Późnym
wieczorem wreszcie dotarliśmy do Villahermosa. Podaliśmy taksówkarzowi adres i
łudziliśmy się, że nas zawiezie na miejsce. Niestety, zobaczył naiwniaków i
próbował swoich sztuczek. Kluczyliśmy między uliczkami piętnaście minut,
pytając każdego przechodnia o tę ulicę, ale wydawało się, że nikt jej nie zna.
Gdy wreszcie dotarliśmy do celu, usłyszeliśmy, że kierowca stracił dużo czasu i
musimy mu dodatkowo zapłacić. Wspomnę tylko, że i tak zaśpiewał nam wyższą
cenę, niż dla tubylców. Oczywiście wkurzyłam się i dość ostro zakończyłam
dyskusję. Ktoś w naszym związku musi być tym złym i stanowczym.
Ciotka
Alberto powitała nas bardzo serdecznie i wypytała o wszystko. Nieco później
przyjechał jego kuzyn z żoną i poszliśmy na tacosy. Umówiliśmy się, że
następnego dnia córka kuzyna weźmie nas autem do Tapijulapy, ponoć magicznego
miasta.
Jak
można było się spodziewać, dziewczyna nie zjawiła się na czas. Czy ja się
kiedyś do tego przyzwyczaję i przestanę łudzić, że tym razem będzie inaczej? W
końcu udało nam się wyruszyć do Tapijulapy. Alberto prowadził, ale nie szło mu
to za bardzo w obcym miejscu, gdzie niemal każde auto zajeżdżało drogę, a pasy
raz pojawiały się, to zanikały. Totalny chaos. Nie wiem, jak oni unikają
wypadków. W końcu Jessica się wkurzyła i zadzwoniła po swojego przyjaciela, by
robił za kierowcę. Ufff.
Po
drodze wstąpiliśmy do jaskiń Cocona. Jako że w Tabasco prawie nigdy nie pada,
ale jak już zacznie, to nie chce przestać, niewielu turystów kręciło się po
okolicy. Oczywiście, ja + wycieczka = deszcz. Nie przeszkadzało nam to jednak
zbytnio.
Dostaliśmy
osobistego przewodnika i już mogliśmy rozpocząć zwiedzanie trasy podziemnej.
Została nam przydzielona tylko jedna latarka, którą dzierżył nasz guia, niczym
insygnia władzy. Szliśmy korytarzami podświetlonymi różnobarwnymi
reflektorkami, które nie dawały jednak wiele światła. Tworzyły atmosferę
tajemniczości i pozwalały zadziałać wyobraźni, podczas przechadzki przez mosty
i komnaty. Mnie interesowało wszystko, nie tylko to, co chciał pokazać nam
przewodnik. Co prawda kierował światło na co ciekawsze formacje skalne,
wyimaginowane zwierzęta, królów, łodzie, podziemne jeziorka, strumyki itp., ale
irytowało mnie ograniczenie poznawcze tylko do jego punktu widzenia. W drodze
powrotnej dał się namówić, by oddać mi latarkę i wreszcie mogłam porządnie
sobie wszystko obejrzeć, tak po swojemu. Uparta ze mnie baba.
Po
wyjściu z grot ruszyliśmy dalej do Tapijulapy. Reklamy głosiły, że to magiczne
miejsce. Szkoda, że nie udało mi się dostrzec tutaj żadnych czarów. To malutkie
miasteczko było bardzo wyludnione, chociaż już nie padało. Spotkaliśmy tylko
dwóch turystów, za to trzech przewodników zaoferowało nam swoje usługi. Sama
mieścinka jest niewielka, centrum tyci tyci z kilkoma jadłodajniami i
warsztatami wyplatania mebli ratanowych i koszy. Zjedliśmy szybki obiad i
postanowiliśmy pozwiedzać. Nie było tego dużo.
Wspięliśmy
się do kościoła (taki sam styl jak te w San Cristobal) i przeszliśmy do
wiszącego mostu. Stamtąd udaliśmy się do przystani, skąd odpływały łódki do rezerwatu
Villa Luz. Okazało się, że trzeba było zadzwonić po jedną z nich i czekać pół
godziny, więc postanowiliśmy pojechać autem na wzgórze i przejść przez kolejny
wiszący most. Ten był imponująco długi. Pięknie wyglądał na tle zielonej wody i
bujnej przyrody.
Dotarliśmy do wodospadu, w którym kąpało się kilku tubylców.
Latem musi być tu cudownie. Chcieliśmy zdążyć popluskać się w basenie z wodą
siarkową i zajrzeć do kolejnej groty, a czasu było niewiele.
Włączyłam
mój tryb szybkiego chodzenia i zostawiłam resztę towarzystwa w tyle. Ścieżki
rozwidlały się co jakiś czas, więc szłam na czuja. Mijaliśmy strumienie
białawej wody, która wyglądała jakby ktoś dolał do niej za dużo płynu do
płukania. Jednym słowem, bardzo chemicznie. Na szczęście udało nam się dotrzeć
do basenów. Byłam bardzo rozczarowana. Owszem, siarkowa woda śmierdziała aż
miło, a w opuszczonym przez wszystkich miejscu znajdowały się zdezelowane
zbiorniki wodne. Trzeba było jednak dużo wyobraźni i dobrej woli, by nazwać je
basenami. W dodatku dopadła mnie przypadłość kobieca, dokładnie w chwili, gdy
dotarliśmy na miejsce, więc była to chyba oznaka protestu ze strony mojego organizmu.
Jessica i jej kumpel trochę się popluskali, ale znowu zaczęło kropić, więc był najwyższy
czas by się zwijać.
Poszliśmy jeszcze do groty, ale bez przewodnika ani latarek
niewiele dało się tam zobaczyć. Jessie chciała pojechać tyrolką na drugą stronę
rzeki, więc zaczęliśmy szukać obsługi. Jeden chłopak podał nam oczywiście
błędną informację, gdzie podziali się panowie od rozrywek, więc pobłądziliśmy
trochę po okolicy. Koniec końców, udało się nam znaleźć obsługę i Jessie mogła
przeżyć swoją przygodę. Gdy wróciliśmy do domu, byłam wykończona i głodna.
Znowu przyjechał kuzyn Alberto z żoną i przywiózł moje ulubione tamale. I to
nie byle jakie! Cztery rodzaje, już nawet nie potrafię przywołać nazw. Jedne
były z mięsem, okrągłe, drugie płaskie, kolejne z jakimiś ziołami. Wszystkie
były zawinięte w liście bananowca, a nie jak w Tamaulipas, kukurydzy. Myślałam,
że pęknę z przejedzenia, a moje oczy chciały jeszcze i jeszcze.
Kolejnego
dnia nie byłam w stanie zrobić nic. Wybraliśmy się z Alberto na poszukiwanie
tamponów w strugach deszczu. Nie było to łatwe. Sprzedawcy nie wiedzieli nawet
o co mi chodzi. Pytali – a to do kawy potrzebne? Nawet w aptekach mi się nie
poszczęściło. Udało mi się za to kupić czekoladę, więc na wpół zgięta z bólu,
lecz uradowana wróciłam do łóżka z moją zdobyczą. Przeleżałam cały dzień.
Dopiero wieczorem wybraliśmy się razem do kina. Ale co to było za kino! Jeszcze
nigdy w takim nie byłam. Rozkładane skurzane fotele z podnóżkami, obok stoliki
z kartą dań, a na życzenie obsługa przyniosła mi koc. I to wszystko za jedyne
osiem złotych. Mieć takie kino w swojej okolicy i po tak przystępnej cenie – to
byłoby coś! Po powrocie zastaliśmy kuzynostwo z górą jedzenia. Trzeba było im
pomóc, sami nie daliby przecież rady wszystkiego zjeść. Dosyć szybko zwinęłam się
spać, bo nazajutrz o piątej trzeba było jechać na lotnisko.
Lot
do Cancun przebiegał bez większych problemów. Po wylądowaniu pojechaliśmy
autokarem do miasta i busikiem na tańszą przystań łodzi. Na miejscu okazało
się, że kolejny rejs rusza dopiero za półtorej godziny, a z innej przystani za
10 minut. Zarzuciliśmy więc plecaki i prawie biegiem ruszyliśmy do kolejnej
łodzi, która była dość daleko. Kontuzja nogi nie ułatwiała sprawy, więc już myślałam,
że nie zdążymy, ale na szczęście zanim wszyscy się załadowali na prom, udało
nam się kupić bilety. Rozsiedliśmy się wygodnie na górnym pokładzie i
słuchaliśmy coverów jakiegoś pseudo-muzyka. Po pół godzinie leniwego rejsu
byliśmy na Isla Mujeres.
Okazało
się, że nasz hostel znajdował się dosyć blisko przystani i plaży. Wnętrze było
bardzo ładne i przestronne, dawno nie spaliśmy w tak ładnym pokoju. Przyjechaliśmy
za wcześnie, więc zostawiliśmy tylko nasze bagaże i poszliśmy na spacer. Po
drodze zauważyłam bar ze smoothies i nie mogłam się oprzeć pokusie. Kupiliśmy
po jednym batido i ruszyliśmy na plażę. Widoki były rajskie, ale zimny wiatr i
przysłonione delikatną tkaniną chmur słońce nie pozwalało mi się cieszyć plażą
tak jak bym chciała. Wyobrażałam sobie, że będę leżeć plackiem i się opalać, a
tu nic z tego.
Wygłodniali
znaleźliśmy jadłodajnię przy targowisku, gdzie stołowaliśmy się już do końca
wyjazdu. Z pełnymi brzuchami poszliśmy zameldować się w pokoju i trochę
odpocząć. Szkoda mi było tego wyjazdu na siedzenie w zamknięciu, więc mimo bólu
poszliśmy wieczorem pozwiedzać okolice. Centrum roiło się od turystów
kupujących pamiątki, wchodzących do barów i restauracji. Na placu centralnym
udało mi się znaleźć churros, więc moje cierpienia nie poszły na marne.
Kolejny
dzień spędziliśmy leniwie próbując złapać kilka promieni słońca, pływając i
spacerując po plaży. Musieliśmy się przenieść do innego hostelu, bo mieliśmy
rezerwację tylko na jedną noc. Poszliśmy też na zakupy do marketu, by przywieść
do Niemiec chociaż wspomnienie meksykańskich smaków dla Alberto. Nazajutrz
trzeba było wracać do rzeczywistości i przygotować się do pracy. Podróż
poślubna minęła niczym z bicza trzasł, a ja pozostałam blada i z niedosytem.