Przyszła pora na Chiapas – najbiedniejszy, a za
razem ponoć najciekawszy ze stanów Meksyku. Wylądowaliśmy w Tuxtli Gutierrez
koło południa, ale zanim dotarliśmy do miasta minęły ze dwie godziny. Szczerze mówiąc, nie tego się spodziewałam.
Wiem, że tutaj też jest zima, ale mimo wszystko wyobrażałam sobie wyższe
temperatury i słońce. A tymczasem długie spodnie i lekki sweterek to było
uranie tak w sam raz. Po drodze do naszego lokum minęliśmy kolorowy rynek,
pełen przeróżnych owoców, chili i słodyczy. Dałam się skusić na meksykańską
wersję rurki z kremem – oczywiście XXL. Mogę się założyć, że moja siostra
strasznie mi zazdrości J Po zameldowaniu w świetnym hostelu w centrum, poszliśmy wrzucić coś na
ząb i obejrzeć miasto.
Jak zwykle, wybór jedzenia nie obył się bez
komplikacji. Zamówiłam chilaquile, uprzednio spróbowawszy sosu. Nie chciałam,
by był za ostry. Uradowana zobaczyłam górę jedzenia i aż mi ślinka poleciała.
Niestety, po skosztowaniu musiałam natychmiast ugasić pożar w moich ustach.
Może powinnam zjeść więcej tego sosu, zanim się zdecydowałam? Alberto aż się
oczy zaświeciły jak zrozumiał, że cała porcja przypadnie dla niego.
Po posiłku, w moim przypadku niespożytym, poszliśmy
pod katedrę San Marcos i do parku de la Marimba. Owszem, miły mały park, ale nie
widziałam tam nic specjalnego. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że opłaca
się tam iść dopiero późnym wieczorem, jak ludzie zbierają się by potańczyć i
pomuzykować. Szkoda. Wróciliśmy do hostelu i poczłapaliśmy się do kawiarni na
ostatnim piętrze, by wypić sok z arbuza i popodziwiać nocną panoramę.
Romantyczny wieczór z moim nowym mężem.
Niestety dostaliśmy osobne łóżka, więc całą noc
marzłam pod prześcieradłem. Nawet narzuta niewiele pomogła. Z ulgą powitałam
poranek. O 10 mieliśmy zarezerwowaną wycieczkę do Kanionu Sumidero. Jechaliśmy tylko
we trójkę, z jedną dziewczyną z naszego hostelu. Najpierw musiałam narazić mój
biedny żołądek na podróż serpentynami w górę.
Odwiedziliśmy trzy punkty widokowe, ale żaden z nich nie był tym, na
który czekałam. Okazało się, że wystający taras jest dopiero w projektach. Mimo
wszystko, widoki były wspaniałe: zieleń drzew na tle szarych ścian,
dochodzących 1200 metrów wysokości, a pomiędzy nimi meandry niebieściutkiej
rzeki Grijalvy. Niedługo czekała nas przeprawa łodzią po jej wodach.
Przystań znajdowała się w miasteczku Chiapa de Corzo.
Nie musieliśmy długo czekać na naszą łódkę. Usadowiliśmy się z tyłu i już
mogliśmy płynąć. Po drodze minęliśmy most, podobny do tego z Porto. Na ścianach
kanionu, niby przyklejone super glue, rosły kaktusy. Największą frajdą wycieczki było wypatrywanie krokodyli. Udało nam się kilka znaleźć, jeden nawet
chciał popływać, ale gdy nas zauważył, zmienił kierunek i zanurkował. Ot,
nieśmiały. Na drzewach roiło się od białych i szarych czapli. Z daleka
wyglądały jak krzewy oblepione kwiatami. Pokazano nam również plażę dla sępów. Wokół,
mimo iż jest to teren chroniony, pływało mnóstwo śmieci. Zapytałam o to naszego
przewodnika. Powiedział, że mimo wyławianych ton plastikowych butelek, wciąż
gromadzą się na nowo niesione z pobliskich miasteczek. Po prostu spadają z
urwiska i kumulują się w rzece. Smutne, ale niewiele da się na to poradzić.
Po wodnej przeprawie poszliśmy na obiad i dostaliśmy
godzinę czasu na zwiedzanie Chiapa de Corzo. Akurat celebrowano jakieś święto,
więc było mnóstwo ludzi poprzebieranych w typowe ludowe stroje z regionu.
Muzyka sączyła się z każdego rogu uliczki, a nad nami powiewały pocięte
kolorowe serwetki (?). Nie wiem, czy to miasteczko w innych okolicznościach
zrobiłoby na mnie miłe wrażenie. Możliwe, że ożywa dopiero w nocy, jak prawie
cały Meksyk.
Po wycieczce czekała nas jeszcze wyprawa do San
Cristobal de las Casas, więc zdążyliśmy tylko wziąć nasze plecaki i
wyruszyliśmy w dalszą drogę. Chiapas jest pięknym regionem – mijaliśmy rzeki i
strumienie, kluczyliśmy pośród gór. Droga ukołysała nas do snu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz