środa, 14 grudnia 2011

Na chwilę w Dublinie

Po Paryżu kolej na Dublin. Mój dawny znajomy zaprosił mnie do siebie w odwiedziny. Przyleciałam dosyć późno, więc oprócz kolacji i plotkowania w nieskończoność nie zdołaliśmy nic zrobić.

Następnego dnia kumpel miał coś do załatwienia. Już ja to znam. Zmyłam się stamtąd do miasta, skąd miał mnie odebrać jak już skończy te swoje interesy. Miało być prosto, a jak zwykle musiałam się nieźle nastresować. Żadnej mapy, w pobliżu żadnego transportu ani nawet przechodnia. Dzielnica fabryk. Szłam więc przed siebie, mając nadzieję, że idę w dobrym kierunku. Na szczęście udało mi się złapać stopa. Jakiś Ukrainiec podwiózł mnie do przystanku tramwajowego. Stamtąd poszło już gładko. Wysiadłam w samym centrum i pozwoliłam się wciągnąć miastu. Przechodziłam przez kolejne mosty, przez Liffey w tę i z powrotem, oglądając kolorowe budynki i podziwiając z daleka Spire of Dublin.


Udałam się do Trinity College, by poprzechadzać się po zielonych terenach uniwersytetu. Stamtąd pomaszerowałam do Zamku Dublińskiego. Po drodze zobaczyłam bardzo ładny budynek, niby kościół, lecz brakowało mu krzyża. Okazało się, że to biuro informacji turystycznej. Sprawdziłam to potem i dowiedziałam się, że faktycznie, miasto zakupiło tę świątynię i zdesakralizowało. Był to kiedyś kościół św. Andrzeja. Ciekawy sposób na uratowanie zabytku.

Oczywiście, to co zamierzałam i co osiągnęłam, to dwie różne rzeczy. Dotarłam do Katedry św. Patryka, patrona Irlandii. Kolejna szara budowla, prezentująca się na tle niebieskiego nieba i zielonej trawy. Podoba mi się ten styl. Poprosiłam o pstryknięcie zdjęcia grupkę młodych chłopaków. Od razu nawiązaliśmy rozmowę łamanym angielskim, ja po hiszpańsku – oni po włosku. Mimo to, miło się gawędziło i dalej poszliśmy razem.

Dotarliśmy do kolejnej katedry – Christ Church i budynku Dublinii. Kiedyś na miejscu gotyckiego kościoła, stała drewniana świątynia wikingów. Katedra Chrystusowa jest połączona z Dublinią kamiennym mostem. W środku znajduję się wystawa z życia Dublińczyków w zamierzchłych czasach.

Ostatni przystanek, zanim Damian odebrał mnie z miasta to Zamek Dubliński.  I znowu ten szary kamień. Czy cały Dublin projektował jeden architekt? Pokręciliśmy się chwilę i już musiałam się żegnać z moimi nowymi znajomymi.

Pojechaliśmy z Damianem wrzucić coś na ząb, a potem na klify. Zanim tam dotarliśmy, zrobiło się jednak ciemno i zaczął padać grad. Ach, ta Irlandia.

Następnego dnia zrobiliśmy sobie wycieczkę do Kilkenny. Zwiedziliśmy zamek, dowiedzieliśmy się trochę o jego historii a mnie rozpierała duma, bo przewodnik pochwalił mój angielski. Pospacerowaliśmy jeszcze po jego parkach i wstąpiliśmy do miasteczka. Zbliżały się święta, więc wszędzie były porozstawiane stragany, a nad głowami wisiały bożonarodzeniowe ozdoby. Było już po zmroku, a jakiś chór śpiewał kolędy. To dopiero nastrój! Cudownie było znajdować się w środku tego wszystkiego, poczuć atmosferę i znowu stać się małym dzieckiem, które wierzy w Mikołaja.

Ostatni dzień nie obfitował w wydarzenia – pojechaliśmy do Phoenix Park, ale po niedługim czasie z prawie że jasnego nieba runął grad. Ta pogoda mnie dobija, nie wiadomo czego się spodziewać. To chyba znak, by pojechać na lotnisko.



Grudzień 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz