wtorek, 5 stycznia 2016

Pieniny zimową porą

Nareszcie, czas na góry! Wyruszyliśmy nocnym pociągiem Poznań- Kraków. Gdy odnaleźliśmy swoje miejsca okazało się, że naszymi najbliższymi sąsiadami są harcerze i niezwykle głośna grupa studentów. Mogłam zapomnieć o chwili spokoju i drzemce. Gdy wysiadaliśmy z pociągu, byliśmy półprzytomni, a czekała nas jeszcze podróż busem do Szczawnicy.

Na szczęście na miejscu przywitała nas piękna pogoda, więc po zameldowaniu w naszym pensjonacie poszliśmy trochę pozwiedzać. Najpierw powlekliśmy się pod górkę do zabytkowego dworku i pijalni wód. Pożyczyliśmy na ten wyjazd od brata aparat fotograficzny, więc nie mogliśmy przepuścić żadnej okazji, by trochę się nim pobawić. 


Dalej poszliśmy spacerkiem pod wyciąg na Palenicę i postanowiliśmy, że wjedziemy sobie na górę. Od razu wypatrzyłam tor saneczkowy i nie było siły, żebyśmy z niego nie skorzystali. Zjechaliśmy tylko raz, ale było całkiem fajnie. I ten przepiękny widok na Tatry i Trzy Korony!


Jeszcze nam było mało wrażeń, więc poszliśmy jedną górkę wyżej, na Szafranówkę. Ślizgaliśmy się w błocku na każdym kroku, ale jakoś dotarliśmy na szczyt. Nie było wysoko, ale cieszyłam się, że nie musieliśmy pokonywać całego dystansu na Palenicę w tym grzęzawisku.

Po zjeździe na dół wciąż mieliśmy sporo czasu, więc wybraliśmy się do Leśnicy, już po stronie słowackiej. Całkiem przyjemna trasa biegnie wzdłuż Grajcarka i dalej nad Dunajcem. Na miejscu nie było nic poza karczmą, więc mimo wczesnej pory skusiliśmy się na obiad. Ja dostałam dość smaczny gulasz z pyzami, ale Alberto trafił się niezbyt ciekawy zestaw. Po powrocie do pokoju padliśmy jak nieżywi i spalibyśmy tak do rana, gdyby nie moje obawy, że obudzę się w środku nocy i będę się obracać z boku na bok. Na szczęście mieliśmy telewizję.

Kolejnego dnia zabraliśmy się busem do Krościenka nad Dunajcem. Mimo niesprzyjającej pogody postanowiliśmy wspiąć się na Trzy Korony.

Alberto kocha góry. Nie wiem, czy to dlatego, że uwielbia się zmęczyć i podziwiać widoki, czy dlatego że wykończona drogą pod górkę nie jestem w stanie wydobyć z siebie słowa. Może to mieszanina obu powyższych. Alberto chłonie tę ciszę, wsłuchuje się w naturę i cieszy się, że ma wymówkę na milczenie. Ja nienawidzę wchodzić na szczyt. Za każdym razem obiecuję sobie, że to już ostatni raz, ale gdy jestem już na górze i mogę nacieszyć się rozpościerającymi się przede mną krajobrazami, planuję kolejną wycieczkę.

Pół godziny po rozpoczęciu wspinaczki, o, jaka niespodzianka, zaczęło mżyć, a ja opadłam z sił. Błoto, kamienie, skalne i metalowe schody… Już po półtorej godziny staliśmy na szczycie Okrąglicy. Wiał silny, lodowaty wiatr, a wszystko wokół spowijała gęsta mgła. W takich warunkach nie opłacało się wspinać na Sokolnicę, więc zrezygnowaliśmy z dalszej części wyprawy. Poszliśmy jeszcze tylko do ruin Zamku Pienińskiego na Zamkową Górę i mogliśmy spokojnie wracać do Krościeńka. Tam wstąpiliśmy jeszcze na flaczki i barszcz. Zupy były pyszne, a ceny okazyjne, więc z pełnymi brzuchami i uśmiechami na twarzach mogliśmy wracać do pensjonatu.


We wtorek nadal było pochmurnie i szaro, więc nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Nasz gospodarz był na tyle miły, że podwiózł nas do zamku w Niedzicy i zaczekał, aż skończymy zwiedzanie, by nas zabrać z powrotem. Nie wiem czy sprawiła to zimowa sceneria, ale zamczysko było mroczne i nieciekawe. Poszliśmy jeszcze na zaporę, z której mogliśmy podziwiać szary Zalew Czorsztyński i jezioro Sromowieckie. Na samym środku przejścia namalowano trójwymiarowe dziury, ale niestety nie mogliśmy ich zobaczyć, bo były zabezpieczone na okres zimowy. Nie mieliśmy dzisiaj szczęścia. Po powrocie do Szczawnicy postanowiliśmy iść jeszcze do wodospadu Zaskalnik. Mieliśmy nadzieję, że kolejny dzień będzie lepszy.



Środa zaskoczyła nas dziwnym zjawiskiem optycznym. Nie mam pojęcia co to było, ale nazwaliśmy to zorzą polarną. Kolorowe światła rozchodziły się po niebie i mieszały z chmurami. Ciekawe. Pogoda też znacznie się polepszyła, więc ruszyliśmy na Wysoką. 


Postanowiliśmy wejść od strony Durbaszki – ponoć dużo łagodniejszej trasy. Dotarcie do schroniska nie sprawiło nam większych trudności, natomiast dalej… no cóż.  Ścieżka w prawo i w lewo, a drogowskaz jakoś tak pomiędzy. Żadnej ścieżki. Tatry są bardzo dobrze oznakowane, natomiast Pieniny pozostawiają wiele do życzenia. Spotkaliśmy po drodze chłopaka, który wydawało się, że wie co i jak. Poradził nam, byśmy nie szli za niebieskim szlakiem, tylko niebieska trasą turystyczną, jak tylko to będzie możliwe. Oczywiście posłuchaliśmy go. Podążaliśmy za niebieskimi strzałkami przez gęsty las w poprzek góry, stromą dróżką. Przedzieraliśmy się tak z 40 minut, a mieliśmy dotrzeć na miejsce po 20… Coś było nie tak. Dotarliśmy na polanę i ślad, dotąd gęsto oznakowanej trasy, urwał się. Mieliśmy do wyboru trzy drogi: pod górę, czyli jakby cofanie się, stromo w dół w stronę Tatr lub prosto na Trzy Korony. Żadna z opcji nie wydawała się odpowiednia. 


Postanowiliśmy sprawdzić po kawałku każdy z wariantów, a gdy to nie przyniosło rezultatów, zaczęłam się bardzo denerwować. Byliśmy już tam dobre pół godziny, a temperatura dobijała do minus 15. Poprztykaliśmy się trochę z Alberto i postanowiliśmy wrócić tą samą drogą. To była wreszcie dobra decyzja. Po drodze spotkaliśmy jakiś turystów i ruszyliśmy z nimi na Wysoką. Już po 15 minutach byliśmy na szczycie. Obawiałam się, czy damy radę zejść do Wąwozu Homole o jasnemu, więc musieliśmy zwiększyć tempo. Wąwóz był ładny, ale nie powalający. A może tylko mi się tak wydawało, bo ciągnęłam za sobą obrażonego faceta, niczym naburmuszone dziecko. W końcu udało nam się ukończyć trasę i dotrzeć na przystanek przed zmierzchem.

Nadszedł sylwester. Zaplanowaliśmy na ten dzień około 30 kilometrowy spacer do Czerwonego Klasztoru na Słowacji i wyprawę po dzwoneczek dla rodziców. Mądrzejsi po wczorajszej kłótni, załadowaliśmy mapy na komórki, opracowaliśmy dokładnie trasę i ruszyliśmy wzdłuż Dunajca do granicy. 




Widoki były piękne (tak, wiem, że się powtarzam), ale nie było nam dane dotrzeć na miejsce według planu. Po prawej rzeka, po lewej skały, a mnie dopadła, nazwijmy to, zemsta Harnasia. Jednak nie było innego wyjścia,wpół zgięta kontynuowałam wycieczkę. Na szczęście po dotarciu do Czerwonego Klasztoru zatrzymaliśmy się w knajpce na czymś ciepłym i mi przeszło. Słońce świeciło na niebieściutkim niebie, więc poszliśmy dalej do miasteczka po dzwoneczek, ale niestety nie udało nam się go znaleźć. Udaliśmy się w drogę powrotną przez góry.


Nareszcie Alberto mógł się trochę powspinać. Wszystko szło dobrze, aż nie dotarliśmy do małego miasteczka. Spojrzeliśmy na mapę i ruszyliśmy na przód. Szukaliśmy odnogi, która jakoś się nie pojawiała. Zaczęło się ściemniać, więc próbowaliśmy zatrzymać jakiekolwiek auto. Nikt nie był skory do pomocy. W końcu zlitowała się jakaś poczciwa rodzinka i wskazała nam właściwy kierunek, czyli przeciwny do obranego. Musieliśmy iść do Leśnicy i znowu wzdłuż Dunajca. Droga na skróty przez góry, którą chcieliśmy się posłużyć była zbyt niebezpieczna po ciemku. Dobrze, że mieliśmy w plecakach latarki.

Do pensjonatu wróciliśmy koło 18, a na 20 mieliśmy zarezerwowany stolik w restauracji. Nie traciliśmy czasu na szykowanie się tylko padliśmy nieżywi na łóżko. Po drzemce czekały nas jeszcze 3 km do naszego upragnionego posiłku. Na wstępie zespół muzyczny w restauracji zwerbował Alberto do nauki Zbójnickiego. Potańczyliśmy chwilę, ale nogi odmawiały nam posłuszeństwa. Po skonsumowaniu niezwykle drogiego i niesmacznego obiadu, przysiadła się do nas mila rodzinka i zaczęła nam stawiać szoty wiśniówki. Nieźle wstawieni poszliśmy razem „ pod kolejkę” na koncert na świeżym powietrzu. O północy obejrzeliśmy fajerwerki i półżywi poczłapaliśmy do naszego pokoju.


Pierwszy styczeń był dniem leniwca. Alberto musiał wyleczyć kaca giganta. Nie chciał nawet jeść. Nie mieliśmy nic do ugotowania, więc musiałam iść do restauracji sama. Wieczorem nasi znajomi z sylwestrowej zabawy przysłali po nas taksówkę i zaprosili na kolację oraz ognisko. Dawno nie spotkaliśmy tak serdecznych ludzi. Nie mogliśmy jednak długo zostać, bo nazajutrz trzeba było jechać do Krakowa i stamtąd do domu.

Grudzień 2015

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz