Korzystając z wyjazdu służbowego,
postanowiłam zjawić się dzień wcześniej i pozwiedzać Brukselę. Przyjechałam wieczorem
i jak zwykle zatrzymałam się na Cs. Było już ciemno, więc zdecydowałam się
zostać w mieszkaniu i zrobić chruściki. Jak już się wódkę otworzy, to trzeba
spożyć do końca – mój host nie miał nic przeciwko paru drinkom i moim wypiekom.
Przygrywał mi nawet na gitarze i tak, leniwie toczyła się rozmowa.
Od rana znowu wyruszyłam sama w teren.
Pierwszy krok – Katedra św. Michała. Tym razem kościół oprócz mojego ulubionego
gotyku nosi znamiona renesansu i stylu romańskiego. Nieźle się nagimnastykowałam,
by ktoś strzelił mi tu w miarę przyzwoitą fotkę. Przeszłam przez zielony
skwerek i już prawie dotarłam do pięknej, zabytkowej Galerii Royales
Saint-Hubert. Był tam sklep z przepysznymi pralinkami i bardzo miłym panem.
Jasne, że się skusiłam. Czekoladzie nie wolno odmawiać.
Klucząc starymi, klimatycznymi
uliczkami znalazłam się na Wielkim Placu. Z jednej strony otoczony jest przez
ratusz, z drugiej przez ( wg mnie podobny) Dom Króla, a dookoła przeróżne
kamienice i muzea. Niestety, czas mnie gonił, a atrakcji było wiele.
Przeszłam koło nieciekawego pomnika sikającego
chłopca, czyli Manneken Pis,
którego nie zaszczyciłam nawet jednym zdjęciem i powędrowałam do Kościoła Notre
Dame du Sablon. Świątynia w stylu gotyckim, zrobiła na mnie duże wrażenie.
Niestety, o tej porze roku nie było ani kwiatów, ani słońca, więc nie
zatrzymywałam się na dłużej.
Zatoczyłam
koło i natrafiłam na Ogrody Mont des Artes. Na jednym z budynków widać zegar,
wokół którego ustawiono 12 postaci. Nie wiem, co mają symbolizować, ale ładnie to
wygląda. I nareszcie stanęłam przed Muzeum Instrumentów Muzycznych. Z jednej
strony, najwyższy czas by się ugrzać, chociaż luty w Belgii nie jest aż tak
dokuczliwy, z drugiej bardzo chciałam zobaczyć tę kolekcję. Dostałam słuchawki
i mogłam koło każdego niemal instrumentu posłuchać jego dźwięku lub utwory z
nim w roli głównej. Świetne doświadczenie. Najlepsze muzeum w jakim do tej pory
byłam.
Po
ponad godzinie stwierdziłam, że czas ruszyć się z miejsca. Poszłam do Parku
Cintanquenaire. Łuk triumfalny i ogrom zieleni musi robić wrażenie. Latem. Teraz
chciałam znowu ukryć się w jakimś wnętrzu. Doskonale nadało się Królewskie Muzeum
Sił Zbrojnych i Historii Militarnej. Mogłam pooglądać sobie samoloty, armaty i
mundury. Wykończona eskapadą, pojechałam po walizkę i wsiadłam do pociągu do Mechelen,
miejsca mojej pracy.
To jednak nie koniec wrażeń na dziś.
Musiałam dojechać do pracy mojego hosta. Żaden problem. Kolejny bus za 30
minut. Ciemno, zimno, a ja nie miałam nic do czytania. Czas mijał wolno, aż
wreszcie nadjechał mój autobus. Podeszłam do krawężnika, a on po prostu
pojechał dalej. Skonsternowana spojrzałam na pozostałych. Cóż, nie pomachałam,
to się nie zatrzymał. Proste! Grrr. Myślałam, że się popłaczę ze złości. Podjechał
kolejny bus do którego wsiadłam. Kierowca powiedział mi, gdzie wysiąść i musiałam
tylko kawałeczek dojść.
Okazało się, że pomyliłam nazwy, lub mnie źle
poinformowano i wylądowałam w ciemnej, podejrzanej dzielnicy. Zadzwoniłam do
Fridericka i zapytałam, co robić. Znalazłam bar i podałam telefon barmanowi, by
porozmawiał z nim po francusku. Nikt nie zna tu angielskiego, a ja nie
wiedziałam, gdzie jestem. W dodatku zgubiłam okulary i nie widziałam nazw ulic.
W końcu chyba się dogadali, bo barmanowi jednak przypomniał się english.
Porozmawialiśmy chwilę, Friderick miał
po mnie przyjechać za godzinę. Wyskoczyłam szybko coś zjeść. Ledwo wróciłam,
wpadł jakiś murzyn i krzyczał nie wiadomo co. Barman wziął mnie szybko na
zaplecze, bym była bezpieczna. Za chwilę wparowała policja i zwinęła gościa.
Czy limit adrenaliny na dzisiejszy dzień został już wyczerpany???!! Niedługo
potem, zjawił się mój host i zawiózł bezpiecznie do domu.
Kolejne dwa dni zeszły mi na pracy.
Było całkiem przyjemnie, mimo iż ludzie nie płacili dużo, ustawiali się w
kolejkach do nas i czas się nie dłużył. Frederick zawoził i odbierał mnie
codziennie autem. Wieczorem gotowaliśmy i zajadaliśmy pralinkami. Jeden raz
wziął mnie do pubu, gdzie był tak ogromny wybór piw smakowych, że nawet dałam
się na jedno skusić. Wcale mi nie smakowało, ale przynajmniej spędziłam miły
wieczór z moim hostem i jego kolegą. Czas ruszać na lotnisko w cieplejsze
klimaty. Barcelooona!
luty 2012
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz