środa, 21 grudnia 2016

Rostock

Szykował się gorący weekend w Rostocku. Pojechaliśmy blablacarem nad morze, by uciec od miejskiego skwaru. Parę godzin w aucie wymęczyło nas kompletnie, ale i tak spędziliśmy miły wieczór. Spaliśmy przy samym nowym rynku na couchsurfingu. Matthias wziął nas na ostatnie piętro swojego budynku, skąd mogliśmy oglądać piękny zachód słońca nad rzeką Warnawą i dachy Rostocku. W domu zrobiliśmy sobie wieloowocowe smoothies i mieliśmy przy tym mnóstwo zabawy.



Od rana poszliśmy zwiedzać miasto. W sumie nie było tego zbyt wiele. Zaczęliśmy od nowego rynku, wokół którego wznosiły się kolorowe kamieniczki. Tuż obok znajduje się Kościół Mariacki. W jego wnętrzu umieszczono jedyny działający średniowieczny zegar astronomiczny z oryginalnym mechanizmem. Jego zdobienie i precyzja zrobiła na mnie duże wrażenie.




Dalej poszliśmy deptakiem – Kropelinestrasse, aż dotarliśmy do fontanny radości życia, z dziwnymi posążkami. Tuż za nią wznosi się pięknie zdobiony budynek uniwersytetu. Chciałam jak najszybciej wrócić do kościoła, gdyż o 12 można było wejść na jego wieżę i zobaczyć z bliska grę organową. Nieźle się zdenerwowałam, bo chłopcy się bardzo wlekli, a potem gdzieś zapodziali. W efekcie nie mogłam spełnić mojej zachcianki – a już prawie sobie wyobrażałam, jak wdrapuję się na górę i słucham koncertu…



Jakoś w końcu się odnaleźliśmy – moją komórkę miał Alberto, więc po jakimś czasie byłam bliska płaczu. Nie miałam z nimi żadnego kontaktu. Poszliśmy do raczej nieciekawej wieży Kopelińskiej i od ogrodów ją okalających. Według Matthiasa, nic więcej ciekawego w okolicy nie było, więc pojechaliśmy popływać łódką.

Okazało się, że to był strzał w dziesiątkę. Otoczenie było bardzo wakacyjne – piękne domki letniskowe, kolorowe altanki. To jest życie! Płynęliśmy różnymi kanałami, wplątując się raz po raz w lilie wodne. W końcu tak się zawinęliśmy, że mieliśmy problemy z wydostaniem. Trochę strachu się najadłam. W końcu musieliśmy oddać łódkę.



Wpadłam na pomysł, żeby zobaczyć zachód słońca nad morzem. Pojechaliśmy pociągiem do Warnemunde. Pogada zaczęła się psuć. Miałam nadzieję na ciepły wieczór, a my ledwo przetrzymaliśmy chłód i deszcz. Skryliśmy się w restauracyjce i napiliśmy gorącej czekolady. Miała straszny apetyt na gofry, ale 4 euro za suchy wafel to chyba zbyt wygórowana cena. Przeszliśmy się wzdłuż portu, pstryknęliśmy zdjęcie latarni morskiej, poczekaliśmy na zachód słońca i zbieraliśmy się na ostatni pociąg do Rostocku.




W ostatni dzień zła aura nadal się utrzymywała. Matthias zaprosił nas na rundkę gier do swoich przyjaciół. Było nawet zabawnie, ale nasz gospodarz był w smutnym nastroju, który niedługo i nam się udzielił. Nie wiem, co spowodowało jego nerwowość, ale była tak widoczna, że chciało się go pocieszyć jak małe dziecko. Chłopacy próbowali z nim pogadać, ale na niewiele się to zdało. W końcu wybraliśmy się na stację na chińskie jedzonko i tam przeczekaliśmy na nasz pociąg do Berlina. Szkoda, że jednak nie udało mi się poopalać. Wymarzył mi się weekend na plaży. Okazało się, że w Berlinie słońce prażyło niemiłosiernie. Chyba zacznę wierzyć, że jest zawsze tam, gdzie mnie nie ma. Może następnym razem?


Lipiec 2015

wtorek, 20 grudnia 2016

Erfurt, Arnstad 2016

Znowu na szkoleniu – tym razem w Arnstadt. Małe miasteczko w Turyngii nie ma do zaoferowania zbyt wiele. Leży niedaleko od Erfurtu, gdzie postanowiłam zatrzymać się na Couchsurfingu. Przyjechałam późnym wieczorem, było już całkiem ciemno. Musiałam sama trafić do domu mojego gospodarza, trochę najadłam się strachu. Na szczęście jakoś udało mi się dotrzeć do celu. Sven położył mnie w pokoju muzycznym, razem z pianinem, skrzypcami, czterema gitarami i kolorowym digeridoo. Ponoć znalazł je na wystawce, gotowe do wyrzucenia…

Dojeżdżałam codziennie pociągiem i autobusem w jedną stronę, a w drugą zabierał mnie kolega z kursu aż do Erfurtu. Potem szłam pieszo oglądając trochę  miasta. Arnstadt jest dosyć małe, a nasze szkolenie odbywało się prawie w centrum, toteż w przerwie obiadowej zdążyłam obejrzeć prawie wszystko. Już po pięciu minutach dotarłam do ruin Zamku Neideck. Tak właściwie to zachowała się jedynie jego wieża, a pomiędzy rozpadającymi się szczątkami umieszczono mini rekonstrukcje pobliskich kościołów. Mimo lutego słońce pięknie świeciło, a na łące między trawą rzęsiście wychylały się krokusy.


Potem poszłam w kierunku kościoła Bacha – wszystko jest tu jego imienia, jego mieszkańcy są z niego niezwykle dumni. Tuż obok mieści się soczyście czerwony budynek informacji turystycznej. 


Przed nim postawiono pomnik Bacha – nieszczególnie ciekawy. Kawałek dalej, przechadzając się wąskimi uliczkami natrafiłam na kościół Matki Miłosierdzia – piaskową budowlę z czerwonym dachem, całkiem reprezentacyjną. 



Na koniec dotarłam do wieży Jakuba i na tym zakończyła się moja wycieczka. Musiałam wracać do nauki.


Wieczorem spotkałam się z meksykaninem mieszkającym w Erfurcie na plotki. Alfonzo oprowadził mnie po okolicznych barach, w większości irlandzkich. W jednym z nich cały sufit pokryty był grzbietami książek. Wypiliśmy słodkie nie wiem co, ale było truskawkowe i niezwykle smaczne. Nie siedzieliśmy długo, musiałam wracać do domu i być wyspana na kolejny dzień.

Dni szybko mijały na nauce i spokojnych wieczornych rozmowach z moim hostem, ale ostatniego dnia chciałam trochę więcej pozwiedzać. Pogoda się pogorszyła, ale to nie powstrzymało nas od spaceru do barokowej cytadeli Petersberg. Z jej szczytu można było oglądać też katedrę. 
Szkoda, że nie było słońca, ale Sven był miłym rozmówcą, więc czas nam się nie dłużył.  Dalej zeszliśmy na plac katedralny, by móc obejrzeć z bliska pierwszą świątynie w Erfurcie. Początki katedry sięgają 8 wieku, ale jej dzisiejszy styl to gotyk. Gdy weszłam do środka poczułam się bardzo dziwnie – tak jak byłam jeszcze dzieckiem i bardzo wierzyłam w boga. Właśnie tak powinny wyglądać wnętrza świątyń – byłam podekscytowana i przytłoczona równocześnie. Dawno nie przeżyłam czegoś takiego, nie jestem osobą wierzącą. Ze wzgórza rozciągał się widok na kolorowe kamieniczki.




