Podróż przedślubna – czas
start! Po zawiłych starciach z aeroliniami, musieliśmy kupić dodatkowy bilet
powrotny z Meksyku do Niemiec. Alberto poleciał kilka dni wcześniej, a ja
miałam do niego dołączyć.
W całym moim roztrzepaniu
omal nie pojechałam na zły przystanek autobusowy do Norymbergii. Zorientowałam
się w ostatniej chwili. Co więcej, miałam tam dotrzeć o 5 , a nie o 6, jak mi
się wcześniej zdawało i nie do centrum, tylko na lotnisko. Byłam już umówiona z
chłopakiem z couchsurfingu, ale trochę się pokręciłam i czas szybko zleciał.
Nawiedziłam go o 7 i pozwolił mi się jeszcze trochę zdrzemnąć do 10.
Po pobudce pograliśmy trochę
na gitarze i poszliśmy pozwiedzać Norymbergę. Pogoda nie zachęcała do spaceru. 0 stopni i śnieg. W sumie nic dziwnego w styczniu, ale ja miałam ze sobą tylko
letnią kurtkę i buty trekingowe, ze względu na limit bagażu. W Meksyku ciepłe
ciuchy raczej były zbyteczne, a przynajmniej taką miałam nadzieję. Zziębnięci
przemierzaliśmy przytulne uliczki, minęliśmy zamek i zabytkowe kościoły. Latem
na pewno jest tu pięknie.
Z powrotem w gościach,
nareszcie mogłam się ugrzać. Upichciłam makaron po bolońsku i już musiałam
znikać na lotnisko. Czekała mnie jeszcze długa podróż. Do Paryża doleciałam bez
większych kłopotów, tak jak z resztą do DF. Przemęczyłam się cały dzień
czekając, czytając i próbując zasnąć, aż wreszcie rankiem 16 stycznia dotarłam
do Monterrey.
Po południu Alberto jego
brat i ja wybraliśmy się autem do parku Chipinque znajdującego się na jednej
spośród wielu tutejszych gór. Widoki były niesamowite. Poszliśmy nawet na
zjeżdżalnię dla dorosłych i mieliśmy niezły ubaw. Wokół pojawiało się wiele
ciekawych ptaków, jednak najbardziej podobały mi się te z niebieskim grzbietem
i białym brzuszkiem. Słodziutkie!
Pospacerowaliśmy trochę po szlaku,
popstrykaliśmy kilka fotek i postanowiliśmy odwiedzić były uniwersytet Alberto.
Aż nie chciało mi się wierzyć. Przed wejściem zatrzymał nas strażnik i Chico
musiał się nieźle namęczyć by nas wpuszczono na teren kampusu. Roiło się tam od
dziwnych czarnych kaczek i pawi, przechadzających się po licznych ogródkach i
między kafejkami. Trafiło się też kilka jelonków, a jednego udało mi się nawet
nakarmić z ręki i pogłaskać. Bardziej przypominało mi to jakiś resort niż
uniwersytet. Mieli tam nawet baseny… Ogarnęła mnie zazdrość, że ja nie zaznałam
takiego życia studenckiego, niczym z jakiegoś amerykańskiego filmu. Po spacerze
dołączyliśmy do rodziny Alberto i zjedliśmy kolacje w jeżdżącej restauracji
drugiego brata, Jorge.
W niedzielę wymusiłam na
niezorganizowanej rodzince Alberto wyjazd do wodospadu Cola de Caballo, czyli
końskiego ogona. Bardzo cieszyłam się na mały spacer, mimo kontuzjowanej nogi.
Mieliśmy się wspinać 30 minut, więc na rozgrzewkę to tak w sam raz. Znowu
zapomniałam, że meksykanie inaczej liczą minuty. Czekając na wszystkich i
robiąc przystanki dotarliśmy na miejsce w 20, a idąc sama dałabym radę w 10
minut. Mimo żółwiego tempa milo spędziliśmy czas, poznając się trochę bliżej.
Tak nadszedł czas na rozłąkę z braćmi. Mieliśmy się znowu spotkać dopiero na
naszym ślubie w Victorii.
Kolejne dni minęły nam na
przygotowaniach do wielkiej uroczystości – ponoć najpiękniejszego dnia w moim
życiu. Fryzury, degustacje, podpisy i dokumenty, a nawet nauki przedmałżeńskie.
Rząd meksykański zobowiązuje do odbycia szkolenia na temat przemocy, nadziei i
oczekiwań zaobrączkowanych. Muszę przyznać, że spotkanie to było bardzo
interesujące i pozwoliło mi odkryć, jak dobrze jesteśmy dobrani i świadomi
siebie.
Dzień ślubu to był totalny
chaos – no, ale czego się było spodziewać po niezorganizowanych meksykanach w
połączeniu z niedopasowującą się polską królewną? Najpierw pojechałyśmy z
teściową do salonu piękności, który, w odróżnieniu od studia paznokci był
czysty i nowoczesny. Wizyta w tym poprzednim była niemiłym zaskoczeniem –
rozwalające się fotele, gdzie wyłażąca żółta gąbka spod brudnej czarnej skóry
(?)była normą, a szyba nadawała krajobrazowi za oknem piaskowo – szary kolor.
Manicure był wykonywany profesjonalnym, acz zardzewiałym sprzętem. Bałam się,
że dostanę zakażenia, ale w końcu byłam szczepiona na tężec, a nie chciałam od
razu podpaść teściowej. Mimo wszystko, paznokcie wyszły pięknie. Wracając do salonu
Shine ( po meksykańsku Ciajn J, tak dla zmyłki ), poprzedniego dnia miałam robioną
fryzurę próbną, więc już wiedziałam, czego się spodziewać. Ale jak coś może
pójść pod górkę, to po co ułatwiać? Teściowa wymyśliła dla mnie inną fryzurę,
mimo moich sprzeciwów. Byłam pewna, że fryzjerki podporządkują się mojej woli,
ale po zerknięciu w lustro spostrzegłam, że to były tylko pobożne życzenia. Jednak
ze mną też nie ma lekko, dziewczyny musiały zniszczyć swe dzieło i zrobić mi
mój wymarzony warkocz wodospad. Mimo zamieszania, byłam gwiazdą salonu,
wszystkie panie chciały dowiedzieć się historii mojej miłości i czegoś o moim
kraju.
W końcu przyszedł czas na
make up. Oczywiście przyjechałam uzbrojona w zdjęcie delikatnego, beżowo –
brązowego makijażu, dopasowanego do mojej twarzy. Kosmetyczka pokiwała głową na
znak, że już wszystko wiadomo. Jak już nałożyła tony cieniu na moje powieki
okazało się, że wyglądam, jakby mnie ktoś pobił. Ciemny brąz pokrywał całe moje
oczy – a miał być tylko delikatny akcent w kącikach… Po poprawkach zabrała się do
rysowania kreski eyelinerem – tak dyskretnie, grubością z pól centymetra.
Zmazywała i próbowała poprawić to jeszcze ze 2 razy, aż moja nader delikatna
cierpliwość się wyczerpała. Wzięłam ołówek i sama podkreśliłam sobie oprawę
oczu. „Aaa, no trzeba było mówić, że chcesz kreskę miedzy rzęsami, a nie nad”!
Chciałam wspomnieć, że pokazałam jej zdjęcie z efektem końcowym i nie jestem od
tego, by prowadzić ją krok po kroku jak robić makijaż, ale ugryzłam się w
język. Minuty płynęły nieubłaganie, podczas gdy kosmetyczka nakładała mi 3
warstwy podkładu i róż. Mój zniecierpliwiony narzeczony dzwonił, by nas
ponaglić, tak jakby mało mi było stresu przedślubnego.
Prawie gotowe, musiałyśmy się
tylko przebrać w domu i ruszyć na miejsce przysięgi. Mimo nalegań teściowej,
nie ubrałam rajstop do mojej krótkiej sukienki. Może to nierozsądne, ale nie
miałam ochoty tego robić przy 28 stopniach i grzejącym słońcu. Z tego
wszystkiego zapomniałam włożyć biżuterię, ale na szczęście teściowa stała na
straży mojego ubioru i pospieszyła z pomocą.
Pojechaliśmy na miejsce ładnym
białym autem rodziców Alberto na wzgórze, pod Tamux, gdzie miała odbyć się
przysięga. Oczywiście, świadkowie nie dotarli na czas, ale nie wiem, czemu mnie
to zdziwiło. Sędzina poprowadziła piękną ceremonię, mówiła prosto z serca. My
też nie mieliśmy konkretnej formułki do odklepania, tylko musieliśmy na
poczekaniu powiedzieć, czemu chcemy zawrzeć związek małżeński i czego
oczekujemy od naszego partnera. Złożyliśmy nasze podpisy i odciski palców na
dokumentach i już byliśmy formalnie rodziną.
Po ceremonii pojechaliśmy z
Jorge na sesję zdjęciową. Po drodze ludzie zaczepiali nas i gratulowali, mówili
nam, że ślicznie wyglądamy. Jedna dziewczynka krzyknęła do mamy „ Patrz, idzie
księżniczka ze swoim księciem”! Nieczęsto widuje się tam białe osoby,
szczególnie ze wschodnio-europejskimi rysami twarzy. Jak skończyliśmy z
fotkami, zrobiło się szaro i chłodno. To aż nie do wiary, jak z prawie 30
stopni robi się 10. Dotarliśmy do Sali, a tam… nikogo nie ma. „A czego się spodziewałaś?
Że wszyscy przyjdą punktualnie?” Nabijał się ze mnie mąż. Po półtorej godzinie
zjawiła się większość gości, więc mogliśmy zacząć nasz pierwszy taniec.
Mieliśmy osobny stolik, przy którym mieliśmy zasiąść tylko my, ale stanowczo się
temu sprzeciwiłam i usadziłam koło nas świadków. Dostaliśmy talerz z
bezsmakowym spaghetti, jarzynkami i średnio doprawionym mięsem. Na degustacji było
sto razy lepsze, ale cóż mogliśmy poradzić.
Zabawa trwała w najlepsze,
gdy spostrzegłam, że kelner zaczyna kroić mój tort weselny. Na szczęście
teściowa zdołała go powstrzymać i z urażoną miną wręczył nam nóż. Pokroiliśmy
symboliczny kawałek, ale nikt na to nie zwrócił uwagi prócz teściowej i
strzelającego fotki brata. Tort wyglądał cudownie smakowicie, ale we wnętrzu,
ku mojemu zdziwieniu był prawie sam biszkopt przekładany cienką warstwą kremu śmietankowego.
Nie mogłam za wiele tańczyć,
z powodu krwawych odcisków i kontuzji stopy. Jednak przemogłam się na trochę,
zrzuciłam buty i weszłam na parkiet. Ustawianym zdjęciom z rodzinką w różnych
kompilacjach nie było końca. Miałam już tego serdecznie dosyć, ale co kraj, to
obyczaj. Po 23 wesele skończyło się, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu. Część
gości pojechało do nas do domu na tam ale i alkohol , ale ja wykończona
wrażeniami i jet lagiem poszłam spać. Kolejnego dnia czekała nas podróż do
Monterrey i piątkowy samolot na nasza podróż poślubną.