Ometepe
Po dotarciu do Rivas zdążyliśmy jeszcze zjeść coś w
przybrzeżnej jadłodajni. Mimo iż z polecenia, potrawy nie powalały z nóg. Cóż,
głodny wszystko zje. Sama przejażdżka promem nie trwała długo i obfitowała w
piękne widoki. Nie rezerwowaliśmy żadnego noclegu w Moyogalpie, ale mieliśmy
nadzieję, że coś się znajdzie w rozsądnej cenie. Po wyjściu z promu podeszła do
nas młoda pani i zapytała, czy nie potrzebujemy pokoju. Ona i jej kolega
zawieźli nas na miejsce, a że nie było najgorzej i czysto to już tam zostaliśmy.
Po rozpakowaniu poszliśmy na zachód słońca i porozglądać się trochę po okolicy.
Zajrzeliśmy też do biura podróży żeby zobaczyć, co tam można ciekawego robić.
Kolejnego dnia pojechaliśmy chickenbusem do Ojo de Agua,
czyli oczka wodnego. Jest to basen z wód naturalnych ukryty w dżungli. Wybrzeże
nie zachwycało, więc pomyśleliśmy, że miło będzie się popluskać w te upalne
dni. Na miejscu można było zamówić mleczko prosto z kokosa lub jakiś drogi
obiad. Obyło się u nas bez tej przyjemności. Zaciekawiła mnie za to platforma i
liana, nie miałam jednak śmiałości skoczyć stamtąd do wody. Podpłynęłam bliżej
i poznałam kilku chłopaków, którzy wyczyniali różne akrobacje. W końcu za ich
namową odważyłam się wykonać niezgrabną bombę. A emocje co najmniej jakbym miała
na bangee skoczyć J
. Zadanie wykonane, mogliśmy jechać dalej by zdążyć do Punta Jesus Maria.
Położony na południe od Moyogalpy półwysep, czy może cypel
Jesus Maria przyciąga wielu turystów podczas zachodu słońca. Niestety, my nie mogliśmy zostać tak długo, bo ostatni
autobus odjeżdżał o piątej. Mimo wszystko ciekawie było spacerować po tym
wąskim pasie piasku w głąb jeziora Nikaragua. Ponoć można iść cały kilometr
zanim dotrze się do punktu, gdzie fale z prawej i lewej strony spotykają się i
uderzają o siebie. Pomoczyliśmy więc
trochę nogi, zrobiliśmy parę fotek na tle wulkanu Concepcion i poszliśmy
upolować coś do jedzenia. Po drodze mijaliśmy dwie restauracyjki, więc
wybraliśmy jedną z nich, przy której siedziało już kilka osób. Od razu
nawiązała się między nami rozmowa, a czekanie na posiłek umilał nam starszy
Kanadyjczyk opowiadający zabawne historyjki.
Jak już napełniliśmy żołądki, trzeba było ruszyć powrotem na
przystanek autobusowy. Jak ja nienawidzę czekać na te busiki. Niby jest podana
godzina ( pytałam kierowcę w drodze na miejsce), ale one i tak jeżdżą jak chcą.
A mi pozostawało stresować się, czy może jednak się spóźniliśmy, albo kierowcy
nie chciało się jechać? Skwar lał się z nieba, ale bałam się odejść dalej od
drogi, bo jeśli nas nie zobaczą to się nie zatrzymają. Grrr. W końcu nadjechał
nasz transport i mogłam się trochę wyluzować. Na miejscu poszliśmy jeszcze na
jednego batido do małej knajpki, gdzie grała muzyka na żywo a my mogliśmy
porywalizować w bierki. Jak dawno tego nie robiłam! Miło jest czasem powrócić
do dzieciństwa.
Następny cel wyprawy to było Charco verde. Pięknie brzmiąca
hiszpańska nazwa to po przetłumaczeniu po prostu zielona kałuża, ale jeszcze
wtedy o tym nie wiedziałam. Miało być cudnie i egzotycznie. Po wyjściu z
autobusu musieliśmy pokonać jeszcze dwa kilometry do wejścia do parku. Po
uiszczeniu zapłaty mogliśmy pospacerować po rezerwacie i wejść na wzniesienie.
Mimo pory deszczowej wszystko wokół było wysuszone i niepodobne do pięknych widoków
z Internetu. Plażę pokrywał wulkaniczny piasek lgnący do ciała przy każdym
powiewie wiatru. Popływałam trochę w mętnej wodzie jeziora i powędrowaliśmy z
powrotem. Po drodze zatrzymaliśmy się, by pooglądać małpy, jednakże, jak nam
się wydawało, tuż obok nas rozległo się nawoływanie goryli. Przerażeni, prawie biegiem ruszyliśmy jak
najdalej stamtąd. Później dowiedzieliśmy się, że to są takie mini goryle,
najgłośniejsze ssaki na lądzie. Raczej nie robią nikomu krzywdy, ale lepiej
dmuchać na zimne. Ten wypad nie należał do najmilszych przeżyć na tych
wakacjach.
Kolejnego dnia przebyliśmy całą drogę do San Juan del Sur.
Na miejscu byliśmy dopiero popołudniu.
Znaleźliśmy niedrogi nocleg u bardzo
miłej pani i poszliśmy trochę pozwiedzać. Na plaży przypałętał się do nas
pewien jegomość i próbował nam wcisnąć hamak. Opieraliśmy się długo, ale potem,
jak przystało na naiwnych turystów, daliśmy się skusić. To miał być prezent od
Alberto dla mnie. Potem poszliśmy na tacos i z butelką alkoholu do naszego
pokoju. Gospodyni siedziała na werandzie na bujanym krześle, więc dołączyliśmy
się do niej i rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym sącząc piwo i drinka. To
jest życie, cały dzień spędzać na rozmowach z sąsiadami, od czasu do czasu
wynająć coś turystom i posprzątać po nich. Tutaj zegary tykają wolniej.
W końcu poszliśmy spać, ale nie na długo. Obudził mnie silny
ból brzucha. To tacos torował sobie drogę w górę i w dół mojego przewodu
pokarmowego. Nasza łazienka w pokoju to był sedes oddzielony jedną ścianką od
części sypialnej. Nie zamykany. W tak oto godziwych warunkach targały mną
skurcze i torsje, jak noc długa. Nie mogłam się położyć na dłużej niż 10 minut.
Kolejny dzień to była porażka. Nie mogłam prawie nic jeść,
byłam głodna i wykończona. Mimo to, popołudniu poczułam się na tyle dobrze by
zrobić mały spacer do statuy Jezusa na wzgórzu. Ciężko mi było się tam
wdrapywać, ale ostatecznie dałam radę. W drodze powrotnej zamówiliśmy
instruktora surfingu na kolejny dzień. To miał być nasz pierwszy raz.
Już od samego rana z nieba lał się żar. Postanowiła zaryzykować
i zjeść co nieco przed naszą wyprawą. Żołądek nie protestował. Nasi
instruktorzy zabrali nas jeepem na niewielką plażę, gdzie tłumaczyli nam na
sucho jak ustać na desce i jak złapać falę. Wydawało się proste. Facet popchnął
mnie i nie wiedziałam nawet kiedy pojechałam na fali aż do brzegu. Za drugim
razem tak samo. Niesamowite uczucie i dużo adrenaliny. W końcu zapytano mnie,
czy już kiedyś to robiłam, bo tak dobrze mi idzie. Normalnie ludzie mają
problem z ustaniem albo chociażby wstaniem na deskę. I od tamtej chwili szło mi
coraz gorzej. Zaczęłam się zastanawiać czemu jak i po co. Cała magia prysła. Po
kilku godzinach, zmęczeni, posiniaczeni i spaleni słońcem wróciliśmy do
miasteczka na obiad. Wieczorkiem, już po naładowaniu energii poszliśmy jeszcze
raz na batido i spacer, gdyż miała to być nasza ostatnia noc w Nikaragui.
Kolejnego
dnia czekała nas przeprawa do San Jose w Kostaryce. Zmarnowaliśmy na tę podróż
cały dzień. Wieczorem zrobiliśmy zakupy, ugotowaliśmy sobie obiad i poszliśmy
grzecznie spać. Nazajutrz obudziliśmy się prawie spóźnieni na autobus do
Panamy. Biegiem spakowaliśmy się i polecieliśmy na dworzec. Tym razem także
potrzebowaliśmy bardzo dużo czasu by dotrzeć do Bocas del Toro. Najpierw
autobus, potem taksówka i motorówka. Dotarliśmy późnym popołudniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz