sobota, 5 marca 2016

Tabasco i Isla Mujeres

Późnym wieczorem wreszcie dotarliśmy do Villahermosa. Podaliśmy taksówkarzowi adres i łudziliśmy się, że nas zawiezie na miejsce. Niestety, zobaczył naiwniaków i próbował swoich sztuczek. Kluczyliśmy między uliczkami piętnaście minut, pytając każdego przechodnia o tę ulicę, ale wydawało się, że nikt jej nie zna. Gdy wreszcie dotarliśmy do celu, usłyszeliśmy, że kierowca stracił dużo czasu i musimy mu dodatkowo zapłacić. Wspomnę tylko, że i tak zaśpiewał nam wyższą cenę, niż dla tubylców. Oczywiście wkurzyłam się i dość ostro zakończyłam dyskusję. Ktoś w naszym związku musi być tym złym i stanowczym.

Ciotka Alberto powitała nas bardzo serdecznie i wypytała o wszystko. Nieco później przyjechał jego kuzyn z żoną i poszliśmy na tacosy. Umówiliśmy się, że następnego dnia córka kuzyna weźmie nas autem do Tapijulapy, ponoć magicznego miasta.

Jak można było się spodziewać, dziewczyna nie zjawiła się na czas. Czy ja się kiedyś do tego przyzwyczaję i przestanę łudzić, że tym razem będzie inaczej? W końcu udało nam się wyruszyć do Tapijulapy. Alberto prowadził, ale nie szło mu to za bardzo w obcym miejscu, gdzie niemal każde auto zajeżdżało drogę, a pasy raz pojawiały się, to zanikały. Totalny chaos. Nie wiem, jak oni unikają wypadków. W końcu Jessica się wkurzyła i zadzwoniła po swojego przyjaciela, by robił za kierowcę. Ufff.

Po drodze wstąpiliśmy do jaskiń Cocona. Jako że w Tabasco prawie nigdy nie pada, ale jak już zacznie, to nie chce przestać, niewielu turystów kręciło się po okolicy. Oczywiście, ja + wycieczka = deszcz. Nie przeszkadzało nam to jednak zbytnio.

Dostaliśmy osobistego przewodnika i już mogliśmy rozpocząć zwiedzanie trasy podziemnej. Została nam przydzielona tylko jedna latarka, którą dzierżył nasz guia, niczym insygnia władzy. Szliśmy korytarzami podświetlonymi różnobarwnymi reflektorkami, które nie dawały jednak wiele światła. Tworzyły atmosferę tajemniczości i pozwalały zadziałać wyobraźni, podczas przechadzki przez mosty i komnaty. Mnie interesowało wszystko, nie tylko to, co chciał pokazać nam przewodnik. Co prawda kierował światło na co ciekawsze formacje skalne, wyimaginowane zwierzęta, królów, łodzie, podziemne jeziorka, strumyki itp., ale irytowało mnie ograniczenie poznawcze tylko do jego punktu widzenia. W drodze powrotnej dał się namówić, by oddać mi latarkę i wreszcie mogłam porządnie sobie wszystko obejrzeć, tak po swojemu. Uparta ze mnie baba.

Po wyjściu z grot ruszyliśmy dalej do Tapijulapy. Reklamy głosiły, że to magiczne miejsce. Szkoda, że nie udało mi się dostrzec tutaj żadnych czarów. To malutkie miasteczko było bardzo wyludnione, chociaż już nie padało. Spotkaliśmy tylko dwóch turystów, za to trzech przewodników zaoferowało nam swoje usługi. Sama mieścinka jest niewielka, centrum tyci tyci z kilkoma jadłodajniami i warsztatami wyplatania mebli ratanowych i koszy. Zjedliśmy szybki obiad i postanowiliśmy pozwiedzać. Nie było tego dużo.
Wspięliśmy się do kościoła (taki sam styl jak te w San Cristobal) i przeszliśmy do wiszącego mostu. Stamtąd udaliśmy się do przystani, skąd odpływały łódki do rezerwatu Villa Luz. Okazało się, że trzeba było zadzwonić po jedną z nich i czekać pół godziny, więc postanowiliśmy pojechać autem na wzgórze i przejść przez kolejny wiszący most. Ten był imponująco długi. Pięknie wyglądał na tle zielonej wody i bujnej przyrody. 

Dotarliśmy do wodospadu, w którym kąpało się kilku tubylców. Latem musi być tu cudownie. Chcieliśmy zdążyć popluskać się w basenie z wodą siarkową i zajrzeć do kolejnej groty, a czasu było niewiele.


Włączyłam mój tryb szybkiego chodzenia i zostawiłam resztę towarzystwa w tyle. Ścieżki rozwidlały się co jakiś czas, więc szłam na czuja. Mijaliśmy strumienie białawej wody, która wyglądała jakby ktoś dolał do niej za dużo płynu do płukania. Jednym słowem, bardzo chemicznie. Na szczęście udało nam się dotrzeć do basenów. Byłam bardzo rozczarowana. Owszem, siarkowa woda śmierdziała aż miło, a w opuszczonym przez wszystkich miejscu znajdowały się zdezelowane zbiorniki wodne. Trzeba było jednak dużo wyobraźni i dobrej woli, by nazwać je basenami. W dodatku dopadła mnie przypadłość kobieca, dokładnie w chwili, gdy dotarliśmy na miejsce, więc była to chyba oznaka protestu ze strony mojego organizmu. Jessica i jej kumpel trochę się popluskali, ale znowu zaczęło kropić, więc był najwyższy czas by się zwijać. 

Poszliśmy jeszcze do groty, ale bez przewodnika ani latarek niewiele dało się tam zobaczyć. Jessie chciała pojechać tyrolką na drugą stronę rzeki, więc zaczęliśmy szukać obsługi. Jeden chłopak podał nam oczywiście błędną informację, gdzie podziali się panowie od rozrywek, więc pobłądziliśmy trochę po okolicy. Koniec końców, udało się nam znaleźć obsługę i Jessie mogła przeżyć swoją przygodę. Gdy wróciliśmy do domu, byłam wykończona i głodna. Znowu przyjechał kuzyn Alberto z żoną i przywiózł moje ulubione tamale. I to nie byle jakie! Cztery rodzaje, już nawet nie potrafię przywołać nazw. Jedne były z mięsem, okrągłe, drugie płaskie, kolejne z jakimiś ziołami. Wszystkie były zawinięte w liście bananowca, a nie jak w Tamaulipas, kukurydzy. Myślałam, że pęknę z przejedzenia, a moje oczy chciały jeszcze i jeszcze.

Kolejnego dnia nie byłam w stanie zrobić nic. Wybraliśmy się z Alberto na poszukiwanie tamponów w strugach deszczu. Nie było to łatwe. Sprzedawcy nie wiedzieli nawet o co mi chodzi. Pytali – a to do kawy potrzebne? Nawet w aptekach mi się nie poszczęściło. Udało mi się za to kupić czekoladę, więc na wpół zgięta z bólu, lecz uradowana wróciłam do łóżka z moją zdobyczą. Przeleżałam cały dzień. Dopiero wieczorem wybraliśmy się razem do kina. Ale co to było za kino! Jeszcze nigdy w takim nie byłam. Rozkładane skurzane fotele z podnóżkami, obok stoliki z kartą dań, a na życzenie obsługa przyniosła mi koc. I to wszystko za jedyne osiem złotych. Mieć takie kino w swojej okolicy i po tak przystępnej cenie – to byłoby coś! Po powrocie zastaliśmy kuzynostwo z górą jedzenia. Trzeba było im pomóc, sami nie daliby przecież rady wszystkiego zjeść. Dosyć szybko zwinęłam się spać, bo nazajutrz o piątej trzeba było jechać na lotnisko.

Lot do Cancun przebiegał bez większych problemów. Po wylądowaniu pojechaliśmy autokarem do miasta i busikiem na tańszą przystań łodzi. Na miejscu okazało się, że kolejny rejs rusza dopiero za półtorej godziny, a z innej przystani za 10 minut. Zarzuciliśmy więc plecaki i prawie biegiem ruszyliśmy do kolejnej łodzi, która była dość daleko. Kontuzja nogi nie ułatwiała sprawy, więc już myślałam, że nie zdążymy, ale na szczęście zanim wszyscy się załadowali na prom, udało nam się kupić bilety. Rozsiedliśmy się wygodnie na górnym pokładzie i słuchaliśmy coverów jakiegoś pseudo-muzyka. Po pół godzinie leniwego rejsu byliśmy na Isla Mujeres.

Okazało się, że nasz hostel znajdował się dosyć blisko przystani i plaży. Wnętrze było bardzo ładne i przestronne, dawno nie spaliśmy w tak ładnym pokoju. Przyjechaliśmy za wcześnie, więc zostawiliśmy tylko nasze bagaże i poszliśmy na spacer. Po drodze zauważyłam bar ze smoothies i nie mogłam się oprzeć pokusie. Kupiliśmy po jednym batido i ruszyliśmy na plażę. Widoki były rajskie, ale zimny wiatr i przysłonione delikatną tkaniną chmur słońce nie pozwalało mi się cieszyć plażą tak jak bym chciała. Wyobrażałam sobie, że będę leżeć plackiem i się opalać, a tu nic z tego.

Wygłodniali znaleźliśmy jadłodajnię przy targowisku, gdzie stołowaliśmy się już do końca wyjazdu. Z pełnymi brzuchami poszliśmy zameldować się w pokoju i trochę odpocząć. Szkoda mi było tego wyjazdu na siedzenie w zamknięciu, więc mimo bólu poszliśmy wieczorem pozwiedzać okolice. Centrum roiło się od turystów kupujących pamiątki, wchodzących do barów i restauracji. Na placu centralnym udało mi się znaleźć churros, więc moje cierpienia nie poszły na marne.

Kolejny dzień spędziliśmy leniwie próbując złapać kilka promieni słońca, pływając i spacerując po plaży. Musieliśmy się przenieść do innego hostelu, bo mieliśmy rezerwację tylko na jedną noc. Poszliśmy też na zakupy do marketu, by przywieść do Niemiec chociaż wspomnienie meksykańskich smaków dla Alberto. Nazajutrz trzeba było wracać do rzeczywistości i przygotować się do pracy. Podróż poślubna minęła niczym z bicza trzasł, a ja pozostałam blada i z niedosytem.



środa, 2 marca 2016

San Cristobal de las Casas, Palenque i wodospady

Do San Cristóbal przyjechaliśmy wieczorem. Wzięliśmy taksówkę, zostawiliśmy nasze rzeczy w hostelu i poszliśmy do centrum. Mimo chłodnego powietrza, w mieście było bardzo wielu ludzi. Atmosfera wakacji wisiała w powietrzu, aż chciało się po prostu być i tworzyć ten niepowtarzalny klimat. Wokół unosiły się zapachy meksykańskiej kuchni. Daliśmy się skusić na tamale, ale niestety nadzienia było jak na lekarstwo. Pobłądziliśmy trochę wśród kolorowych uliczek, aż znalazłam churros, niestety nie miałam szczęścia do jedzenia tego dnia – były już całkiem zimne.

Po powrocie do hostelu zaszyliśmy się pod kocem. Między framugą a drzwiami były szpary wielkości pół centymetra, a na dworze pięć stopni. Nie muszę chyba dodawać, że w Meksyku nie używają ogrzewania. Tak więc nałożyliśmy wszelkie możliwe warstwy ciuchów i staraliśmy się zasnąć.

Po raz kolejny gorący Meksyk zrobił mi psikusa. Zadawałam sobie pytanie, czy spędzę chociaż jedną ciepłą noc na tej wycieczce? Wzięłam Alberto by obejrzeć miasto w blasku niegrzejącego słońca. Najpierw poszliśmy do biało- czerwonego kościółka na wzgórzu. Potem przecisnęliśmy się przez market z rękodziełami ( jeśli ktoś jeszcze w to wierzy) i dotarliśmy do Kościoła Santo Domingo. Nareszcie trochę bogatsza architektura, pełna detali i zdobień, ale tylko z zewnątrz. W środku wszystkie te obiekty zdają się być prawie takie same. W porównaniu z wnętrzami europejskich sanktuariów wypadają blado i ubogo. Potwierdzeniem tej reguły zdaje się być Kościół Meksykanów. Trafiając przed jego fasadę, zastanawialiśmy się, czy to nie przypadkiem kościółek na wzgórzu, w którym już byliśmy. Porównując ze zdjęciem, stwierdziliśmy, że jednak jest trochę inny.

Niezniechęceni szliśmy dalej do deptaku, wśród licznych restauracji i kolorowych domków, od których wzięła się nazwa miasteczka. Park centralny przypominał mi bardzo Meridę, z tymi białymi kolumnadami wokół. Żółto – czerwona ( tak dla odmiany ) katedra nie powalała na kolana, chociaż była całkiem ładna. Idąc dalej szlakiem kościołów zaliczyliśmy Iglesia del Carmen, Templo de Santa Lucia i San Francisco, po czym wspięliśmy się na wzgórze do Iglesia de San Cristobal. Myślałam, że chociaż tutaj zobaczę cos wyjątkowego, ale może mam zbyt duże wymagania. Kolejny biało – czerwony kościół. Schodząc powrotem do centrum natrafiliśmy na obchody jakiegoś święta. Niestety, nie zrozumiałam jakiego. Na przystrojonych wozach siedziały Małe dzieci i rozrzucały słodycze, a między nimi tańczyli przebrani ludzie. Ciekawe, co to miało symbolizować.

Tymczasem poszliśmy do ostatniego punktu naszej wycieczki – kolejnego wzgórza z Iglesia de Guadalupe. Przynajmniej trochę się rozgrzaliśmy. Zjedliśmy obiad w mini barze z dwoma stolikami i już prawie musieliśmy zbierać się na autobus do Palenque. Pozostała mi jeszcze odrobina czasu na polowanie z aparatem na moje ulubione kolibry. Złośliwie uciekały przede mną z jednej strony drzewa na drugą, więc miałam trochę ruchu, ale w końcu udało mi się uchwycić jednego przy wiszących kwiatach.

San Cristobal i Palenque dzielą trzy godziny jazdy busem. Niestety, w ostatnich dniach na tej trasie spalono dwa autokary wiozące turystów, więc ta droga była niedostępna. Musieliśmy jechać bardzo na około i zajęło nam to 8 godzin. Do Palenque dotarliśmy późnym wieczorem i zamarzliśmy w prawdziwy zimowy sen o temperaturze niewiele powyżej zera.

Kolejnego dnia idąc na śniadanie zauważyliśmy biuro turystyczne. Chciałam porównać ceny wycieczki do wodospadów Agua Azul i okazało się, że mają je dużo tańsze niż zarezerwowaliśmy poprzedniej nocy. Wysłałam Alberto by odwołał wcześniejszą umowę, a sama kupiłam tańszy wariant. Nieźle chcieli nas okantować, biednych naiwnych turystów.

Po południu zabrano nas do 30 metrowego Misol Ha, pierwszego z wodospadów. Najpierw pochodziliśmy trochę po ścieżynkach, aż dotarliśmy za taflę wody. Nigdy jeszcze nie byłam za kaskadą, kojarzyło mi się to tylko z filmami. Gdy poszliśmy głębiej, zaproponowano nam wizytę w mini jaskini. Uzbrojeni w latarki, balansowaliśmy na deskach i wystających skałkach. Sama trasa była ciekawsza niż finisz, prawie nic nie było widać – prócz wiszących głową w dół nietoperzy. Po przechadzce postanowiłam orzeźwić się trochę przy wodospadzie, bałam się jednak podpływać zbyt blisko.

Na zbiórce dowiedzieliśmy się, że niestety droga do Agua Azul jest zablokowana i nie można tam dojechać. Tak, zawsze musi coś pójść nie tak. Byłam nieźle wkurzona. W zamian za to, kierowca zabrał nas do wodospadu Roberto Barrios.

Na miejscu okazało się, że nie jest aż tak tragicznie. Zespół sześciu wodospadów był bardzo różnorodny. Niektóre z nich były zachwycające, inne przeciętne. Pod jednym z nich, mimo, że był zacieniony, udało mi się wymasować plecy i nie zginąć pod naporem wody. Nawet namówiłam Alberto, żeby mi towarzyszył. Po drugim udało mi się pospacerować. Wyrzeźbiono w nim nawet cos w rodzaju schodków. Bardzo przyjemnie było tak siedzieć na szczycie skały i czuć jak strumień omywa ciało, a z nieba leje się żar. Alberto został oczywiście na brzegu, ale mogłam stąd obserwować mojego przystojnego męża. Gdy dotarłam do kolejnej kaskady, nie było innego wyjścia – musiałam skoczyć w dół. Bardzo się bałam, więc pozwoliłam całej grupce dzieciaków zrobić to przede mną, zanim odważyłam się zaryzykować. W końcu jednak było warto. Po wysuszeniu, przyszła pora na powrót do Palenque.


Zdołaliśmy się zaprzyjaźnić z parą starszych Kanadyjczyków, z którymi dzieliliśmy domek, więc poszliśmy razem zjeść kolację. Restauracja którą wybrali, była wyludniona. W końcu mieszkaliśmy w dżungli, więc klienteli nie było zbyt wiele, tylko turyści z okolicznych hoteli. Posiedzieliśmy do późna, poruszając przeróżne interesujące tematy, potem wypiliśmy jeszcze piwko przed domkiem i poszliśmy spać. Tym razem poprosiliśmy o dodatkowe koce, więc jakoś zdołaliśmy przetrwać. Oczywiście z każdej strony było słychać wyjce, ale w końcu sama chciałam mieszkać wśród przyrody. Tylko ciężko było rozróżnić ich pomruki. Już zaczęliśmy sobie wyobrażać, że to jaguary krążą wokół naszej chatki. Nie odważyliśmy się wyjść do toalety.

Ostatni dzień w Chiapas trzeba było poświęcić na największa atrakcję – zwiedzanie zespołu archeologicznego Palenque. Ruiny miasta majów wyrastają pośrodku dżungli. Najbardziej znaną budowlą jest Świątynia Inskrypcji, jednak nie wolno nam było się na nią wspinać. Cały teren jest bardzo rozległy, więc warto zarezerwować sobie parę godzin na jego zwiedzanie. Znajduje się tu kilka różnorodnych świątyń i ruiny pałacu. Myślałam, że po zwiedzeniu Chichen Itzy, Palenque nie zrobi na mnie aż takiego wrażenia. Okazało się, że byłam w błędzie. Bujna roślinność, bliskość iguan i pokrzykiwania małp wzmocniły jeszcze efekt. Idąc jedną ze ścieżek, dotarliśmy także do wodospadu i dalej do muzeum.



Pora było zakończyć przygodę w Chiapas. Po południu wsiedliśmy do busa jadącego do Villahermosa w Tabasco.