środa, 2 marca 2016

San Cristobal de las Casas, Palenque i wodospady

Do San Cristóbal przyjechaliśmy wieczorem. Wzięliśmy taksówkę, zostawiliśmy nasze rzeczy w hostelu i poszliśmy do centrum. Mimo chłodnego powietrza, w mieście było bardzo wielu ludzi. Atmosfera wakacji wisiała w powietrzu, aż chciało się po prostu być i tworzyć ten niepowtarzalny klimat. Wokół unosiły się zapachy meksykańskiej kuchni. Daliśmy się skusić na tamale, ale niestety nadzienia było jak na lekarstwo. Pobłądziliśmy trochę wśród kolorowych uliczek, aż znalazłam churros, niestety nie miałam szczęścia do jedzenia tego dnia – były już całkiem zimne.

Po powrocie do hostelu zaszyliśmy się pod kocem. Między framugą a drzwiami były szpary wielkości pół centymetra, a na dworze pięć stopni. Nie muszę chyba dodawać, że w Meksyku nie używają ogrzewania. Tak więc nałożyliśmy wszelkie możliwe warstwy ciuchów i staraliśmy się zasnąć.

Po raz kolejny gorący Meksyk zrobił mi psikusa. Zadawałam sobie pytanie, czy spędzę chociaż jedną ciepłą noc na tej wycieczce? Wzięłam Alberto by obejrzeć miasto w blasku niegrzejącego słońca. Najpierw poszliśmy do biało- czerwonego kościółka na wzgórzu. Potem przecisnęliśmy się przez market z rękodziełami ( jeśli ktoś jeszcze w to wierzy) i dotarliśmy do Kościoła Santo Domingo. Nareszcie trochę bogatsza architektura, pełna detali i zdobień, ale tylko z zewnątrz. W środku wszystkie te obiekty zdają się być prawie takie same. W porównaniu z wnętrzami europejskich sanktuariów wypadają blado i ubogo. Potwierdzeniem tej reguły zdaje się być Kościół Meksykanów. Trafiając przed jego fasadę, zastanawialiśmy się, czy to nie przypadkiem kościółek na wzgórzu, w którym już byliśmy. Porównując ze zdjęciem, stwierdziliśmy, że jednak jest trochę inny.

Niezniechęceni szliśmy dalej do deptaku, wśród licznych restauracji i kolorowych domków, od których wzięła się nazwa miasteczka. Park centralny przypominał mi bardzo Meridę, z tymi białymi kolumnadami wokół. Żółto – czerwona ( tak dla odmiany ) katedra nie powalała na kolana, chociaż była całkiem ładna. Idąc dalej szlakiem kościołów zaliczyliśmy Iglesia del Carmen, Templo de Santa Lucia i San Francisco, po czym wspięliśmy się na wzgórze do Iglesia de San Cristobal. Myślałam, że chociaż tutaj zobaczę cos wyjątkowego, ale może mam zbyt duże wymagania. Kolejny biało – czerwony kościół. Schodząc powrotem do centrum natrafiliśmy na obchody jakiegoś święta. Niestety, nie zrozumiałam jakiego. Na przystrojonych wozach siedziały Małe dzieci i rozrzucały słodycze, a między nimi tańczyli przebrani ludzie. Ciekawe, co to miało symbolizować.

Tymczasem poszliśmy do ostatniego punktu naszej wycieczki – kolejnego wzgórza z Iglesia de Guadalupe. Przynajmniej trochę się rozgrzaliśmy. Zjedliśmy obiad w mini barze z dwoma stolikami i już prawie musieliśmy zbierać się na autobus do Palenque. Pozostała mi jeszcze odrobina czasu na polowanie z aparatem na moje ulubione kolibry. Złośliwie uciekały przede mną z jednej strony drzewa na drugą, więc miałam trochę ruchu, ale w końcu udało mi się uchwycić jednego przy wiszących kwiatach.

San Cristobal i Palenque dzielą trzy godziny jazdy busem. Niestety, w ostatnich dniach na tej trasie spalono dwa autokary wiozące turystów, więc ta droga była niedostępna. Musieliśmy jechać bardzo na około i zajęło nam to 8 godzin. Do Palenque dotarliśmy późnym wieczorem i zamarzliśmy w prawdziwy zimowy sen o temperaturze niewiele powyżej zera.

Kolejnego dnia idąc na śniadanie zauważyliśmy biuro turystyczne. Chciałam porównać ceny wycieczki do wodospadów Agua Azul i okazało się, że mają je dużo tańsze niż zarezerwowaliśmy poprzedniej nocy. Wysłałam Alberto by odwołał wcześniejszą umowę, a sama kupiłam tańszy wariant. Nieźle chcieli nas okantować, biednych naiwnych turystów.

Po południu zabrano nas do 30 metrowego Misol Ha, pierwszego z wodospadów. Najpierw pochodziliśmy trochę po ścieżynkach, aż dotarliśmy za taflę wody. Nigdy jeszcze nie byłam za kaskadą, kojarzyło mi się to tylko z filmami. Gdy poszliśmy głębiej, zaproponowano nam wizytę w mini jaskini. Uzbrojeni w latarki, balansowaliśmy na deskach i wystających skałkach. Sama trasa była ciekawsza niż finisz, prawie nic nie było widać – prócz wiszących głową w dół nietoperzy. Po przechadzce postanowiłam orzeźwić się trochę przy wodospadzie, bałam się jednak podpływać zbyt blisko.

Na zbiórce dowiedzieliśmy się, że niestety droga do Agua Azul jest zablokowana i nie można tam dojechać. Tak, zawsze musi coś pójść nie tak. Byłam nieźle wkurzona. W zamian za to, kierowca zabrał nas do wodospadu Roberto Barrios.

Na miejscu okazało się, że nie jest aż tak tragicznie. Zespół sześciu wodospadów był bardzo różnorodny. Niektóre z nich były zachwycające, inne przeciętne. Pod jednym z nich, mimo, że był zacieniony, udało mi się wymasować plecy i nie zginąć pod naporem wody. Nawet namówiłam Alberto, żeby mi towarzyszył. Po drugim udało mi się pospacerować. Wyrzeźbiono w nim nawet cos w rodzaju schodków. Bardzo przyjemnie było tak siedzieć na szczycie skały i czuć jak strumień omywa ciało, a z nieba leje się żar. Alberto został oczywiście na brzegu, ale mogłam stąd obserwować mojego przystojnego męża. Gdy dotarłam do kolejnej kaskady, nie było innego wyjścia – musiałam skoczyć w dół. Bardzo się bałam, więc pozwoliłam całej grupce dzieciaków zrobić to przede mną, zanim odważyłam się zaryzykować. W końcu jednak było warto. Po wysuszeniu, przyszła pora na powrót do Palenque.


Zdołaliśmy się zaprzyjaźnić z parą starszych Kanadyjczyków, z którymi dzieliliśmy domek, więc poszliśmy razem zjeść kolację. Restauracja którą wybrali, była wyludniona. W końcu mieszkaliśmy w dżungli, więc klienteli nie było zbyt wiele, tylko turyści z okolicznych hoteli. Posiedzieliśmy do późna, poruszając przeróżne interesujące tematy, potem wypiliśmy jeszcze piwko przed domkiem i poszliśmy spać. Tym razem poprosiliśmy o dodatkowe koce, więc jakoś zdołaliśmy przetrwać. Oczywiście z każdej strony było słychać wyjce, ale w końcu sama chciałam mieszkać wśród przyrody. Tylko ciężko było rozróżnić ich pomruki. Już zaczęliśmy sobie wyobrażać, że to jaguary krążą wokół naszej chatki. Nie odważyliśmy się wyjść do toalety.

Ostatni dzień w Chiapas trzeba było poświęcić na największa atrakcję – zwiedzanie zespołu archeologicznego Palenque. Ruiny miasta majów wyrastają pośrodku dżungli. Najbardziej znaną budowlą jest Świątynia Inskrypcji, jednak nie wolno nam było się na nią wspinać. Cały teren jest bardzo rozległy, więc warto zarezerwować sobie parę godzin na jego zwiedzanie. Znajduje się tu kilka różnorodnych świątyń i ruiny pałacu. Myślałam, że po zwiedzeniu Chichen Itzy, Palenque nie zrobi na mnie aż takiego wrażenia. Okazało się, że byłam w błędzie. Bujna roślinność, bliskość iguan i pokrzykiwania małp wzmocniły jeszcze efekt. Idąc jedną ze ścieżek, dotarliśmy także do wodospadu i dalej do muzeum.



Pora było zakończyć przygodę w Chiapas. Po południu wsiedliśmy do busa jadącego do Villahermosa w Tabasco.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz