I
znowu mnie poniosło. Tanie loty do Paryża. No to pakuję się i w drogę!
Pochwaliłam się Piotrkowi, jaką okazję znalazłam i od razu kupił bilet. No to
lecimy razem. Zanim dotarliśmy na miejsce, było już ciemno. Oczywiście
znalazłam couch, więc znowu trochę oszczędności. Ryab wziął nas na przechadzkę
po artystycznej dzielnicy Montmartre. Pięliśmy się stromymi, kamiennymi
schodkami w górę, raz po raz skręcając i odkrywając nowe uliczki. Na szczycie
wzgórza przysiadła biała bazylika Sacre Coeur. W drodze powrotnej zahaczyliśmy
jeszcze o obowiązkowy kabaret Moulin Rouge, czyli czerwony młyn w dzielnicy
czerwonych latarni i już mogliśmy iść na odpoczynek, spatuchny.
Od
samego rana przywitało nas piękne słońce i błękitne niebo. Czy to naprawdę
grudzień? Wsiedliśmy w metro i próbując opanować sztukę szybkiego poruszania
się po Paryżu dotarliśmy do Katedry Notre Dame. Od razu na myśl przychodził mi
ciemny budynek z krogulcami siedzącymi na każdym jej skrawku i wychodzący
tylnymi drzwiami dzwonnik. Jednakże katedra w rzeczywistości utrzymana jest w
jasnych ( żółtawych?) kolorach i zdobiona wieloma wieżyczkami. Uwielbiam gotyk!
W środku można zobaczyć koronę cierniową i gwoździe Jezusa.
Po okrążeniu katedry dotarliśmy do zielonego Skweru
Jana 23 i po rozgrzewce herbatą z termosu ruszyliśmy na Most Arcybiskupi,
obwieszony tysiącem kłódek zakochanych. Mieliśmy stąd piękny widok na Sekwanę i
tył Notre Dame. Dalej podążyliśmy do Hotele de Ville, czyli paryskiego ratusza.
Zrobiliśmy sobie spacer do Pont des Arts, także obwieszonego kłódkami i imponującego
budynku Instytutu Francuskiego.
Nareszcie przed Luwrem. Przyszykowaliśmy się na
wielkie kolejki, ale na szczęście nie było tak źle. Można się tutaj zgubić na
wiele godzin, ale ja nie jestem koneserem sztuki. Nie wiem nawet, czy to nie
było marnotrawstwo, moja obecność tutaj. Mona Lisa? Gdyby nie było wokół niej
tłumów, nie zwróciłabym na nią najmniejszej uwagi. Wenus z Milo? No cóż, tuż
obok poustawiano dzieła, które były o niebo lepsze (według krytyka Basi, która
nie umie kulki wyrzeźbić z plasteliny). Tak naprawdę, to była sekcja, która
najbardziej mnie zainteresowała. Mimo tego, sam klimat Luwru jest niesamowity,
taki nabożny i …ważny. Jego architektura
też ciekawi, szczególnie z zewnątrz.
Słońce
jest dla nas nadal łaskawe, dlatego pstrykamy fotki przy piramidzie i ruszamy
do Place du Carrousel, przy
którym stoi Łuk Triumfalny. Przechodzimy pod nim i przed nami otwiera się
inny świat . Zgiełk ulicy zamiera nagle, ustępując gwarowi ludzi, spacerujących
po Ogrodach Tuileries. Jest tutaj sporo soczystej zieleni ( tak, mimo
grudniowej pogody), mew (?) pływających w stawie przy fontannie i nawet
diabelski młyn.
Po dotarciu do domu, nasz host zrobił nam raclete.
Trwało to długo, ale pycha, palce lizać! Ryab był bardzo zabawny, więc dużo się
śmialiśmy i gadaliśmy do późna.
Przyszedł czas na Wieżę Eiffla. Idąc na miejsce,
zobaczyłam kierunkowskaz z zakrzywioną statuą. Pomysłowe. Na szczęście nie
musieliśmy długo czekać na wjazd windą do góry. Panorama Paryża zachwyca,
natomiast sama metalowa konstrukcja rozczarowuje. Pospacerowaliśmy jeszcze po
Polach Marsowych i ruszyliśmy do Łuku Triumfalnego na placu Charlesa de Gaulla.
Według mnie, nie jest tak piękny jak ten koło Luwru, ale się nie znam na
sztuce.
Stamtąd
ciągną się już Pola Elizejskie, które również nie zrobiły na mnie wrażenia.
Cały czas czekałam, kiedy się zacznie ta reprezentacyjna część. Gdy doszliśmy
do Placu Zgody, dotarło do mnie, że to już po. Place de la Concorde zdobi (?)
ogromny, 23 metrowy obelisk. Moją uwagę przykuło jednak coś innego. Gofry!
Takie cieplutkie, kaloryczne z bitą śmietaną. Musiałam je mieć! Kiedy cała
zadowolona trzymałam słodycz w ręku, ta zaczęła robić mi psikusa. Śmietana
powoli roztapiała się i ściekała mi po palcach, na szalik. Tak się śmiałam (
głupawka zmęczeniowa), że nie mogłam opanować drżenia rąk, co jeszcze bardziej
zachęcało płynną masę do rozgoszczenia się
na mym odzieniu. Aż się popłakałam z całej tej radości.
Utytłana
niczym małe dziecko ruszyłam do Les Invalides, którego złotą kopułę widziałam z
wieży i koniecznie chciałam odwiedzić. Kompleks ten składa się między innymi z
Kościoła Inwalidów i zadziwiająco zielonego placu publicznego. Odpoczęliśmy na
nim chwilę, łapiąc promienie słońca, po czym pojechaliśmy do Ogrodów Luksemburskich.
Po drodze ze stacji natknęliśmy się na klasycystyczny kościół św. Sulpicjusza.
Moją uwagę przykuła duża fontanna tuż przed jego fasadą. Przez tę dwupiętrową
kolumnadę z początku wcale nie myślałam, że jest to obiekt sakralny, raczej
jakiś rodzaj pałacu. W Paryżu roi się od mostów i kościołów.
W
końcu dotarliśmy do tych ogrodów. Piotr próbował zrobić mi zdjęcie przy Pałacu
Luksemburskim, siedzibie senatu, ale słońce tak mnie raziło, że wiecznie
zamykałam oczy. Ludzie chyba myśleli, że jestem jakąś pustą laską, która
potrzebuje 20 ujęć w jednym miejscu… Jak zwykle, zieleń i kwiaty przyhamowały nasz
rytm. Postanowiliśmy usiąść i napić się herbatki z termosu.
Po
przerwie pojechaliśmy na Montmartre. Po drodze wyskoczyliśmy z metro by spojrzeć
na Operę i neoklasycystyczny Kościół św.
Magdaleny.
W końcu stanęliśmy przed Sacre
Coeur. Za dnia jest chyba jeszcze piękniejsza. Ta biała bazylika przytłacza
swoim ogromem, tym bardziej, iż wybudowano ją na wzgórzu. Trzeba nieźle zadrzeć
głowę, by móc podziwiać jej wdzięki. Sprzed Bazyliki Najświętszego Serca rozpościera
się widok na pół miasta i maleńkich spacerowiczów, jak z domku dla lalek. Jak
miło byłoby przyjechać tu latem.
Byliśmy
głodni jak wilki, a jakże można wyjechać z Paryża nie spróbowawszy tutejszych
specjałów? Znaleźliśmy przytulną restauracyjkę, w której podano nam żabie udka.
Ja zamówiłam do tego wino. Pięknie podane, smakiem nie zachwycało. Musiałam
sporo się nadłubać, by wydobyć choć trochę mięsa, które przypominało słabo
doprawionego kurczaka. Teraz przynajmniej wiem.
Okazało
się, że Ryab pojechał na jakieś przedstawienie, więc mieliśmy jeszcze odrobinę
czasu do zabicia. Postanowiliśmy pozwiedzać dzielnicę czerwonych latarni i doedukować
się w sex shopach. Jakie oni mają cudną bieliznę! Zawsze wydawało mi się, że w
takich miejscach sprzedaje się tylko taką wyuzdaną, ale wcale tak nie jest.
Zapragnęłam wzbogacić moją kolekcję o kolejnych 10 negliży, ale na szczęście
ceny mnie powstrzymały.
Raptem
Piotrowi przypomniało się, że zawsze marzył, by odwiedzić centrum Pompidou.
Pojechaliśmy przed ten nietuzinkowy budynek tylko po to, by się dowiedzieć, że
już jest nieczynny. Piotr był niepocieszony, ale chociaż mogliśmy przyjrzeć mu się
z zewnątrz. Jego architekt wpadł na pomysł, by wszystkie instalacje zamontować
na wierzchu budynku i pomalować na różne kolory. Każda barwa miała oznaczać
inną funkcję, jaka pełniła dana konstrukcja. Akurat zbliżała się godzina
powrotu do domu. Bardzo dobrze, bo już zaczynałam zamarzać.
Kolejny
dzień chciałam poświęcić na zwiedzanie Belwederu, ale Piotrek przekonał mnie,
by złożyć wizytę w Disneylandzie. Do tej pory to ja kierowałam wycieczką, więc
niechętnie się zgodziłam. Wsiedliśmy do metra i dosyć długo jechaliśmy. Przez
ten czas zapomniałam, gdzie mieliśmy się przesiąść, więc tylko pytałam o stację
ludzi w pociągu. Nikt jednak nie umiał mi powiedzieć, gdzie jest Rosny Bois…
Próbowałam z różnymi akcentami, ale bezskutecznie. W końcu napisałam na komórce i… Aaaa, Roni Bua! Wiem, gdzie to
jest! Uff, zdołali nam wreszcie pomóc.
Tego
dnia pogoda nie dopisywała. Prawie cały czas siąpił deszcz, ale mimo tych
niedogodności super się bawiliśmy. Najbardziej podobał mi się dom strachu. Weszliśmy
do pokoju, a on zaczął się powoli zapadać… i takie tam. Świetny, baśniowy
nastrój panował w całym parku. Aż zazdrościłam tym maluchom, przebranym za
rycerzy i księżniczki. Skoro dla mnie to była taka frajda, to co musiały czuć
one? Jesteśmy już starzy – po całodniowym czekaniu w kolejkach i jeżdżeniu
wagonikami bolały nas plecy. Zmęczeni i usatysfakcjonowani mogliśmy wracać do
Ryaba.
Ostatniego
dnia nie zdołaliśmy zrobić wiele. Pojechaliśmy od rana na najbardziej znany
paryski cmentarz Pere Lachaise. Leżą na nim m.in. Norwid i Chopin. Rzeźby na
niektórych nagrobkach to istne dzieła sztuki, ale jakoś tak głupio było mi
robić tutaj zdjęcia. Pospacerowaliśmy chwilę z ciężkimi plecakami po alejkach
cmentarzyska i pojechaliśmy zrobić ostatnie zakupy przed wylotem.
Pojechaliśmy
więc na dworzec autobusowy, skąd mieliśmy wyruszyć na lotnisko. Wszystko ładnie
zaplanowaliśmy. Po drugiej przesiadce mina nieco nam zrzedła. Okazało się, że
na kolejne metro musimy czekać 20 minut, a nasz transport ruszał za dokładnie
tyle. Potrzebowaliśmy tylko kilku stacji… Niewiele myśląc, wyskoczyliśmy na
powierzchnie i złapaliśmy taksówkę. To było najdłuższe 15 minut w moim życiu,
ale w końcu udało nam się zdążyć na czas. Na lotnisku okazało się, że nie mogę
wziąć moich serów dla rodziny, bo nie wolno przewozić substancji płynnych… Podarowałam
je więc jednej pani, która miała bagaż do nadania. Okazało się, że leci z nami
do Poznania i na miejscu oddała mi moje skarby. Kolejna przygoda do
wspominania.
Paryż, grudzień 2011
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz