poniedziałek, 29 lutego 2016

Kanion Sumidero i Chiapa de Corzo

Przyszła pora na Chiapas – najbiedniejszy, a za razem ponoć najciekawszy ze stanów Meksyku. Wylądowaliśmy w Tuxtli Gutierrez koło południa, ale zanim dotarliśmy do miasta minęły ze dwie godziny.  Szczerze mówiąc, nie tego się spodziewałam. Wiem, że tutaj też jest zima, ale mimo wszystko wyobrażałam sobie wyższe temperatury i słońce. A tymczasem długie spodnie i lekki sweterek to było uranie tak w sam raz. Po drodze do naszego lokum minęliśmy kolorowy rynek, pełen przeróżnych owoców, chili i słodyczy. Dałam się skusić na meksykańską wersję rurki z kremem – oczywiście XXL. Mogę się założyć, że moja siostra strasznie mi zazdrości Po zameldowaniu w świetnym hostelu w centrum, poszliśmy wrzucić coś na ząb i obejrzeć miasto.


Jak zwykle, wybór jedzenia nie obył się bez komplikacji. Zamówiłam chilaquile, uprzednio spróbowawszy sosu. Nie chciałam, by był za ostry. Uradowana zobaczyłam górę jedzenia i aż mi ślinka poleciała. Niestety, po skosztowaniu musiałam natychmiast ugasić pożar w moich ustach. Może powinnam zjeść więcej tego sosu, zanim się zdecydowałam? Alberto aż się oczy zaświeciły jak zrozumiał, że cała porcja przypadnie dla niego.

Po posiłku, w moim przypadku niespożytym, poszliśmy pod katedrę San Marcos i do parku de la Marimba. Owszem, miły mały park, ale nie widziałam tam nic specjalnego. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że opłaca się tam iść dopiero późnym wieczorem, jak ludzie zbierają się by potańczyć i pomuzykować. Szkoda. Wróciliśmy do hostelu i poczłapaliśmy się do kawiarni na ostatnim piętrze, by wypić sok z arbuza i popodziwiać nocną panoramę. Romantyczny wieczór z moim nowym mężem.

Niestety dostaliśmy osobne łóżka, więc całą noc marzłam pod prześcieradłem. Nawet narzuta niewiele pomogła. Z ulgą powitałam poranek. O 10 mieliśmy zarezerwowaną wycieczkę do Kanionu Sumidero. Jechaliśmy tylko we trójkę, z jedną dziewczyną z naszego hostelu. Najpierw musiałam narazić mój biedny żołądek na podróż serpentynami w górę.  Odwiedziliśmy trzy punkty widokowe, ale żaden z nich nie był tym, na który czekałam. Okazało się, że wystający taras jest dopiero w projektach. Mimo wszystko, widoki były wspaniałe: zieleń drzew na tle szarych ścian, dochodzących 1200 metrów wysokości, a pomiędzy nimi meandry niebieściutkiej rzeki Grijalvy. Niedługo czekała nas przeprawa łodzią po jej wodach.

Przystań znajdowała się w miasteczku Chiapa de Corzo. Nie musieliśmy długo czekać na naszą łódkę. Usadowiliśmy się z tyłu i już mogliśmy płynąć. Po drodze minęliśmy most, podobny do tego z Porto. Na ścianach kanionu, niby przyklejone super glue, rosły kaktusy. Największą frajdą wycieczki było wypatrywanie krokodyli. Udało nam się kilka znaleźć, jeden nawet chciał popływać, ale gdy nas zauważył, zmienił kierunek i zanurkował. Ot, nieśmiały. Na drzewach roiło się od białych i szarych czapli. Z daleka wyglądały jak krzewy oblepione kwiatami. Pokazano nam również plażę dla sępów. Wokół, mimo iż jest to teren chroniony, pływało mnóstwo śmieci. Zapytałam o to naszego przewodnika. Powiedział, że mimo wyławianych ton plastikowych butelek, wciąż gromadzą się na nowo niesione z pobliskich miasteczek. Po prostu spadają z urwiska i kumulują się w rzece. Smutne, ale niewiele da się na to poradzić.




Po wodnej przeprawie poszliśmy na obiad i dostaliśmy godzinę czasu na zwiedzanie Chiapa de Corzo. Akurat celebrowano jakieś święto, więc było mnóstwo ludzi poprzebieranych w typowe ludowe stroje z regionu. Muzyka sączyła się z każdego rogu uliczki, a nad nami powiewały pocięte kolorowe serwetki (?). Nie wiem, czy to miasteczko w innych okolicznościach zrobiłoby na mnie miłe wrażenie. Możliwe, że ożywa dopiero w nocy, jak prawie cały Meksyk.



Po wycieczce czekała nas jeszcze wyprawa do San Cristobal de las Casas, więc zdążyliśmy tylko wziąć nasze plecaki i wyruszyliśmy w dalszą drogę. Chiapas jest pięknym regionem – mijaliśmy rzeki i strumienie, kluczyliśmy pośród gór. Droga ukołysała nas do snu.

niedziela, 21 lutego 2016

Podróż przedślubna

Podróż przedślubna – czas start! Po zawiłych starciach z aeroliniami, musieliśmy kupić dodatkowy bilet powrotny z Meksyku do Niemiec. Alberto poleciał kilka dni wcześniej, a ja miałam do niego dołączyć.

W całym moim roztrzepaniu omal nie pojechałam na zły przystanek autobusowy do Norymbergii. Zorientowałam się w ostatniej chwili. Co więcej, miałam tam dotrzeć o 5 , a nie o 6, jak mi się wcześniej zdawało i nie do centrum, tylko na lotnisko. Byłam już umówiona z chłopakiem z couchsurfingu, ale trochę się pokręciłam i czas szybko zleciał. Nawiedziłam go o 7 i pozwolił mi się jeszcze trochę zdrzemnąć do 10.

Po pobudce pograliśmy trochę na gitarze i poszliśmy pozwiedzać Norymbergę. Pogoda nie zachęcała do spaceru. 0 stopni i śnieg. W sumie nic dziwnego w styczniu, ale ja miałam ze sobą tylko letnią kurtkę i buty trekingowe, ze względu na limit bagażu. W Meksyku ciepłe ciuchy raczej były zbyteczne, a przynajmniej taką miałam nadzieję. Zziębnięci przemierzaliśmy przytulne uliczki, minęliśmy zamek i zabytkowe kościoły. Latem na pewno jest tu pięknie.




Z powrotem w gościach, nareszcie mogłam się ugrzać. Upichciłam makaron po bolońsku i już musiałam znikać na lotnisko. Czekała mnie jeszcze długa podróż. Do Paryża doleciałam bez większych kłopotów, tak jak z resztą do DF. Przemęczyłam się cały dzień czekając, czytając i próbując zasnąć, aż wreszcie rankiem 16 stycznia dotarłam do Monterrey.

Po południu Alberto jego brat i ja wybraliśmy się autem do parku Chipinque znajdującego się na jednej spośród wielu tutejszych gór. Widoki były niesamowite. Poszliśmy nawet na zjeżdżalnię dla dorosłych i mieliśmy niezły ubaw. Wokół pojawiało się wiele ciekawych ptaków, jednak najbardziej podobały mi się te z niebieskim grzbietem i białym brzuszkiem. Słodziutkie! 



Pospacerowaliśmy trochę po szlaku, popstrykaliśmy kilka fotek i postanowiliśmy odwiedzić były uniwersytet Alberto. Aż nie chciało mi się wierzyć. Przed wejściem zatrzymał nas strażnik i Chico musiał się nieźle namęczyć by nas wpuszczono na teren kampusu. Roiło się tam od dziwnych czarnych kaczek i pawi, przechadzających się po licznych ogródkach i między kafejkami. Trafiło się też kilka jelonków, a jednego udało mi się nawet nakarmić z ręki i pogłaskać. Bardziej przypominało mi to jakiś resort niż uniwersytet. Mieli tam nawet baseny… Ogarnęła mnie zazdrość, że ja nie zaznałam takiego życia studenckiego, niczym z jakiegoś amerykańskiego filmu. Po spacerze dołączyliśmy do rodziny Alberto i zjedliśmy kolacje w jeżdżącej restauracji drugiego brata, Jorge.
W niedzielę wymusiłam na niezorganizowanej rodzince Alberto wyjazd do wodospadu Cola de Caballo, czyli końskiego ogona. Bardzo cieszyłam się na mały spacer, mimo kontuzjowanej nogi. Mieliśmy się wspinać 30 minut, więc na rozgrzewkę to tak w sam raz. Znowu zapomniałam, że meksykanie inaczej liczą minuty. Czekając na wszystkich i robiąc przystanki dotarliśmy na miejsce w 20, a idąc sama dałabym radę w 10 minut. Mimo żółwiego tempa milo spędziliśmy czas, poznając się trochę bliżej. Tak nadszedł czas na rozłąkę z braćmi. Mieliśmy się znowu spotkać dopiero na naszym ślubie w Victorii.


Kolejne dni minęły nam na przygotowaniach do wielkiej uroczystości – ponoć najpiękniejszego dnia w moim życiu. Fryzury, degustacje, podpisy i dokumenty, a nawet nauki przedmałżeńskie. Rząd meksykański zobowiązuje do odbycia szkolenia na temat przemocy, nadziei i oczekiwań zaobrączkowanych. Muszę przyznać, że spotkanie to było bardzo interesujące i pozwoliło mi odkryć, jak dobrze jesteśmy dobrani i świadomi siebie.

Dzień ślubu to był totalny chaos – no, ale czego się było spodziewać po niezorganizowanych meksykanach w połączeniu z niedopasowującą się polską królewną? Najpierw pojechałyśmy z teściową do salonu piękności, który, w odróżnieniu od studia paznokci był czysty i nowoczesny. Wizyta w tym poprzednim była niemiłym zaskoczeniem – rozwalające się fotele, gdzie wyłażąca żółta gąbka spod brudnej czarnej skóry (?)była normą, a szyba nadawała krajobrazowi za oknem piaskowo – szary kolor. Manicure był wykonywany profesjonalnym, acz zardzewiałym sprzętem. Bałam się, że dostanę zakażenia, ale w końcu byłam szczepiona na tężec, a nie chciałam od razu podpaść teściowej. Mimo wszystko, paznokcie wyszły pięknie. Wracając do salonu Shine ( po meksykańsku Ciajn J, tak dla zmyłki ), poprzedniego dnia miałam robioną fryzurę próbną, więc już wiedziałam, czego się spodziewać. Ale jak coś może pójść pod górkę, to po co ułatwiać? Teściowa wymyśliła dla mnie inną fryzurę, mimo moich sprzeciwów. Byłam pewna, że fryzjerki podporządkują się mojej woli, ale po zerknięciu w lustro spostrzegłam, że to były tylko pobożne życzenia. Jednak ze mną też nie ma lekko, dziewczyny musiały zniszczyć swe dzieło i zrobić mi mój wymarzony warkocz wodospad. Mimo zamieszania, byłam gwiazdą salonu, wszystkie panie chciały dowiedzieć się historii mojej miłości i czegoś o moim kraju.

W końcu przyszedł czas na make up. Oczywiście przyjechałam uzbrojona w zdjęcie delikatnego, beżowo – brązowego makijażu, dopasowanego do mojej twarzy. Kosmetyczka pokiwała głową na znak, że już wszystko wiadomo. Jak już nałożyła tony cieniu na moje powieki okazało się, że wyglądam, jakby mnie ktoś pobił. Ciemny brąz pokrywał całe moje oczy – a miał być tylko delikatny akcent w kącikach… Po poprawkach zabrała się do rysowania kreski eyelinerem – tak dyskretnie, grubością z pól centymetra. Zmazywała i próbowała poprawić to jeszcze ze 2 razy, aż moja nader delikatna cierpliwość się wyczerpała. Wzięłam ołówek i sama podkreśliłam sobie oprawę oczu. „Aaa, no trzeba było mówić, że chcesz kreskę miedzy rzęsami, a nie nad”! Chciałam wspomnieć, że pokazałam jej zdjęcie z efektem końcowym i nie jestem od tego, by prowadzić ją krok po kroku jak robić makijaż, ale ugryzłam się w język. Minuty płynęły nieubłaganie, podczas gdy kosmetyczka nakładała mi 3 warstwy podkładu i róż. Mój zniecierpliwiony narzeczony dzwonił, by nas ponaglić, tak jakby mało mi było stresu przedślubnego.

Prawie gotowe, musiałyśmy się tylko przebrać w domu i ruszyć na miejsce przysięgi. Mimo nalegań teściowej, nie ubrałam rajstop do mojej krótkiej sukienki. Może to nierozsądne, ale nie miałam ochoty tego robić przy 28 stopniach i grzejącym słońcu. Z tego wszystkiego zapomniałam włożyć biżuterię, ale na szczęście teściowa stała na straży mojego ubioru i pospieszyła z pomocą.

Pojechaliśmy na miejsce ładnym białym autem rodziców Alberto na wzgórze, pod Tamux, gdzie miała odbyć się przysięga. Oczywiście, świadkowie nie dotarli na czas, ale nie wiem, czemu mnie to zdziwiło. Sędzina poprowadziła piękną ceremonię, mówiła prosto z serca. My też nie mieliśmy konkretnej formułki do odklepania, tylko musieliśmy na poczekaniu powiedzieć, czemu chcemy zawrzeć związek małżeński i czego oczekujemy od naszego partnera. Złożyliśmy nasze podpisy i odciski palców na dokumentach i już byliśmy formalnie rodziną.

Po ceremonii pojechaliśmy z Jorge na sesję zdjęciową. Po drodze ludzie zaczepiali nas i gratulowali, mówili nam, że ślicznie wyglądamy. Jedna dziewczynka krzyknęła do mamy „ Patrz, idzie księżniczka ze swoim księciem”! Nieczęsto widuje się tam białe osoby, szczególnie ze wschodnio-europejskimi rysami twarzy. Jak skończyliśmy z fotkami, zrobiło się szaro i chłodno. To aż nie do wiary, jak z prawie 30 stopni robi się 10. Dotarliśmy do Sali, a tam… nikogo nie ma. „A czego się spodziewałaś? Że wszyscy przyjdą punktualnie?” Nabijał się ze mnie mąż. Po półtorej godzinie zjawiła się większość gości, więc mogliśmy zacząć nasz pierwszy taniec. Mieliśmy osobny stolik, przy którym mieliśmy zasiąść tylko my, ale stanowczo się temu sprzeciwiłam i usadziłam koło nas świadków. Dostaliśmy talerz z bezsmakowym spaghetti, jarzynkami i średnio doprawionym mięsem. Na degustacji było sto razy lepsze, ale cóż mogliśmy poradzić.

Zabawa trwała w najlepsze, gdy spostrzegłam, że kelner zaczyna kroić mój tort weselny. Na szczęście teściowa zdołała go powstrzymać i z urażoną miną wręczył nam nóż. Pokroiliśmy symboliczny kawałek, ale nikt na to nie zwrócił uwagi prócz teściowej i strzelającego fotki brata. Tort wyglądał cudownie smakowicie, ale we wnętrzu, ku mojemu zdziwieniu był prawie sam biszkopt przekładany cienką warstwą kremu śmietankowego.
Nie mogłam za wiele tańczyć, z powodu krwawych odcisków i kontuzji stopy. Jednak przemogłam się na trochę, zrzuciłam buty i weszłam na parkiet. Ustawianym zdjęciom z rodzinką w różnych kompilacjach nie było końca. Miałam już tego serdecznie dosyć, ale co kraj, to obyczaj. Po 23 wesele skończyło się, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu. Część gości pojechało do nas do domu na tam ale i alkohol , ale ja wykończona wrażeniami i jet lagiem poszłam spać. Kolejnego dnia czekała nas podróż do Monterrey i piątkowy samolot na nasza podróż poślubną.