Dalej ruszyliśmy na poszukiwania Klasztoru Augustynów. Widziałam w Internecie piękne zdjęcia, z krużgankami - niestety nie mogliśmy wejść do środka, tylko na dziedziniec. Najładniejsze miejsce w Erfurcie to Most Kramarzy. Wybudowany w 12 wieku wyróżnia się tym, że jest całkowicie zabudowany kamieniczkami z obydwu stron. Mieszczą się w nich kawiarenki i małe, urocze sklepiki. 



Po raz pierwszy widziałam też mini teatr – żeby obejrzeć mechaniczne przedstawienie, wystarczy wrzucić monetę. Królewna Śnieżka w skrócie. 


U wejścia na most stoi kościół św. Idziego.  W wieczornym oświetleniu całkiem tu romantycznie.  Dzień się już skończył, podobnie jak moja wizyta w Erfurcie. Na pewno jeszcze tu wrócę.

Luty 2016

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Grudniowe Drezno

W Dreźnie jestem już po raz trzeci, tym razem na szkoleniu. Po raz kolejny zatrzymałam się na Couchsurfingu. Mój host mieszka na obrzeżasz starego miasta w pięknej, starej kamienicy. Sam lokal został bardzo ciekawie urządzony przez jego współlokatorów. Ściany pomalowane na różne kolory i wzory, kompozycja z potłuczonych luster i obrazu wilka, zebrowa toaleta i oczywiście huśtawka w korytarzu – bardzo studencko.

Do centrum szkoleniowego miałam niedaleko, więc postanowiłam się przejść – w teorii miało mi to zająć pół godziny. Po jakichś pięciu minutach trafiłam na bardzo ciekawą fabrykę – Yenidze. Wygląda bardzo orientalnie, może jak meczet? No i od tego zaczęła się moja tułaczka. Jak zwykle zgubiłam drogę, a każdy przechodzień pokazywał mi inny kierunek. Typowe… Przez przypadek przeszłam ślicznie ozdobioną świątecznymi światełkami Konigsstrasse. Po obu jej stronach wznoszą się stare, klimatyczne kamienice. Po przejściu przez plac Alberta, który nie wiadomo czemu bardzo lubię, miałam już niedaleko do szkoły, więc niewiele się spóźniłam.

Po całym dniu kursu musiałam się trochę poruszać, ale wiedziałam, że mój host nie ma dziś dla mnie czasu. Pozostało mi więc samotne zwiedzanie miasta. Urokliwie przystrojone, rozświetlone i przepełnione cudownymi zapachami jarmarki przyciągały jak magnes. Dopadła mnie nostalgia i mimo iż byłam bardzo szczęśliwa w tym momencie to żałowałam, że nie ma przy mnie męża. Maszerowałam pomiędzy straganami przystając od czasu do czasu. Najbardziej podobał mi się Jarmark Augustynów. Przeszłam całe stare miasto zatrzymując się na pokazie z ogniem. Weszłam też na chwilę do Kościoła NMP, ale szybko się on zapełnił, niedługo miała odbyć się msza. Po kilku godzinach wałęsania, dotarłam wreszcie do domu i padłam jak nieżywa. 




Nocą obudził mnie mój gospodarz i z grzeczności zaczęłam oglądać z nim film, ale szybko okazało się, że bardziej interesuje nas rozmowa do późnych godzin.

Kolejnego ranka wstałam na wpół żywa i poczłapałam na szkolenie. Mieliśmy tuż po nim iść całą grupą do miasta, więc już cieszyłam się na to spotkanie. Mieliśmy piękna pogodę, więc w przerwie obiadowej poszłam poszlajać się trochę po zaułkach. Odkryłam piękne bramy, głowy aniołów wiszące nad wejściem, kolorowe podwórza.



Po kursie okazało się, że mamy spotkać się dopiero później, a to pokrzyżowało mi plany. Rozczarowana wyżaliłam się mojej koleżance z ławki, że chciałam się napić grzanego wina, ale nikt nie ma dla mnie czasu, a później obiecałam mojemu gospodarzowi zrobić obiad. Całe szczęście, że dziewczyna nie miał nic innego do roboty, bo z litości wybrała się ze mną „na jednego”. Skończyło się na tym, że spacerowałyśmy 3 godziny, próbując różnych potraw i pysznego gruszkowego wina. Znalazłyśmy też halę targową, która niemal przemieniła się w fabrykę świętego mikołaja na ten świąteczny czas.

Po powrocie do domu przyrządziłam szare kluchy z kapustą i boczkiem. Potem jak zwykle wdaliśmy się w dyskusje z moim gospodarzem. Jak już nam się trochę w brzuchach uleżało, postanowiliśmy powygłupiać się na obręczach gimnastycznych. Próbowałam tego po raz pierwszy w życiu, chociaż muszę przyznać, że od zawsze mnie one fascynowały. Zaczynam żałować, że nie mam takich w domu – świetny trening i zabawa.


Ostatniego dnia po szkoleniu umówiłam się z Victorio na ulicy Alaunstrasse, by odwiedzić Kunsthofpassage – połączone podwórza o artystycznym wystroju. Jedno z nich przyozdobione trąbkami wijącymi się wzdłuż ścian, inne z żyrafą, kolejne pomalowane na żywe kolory. 



Potem zaprowadził mnie do mini zoo, gdzie można było pogłaskać kozy, konie i króliki. Nie zostało mi wiele czasu, więc wybraliśmy się na pizzę i już musiałam wracać do Berlina.

grudzień 2016

niedziela, 18 grudnia 2016

Miśnia, Radebeul, Moritzburg

Wrześniowy wypad do Miśni zaplanowaliśmy specjalnie, by napić się świeżo robionego wina. Niestety nie znaleźliśmy żadnego noclegu w tym małym miasteczku, zdecydowaliśmy się więc na Drezno jako bazę wypadową.

Jeden dzień na zwiedzenie stolicy porcelany w zupełności wystarczy. Przyjechaliśmy pociągiem, więc  musieliśmy kawałek przejść ze stacji do starego miasta. Przyjemnie było spacerować  kolorowymi uliczkami, pogoda też dopisywała.  Dotarliśmy do gotyckiego Kościoła NMP, niestety nie mogliśmy wejść do środka. Z jego wieży codziennie rozbrzmiewa melodia porcelanowych dzwonów. 


Zaraz obok znajduje się ratusz. Jak to w weekend, kręciło się tu wielu turystów, co dodawało miasteczku uroku. Kluczyliśmy wąskimi uliczkami, pod kamiennymi łukami aż dotarliśmy na wzgórze. Roztaczał się stąd uroczy widok na całe miasto.

Dalej podążyliśmy do Placu Katedralnego, otoczonego kolorowymi kamieniczkami. Weszliśmy do wirydarza gotyckiej Katedry, między krużgankami znajdował się mini ogród. 



Właśnie odbywała się msza, więc ruszyliśmy dalej do Zamku Albrechta. Zeszliśmy w dół przez ciekawą bramę zamkową, podobną do architektury z Pragi i okrążyliśmy wzgórze, aż doszliśmy do niepozornego Kościoła św. Afra. 



Warto przespacerować się tymi klimatycznymi uliczkami. Dalej dotarliśmy do Fabryki Porcelany, ale wstęp był dla nas za drogi. Woleliśmy za te pieniądze zjeść porządny obiad na starówce i popić go Federweise.

Restauracja, która wybraliśmy znajdowała się w mało uczęszczanym zaułku, otoczona roślinami. Usiedliśmy na zewnątrz, bo słońce przyjemnie grzało mimo jesieni. Jedzenie było smaczne, a w oczekiwaniu na nie zaplanowaliśmy dalszą część wycieczki.

Okazało się, że niedaleko znajdują się winnice, więc pojechaliśmy do Radebeul.  Mając dobre wspomnienia z podobnej wyprawy do Ahrlweiler, postanowiliśmy powędrować po wzgórzach i cieszyć się pięknem natury. Na końcu trasy znajdowało się niewielkie obserwatorium i barokowy Pałac Waterbath. Widok jak z bajki, czerwony dach na tle zieleni - postanowiliśmy dostać się jakoś na dół, chociaż nie było to proste.



Po dotarciu pod pałac dostrzegliśmy dosyć spory tłum, więc zmusiłam męża by się za mną poczłapał i sprawdził co tam się wyprawia. Natknęliśmy się na wystawę starych aut i powozów. Zadbane, lśniły w blasku słońca i urozmaicały dodatkowo naszą wyprawę. Całkiem ciekawy zbiór, sama się zdziwiłam, że tak mnie to zainteresowało.

Byliśmy już zmęczeni po całym dniu, więc udaliśmy się w kierunku stacji. Musieliśmy trochę poczekać na pociąg, więc ku mojej uciesze Alberto dał się namówić na kawę i ciacho. Moje trudy zostały wynagrodzone.
W domu naszego hosta, jak zwykle z Couchsurfingu, chcieliśmy jak najszybciej wślizgnąć się do łóżka. Weszliśmy do naszego pokoju, ale na posłaniu zastaliśmy kota. Przeniosłam go na fotel i staraliśmy się usnąć. Zwierzak przyglądał nam się jednak z taką uporczywością, że nie mogłam zasnąć. Stał się inspiracją naszej chorej wyobraźni i jako niemal uosobienie złego ducha został wyrzucony z pokoju. Biedny sierściuch, jak teraz o tym myślę.

Kolejny dzień przeznaczyliśmy na wizytę w Moritzburgu. Właśnie tam znajduje się pałac myśliwski, w którym kręcono niemiecką wersję Kopciuszka. Piękny budynek z czerwonymi kopułami niemal unosi się na wodzie, otoczony przystrzyżonymi trawnikami i szpalerami krzewów. 


Spacer po posiadłości nie zajął nam dużo czasu. Słońce świeciło szczodrze, więc podążaliśmy dalej wokół jeziora. Dotarliśmy do lasu i ku mojemu zaskoczeniu na samym skraju znalazłam dosyć sporych rozmiarów prawdziwka. Uwielbiam zbierać grzyby, to dla mnie największa frajda na jesieni. Niestety, musiałam zadowolić się tylko tym jednym okazem.  Minęliśmy jakiś drogowskaz i postanowiliśmy sprawdzić, gdzie nas doprowadzi. W miasteczku odbywały się pokazy czy też zawody konne, więc  co jakiś czas przejeżdżały koło nas naprawdę cudne zwierzęta.

 Szliśmy przed podmokłą łąkę, aż prawie zwątpiłam w sens naszej dalszej wyprawy. Na szczęście już niedaleko znajdowała się polana, a na niej Pałacyk Bażanci. Jasnoróżowy – kto wybierał te kolory??? Niezbyt efektowny, ale pogoda nagle uległa zmianie i zaczęło kropić, więc mieliśmy dokąd się schronić. 


W budyneczku obok znajduję się restauracja – zamówiliśmy kawę i ciacho. Gdy już się przejaśniło, poszliśmy nad brzeg stawu do małej latarni morskiej, również różowej. Wybudowano ją za czasów Augusta III, by znudzeni książęta mieli piękną scenerię do odtwarzanych bitw morskich, które właśnie tam się odbywały.




Pogoda znowu się zaczęła psuć, więc postanowiliśmy wrócić do Drezna. W domu spotkaliśmy naszego hosta, który zaprowadził nas do super hiszpańskiej kawiarni, w której mogłam zamówić churros i gęstą czekoladę na gorąco. Miło się rozmawiało, ale musieliśmy jeszcze coś przekąsić. Miałam wrażenie, że przeszliśmy pół miasta w poszukiwaniu otwartego lokalu. W końcu z braku czasu wylądowaliśmy w jakiejś indyjskiej restauracji na Alaunstrasse. I bardzo dobrze – jedzenie było smaczne, a atmosfera luźna i miła. Żałowaliśmy, że nasz czas tutaj dobiegł już końca. 

wrzesień 2015

poniedziałek, 7 listopada 2016

Kaniony, czyli Czarnogóra część 7, ostatnia :)

Ostatni dzień aktywnego urlopu. Wycieczkę do kanionów zarezerwowaliśmy już w Budvie, bo bałam się, że w stolicy słabo będzie z biurami turystycznymi. No i dobrze zrobiłam, tylko stresowałam się, że nas nie odbiorą z miejsca zbiórki. Na szczęście wszystko poszło zgodnie z planem. Już po 20 minutach zatrzymaliśmy się na śniadanie. Ja skusiłam się na naleśniki, które okazały się bez nadzienia. Chociaż herbata była smaczna.

Jechaliśmy wśród gór i rzeki Moraca podziwiając pierwszy kanion. Jesienne barwy urozmaicały nam widoki.
Niedługo potem zatrzymaliśmy się w klasztorze Moraca z XII wieku. Sam budynek taki sobie, ale otoczenie było urocze. Ogromne dzwony, ule i widok na góry. Skusiłam się też na kupno jeży nówki.



Kolejny przystanek to Biogradzkie Jezioro znajdujące się w Biogradzkim Parku Narodowym. Malowniczo położone, z zacumowanymi drewnianymi łódeczkami wydawało się malutkie. Później okazało się, że za zakrętem jest dwa razy dłuższe, ale tam już nie dotarliśmy.


Po godzinie dojechaliśmy do wyjątkowego mostu z niezwykle wysokimi przęsłami. Płynie pod nim rzeka Tara, najdłuższa w Czarnogórze. To pewnie przez porę roku, ale wody było niewiele więc jej rozmiary nie imponowały. Most Durdevica był swego czasu najwyższy na świecie. Dodatkową atrakcją był przejazd tyrolką, ale mąż poskąpił mi tej przyjemności.



Wisienką na torcie była wizyta w PN Durmitor, w pobliżu miasteczka Zabijak. Dostaliśmy godzinę wolnego nad Jeziorem Czarnym, więc postanowiłam z mężem obejść je dookoła. W zwodniczym kształcie ósemki, wydawało się niewielkie. Gdy doszliśmy do połowy okazało się, że nie mamy już czasu i musimy wracać. Mało tego, przed nami dotąd łatwo przystępny brzeg stał się skalisty i musieliśmy się wspinać, a potem biec wąskim, nierównym traktem, częściowo przez las. Myślałam, że płuca wypluję, a i tak trochę się spóźniliśmy. Nareszcie odrobina adrenaliny.


Pozostał nam już tylko przejazd do górskiej restauracji. Drogę tarasowały nam owce, które nie mogły się zdecydować, w którą stronę iść. Kierowca nawet nie zatrąbił, tylko cierpliwie czekał. Obiad był drogi i skąpy ale smaczny. Mój biedny mąż się nie najadł, za to widoki były niezłe.

Odstawiono nas w Podgoricy już po zmroku. Przewodnik nie mógł znaleźć żądnej wolnej taxi więc zostawił nas i kazał sobie radzić. Po wielu niepowodzeniach zaczepiła nas grupka ludzi i postanowiła nam pomóc. Jedna dziewczyna mówiła nawet po hiszpańsku. Dzięki nim udało nam się wreszcie wrócić do hotelu, gdzie wyciągnęłam jeży nówkę na pożegnanie wakacji na Bałkanach.

Ostatniego dnia rano spakowaliśmy się i ruszyliśmy na stację kolejową. Kupiliśmy bilety na lotnisko i usiedliśmy zadowoleni. Po jakichś 20 minutach okazało się, że pociąg jest uszkodzony i trzeba czekać aż podstawią nowy. Zestresowani zdecydowaliśmy oddać bilety i skorzystać jednak z drogiej taksówki. Na szczęście zdążyliśmy na samolot i mimo opóźnień i zamieszania w samolocie w końcu wylecieliśmy w drogę powrotną.

1.10.16

niedziela, 6 listopada 2016

Ulcijn CG cz. 6 i Albania

W czwartek byłam podekscytowana przenosinami do Ulcijn. Ponoć bardzo tam orientalnie, inna muzyka i atmosfera. Dotarliśmy do ślicznego hotelu z nowoczesnymi pokojami. W ogrodzie rosły granaty, winogrona i kiwi. Nie mogliśmy się napatrzeć na te pnącza. Całe zadaszenie nad restauracją były nimi zapełnione. Nie mogliśmy odróżnić kiwi od wina, przeplatały się wzajemnie i dawały egzotyczną mieszankę. Aż chciało się je zerwać, niestety owoce dojrzewają dopiero w listopadzie. Właściciel poczęstował nas likierem własnej roboty – bardzo słodkim i mocnym. AK uraczeni ruszyliśmy na plażę – najdłuższej nad całym Adriatykiem. Rozłożyliśmy się na łóżku z „baldachimem” i poleniuchowaliśmy. Piasek był miałki ale dosyć ciemny, a morze spokojne niczym jezioro.

Po plażowaniu postanowiłam przegonić rodzinkę po klifach i dojść do starego miasta, ale po 2 kilometrach okazało się, że droga jest zbyt zarośnięta. Nie pozostało nam nic innego niż wziąć taxi do centrum. Byłam bardzo rozczarowana – żadnego uroku, puste ulice i nic do zwiedzania. Turyści już wyjechali, kramiki się zamknęły. Zdesperowani kelnerzy zachęcali nas do odwiedzenia ich restauracji. Po krótkim spacerze zjedliśmy coś na szybko w centrum i wróciliśmy do hotelu. Zamówiliśmy dzban słodkiego wina, a obsługa dorzuciła nam regionalną szynkę. Niezbyt smaczna, ale na Lovcen można było taką kupić za 7 euro ( 5 plasterków). Poprzytulałam wałęsające się kotki, ku zgrozie mojej rodzinki. Mąż nie pozwolił mi zabrać żadnego do pokoju, ale mimo to spędziliśmy miły wieczór.
29.09.16

Albania

Na piątek umówiliśmy się z taksówkarzem, że zabierze nas na wycieczkę do Albanii. Najpierw pojechaliśmy do średniowiecznych ruin zamku Rozafata w Szkodrze. Legenda głosi, że przy jego budowie pracowało trzech braci, ale każdej nocy głazy się rozsypywały. Pewnego dnia ze mgły wyłonił się nieznajomy i powiedział, że by ukończyć zamek trzeba zamurować w jego ścianie jedną z ich żon. Padło na partnerkę najmłodszego. Kobieta zgodziła się na zamurowanie połowy swojego ciała, tak by mogła wciąż zajmować się swoim małym synkiem póki nie umrze.

W każdym razie, zamek robi wrażenie. Z jego murów widać zbieg rzek Buny, Drini i Lumi Kir z jednej strony, z drugiej zaś Jezioro Szkoderskie i góry. Do zwiedzania dołączyła wycieczka szkolna nadając atmosferę wakacji i beztroski.



Po wzgórzu zawieziono nas do samego miasteczka. Nic ciekawego – wieża kościelna i ładny meczet Xhamia e Madhe. 


Spacerowaliśmy głównymi ulicami, aż w poszukiwania dzwoneczka zapuściliśmy się do dzielnicy z ładnymi, kolorowymi kamienicami. Niestety, nasz czas się skończył więc obeszliśmy deptak w 5 minut i musieliśmy wracać. Byłam zła, że taksówkarz nie powiedział nam o tym zakątku, tylko wysłał do okropnego centrum.




Na koniec pojechaliśmy nad Jezioro Szkoderskie. Lustro wody pokrywał gruby Korzuch roślin, a ze mgły wyłaniały się góry. Szkoda, że nie można było się kąpać, bo pogoda zachęcała. Wypiliśmy piwo i już mogliśmy wracać. Po drodze napotkaliśmy kilka schronów, wkomponowanych w krajobraz Albanii.


Po wycieczce wsiedliśmy w autobus do Podgoricy. Droga prowadziła przez czarnogórską część jeziora, które było jeszcze ładniejsze niż po albańskiej stronie. Na wodzie unosił się kobierzec żółtych kwiatów, a przynajmniej tak to wyglądało. 


Po obiedzie i odnalezieniu naszego ohydnego noclegu poszliśmy zwiedzać stolice. Zapadł już zmierzch, ale ja koniecznie chciałam zobaczyć katedrę.


Ledwo doszliśmy do wieży zegarowej i teściowa zaczęła protestować. Udało mi się ją nakłonić do dalszego spaceru. 10 minut później powtórka z rozrywki. Ledwo co udało mi się ją przekonać do ostatniego wysiłku. A jednak się opłacało – ogromna kopulasta budowla z freskami  nad frontem bardzo spodobało się teściowej. Na nasze szczęście akurat odbywała się liturgia, więc przy wtórze śpiewów mogliśmy obejrzeć też wnętrze. Wracaliśmy zadowoleni by wreszcie się położyć.
30.09.16

Cetinje i Lovcen - Czarnogóra cz.5


Na kolejny dzień mieliśmy zarezerwowaną wycieczkę we dwoje. Niestety, od samego rana przyszła do nas recepcjonistka z wiadomością, że wyjazd został odwołany. Nie pozostało nam nic innego niż autobus do Cetinje, dawnej stolicy Czarnogóry. Nie dość, że mieliśmy opóźnienie, to jeszcze kierowca palił papierosa za papierosem. Jak dodać do tego smród starego auta, wąskie kręte ulice pod górę i w dół, to wyjdzie jak się czół mój biedny żołądek męczony chorobą lokomocyjną. W samym miasteczku zamówiliśmy taxi do Parku Narodowego Lovcen. I znowu pół godziny serpentyn ki i dotarliśmy na górę. Na szczyt prowadziły ponoć 462 schody, ale ta liczba wydaje mi się przesadzona. 


Na samej górze wybudowano grobowiec Petera Njegusa, poety narodowego CG. 


Według opisów z Internetu, powinnam zemdleć z wrażenia, ale otaczający mnie krajobraz nie powalił mnie z nóg. Być może to przez lekką mgłę. Ponoć przy ładnej pogodzie widać stąd całą Zatokę Kotorską. Postanowiliśmy jeszcze wypić herbatę w kawiarni w punkcie widokowym i ruszyliśmy dalej do Cetinje.


Była stolica to małe miasteczko bez uroku i atmosfery. Przeszliśmy się jej nijakimi uliczkami, aż dotarliśmy do przytulnej małej Cerkwi Na Ćipurze. 



Stamtąd dzieliło nas już tylko 5 minut od Klasztoru Narodzenia Matki Bożej. Z zewnątrz owszem, prezentuje się nieźle, szkoda tylko, że nie jest bardziej udostępniony do zwiedzania. W środku jedna mała kapliczka i sklepik z dewocjonaliami. Weszliśmy nawet na wzgórze, by zobaczyć czy nie ma stamtąd ładnych widoków, ale tylko się rozczarowaliśmy.




Po powrocie do Budvy poszliśmy z teściami na spacer i obiad. Powoli zwijały się knajpki i budki z pamiątkami. Całą środę przeznaczyliśmy na leniuchowanie, plażę i spacery. Taki urlop to nie dla mnie, ale trzeba było dać odpocząć teściom.

27.09.16