dworzec. Tym razem także potrzebowaliśmy bardzo dużo czasu by dotrzeć do Bocas del Toro. Najpierw autobus, potem taksówka i motorówka. Dotarliśmy późnym popołudniem. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz