Do
San Cristóbal przyjechaliśmy wieczorem. Wzięliśmy taksówkę, zostawiliśmy nasze
rzeczy w hostelu i poszliśmy do centrum. Mimo chłodnego powietrza, w mieście
było bardzo wielu ludzi. Atmosfera wakacji wisiała w powietrzu, aż chciało się
po prostu być i tworzyć ten niepowtarzalny klimat. Wokół unosiły się zapachy
meksykańskiej kuchni. Daliśmy się skusić na tamale, ale niestety nadzienia było
jak na lekarstwo. Pobłądziliśmy trochę wśród kolorowych uliczek, aż znalazłam
churros, niestety nie miałam szczęścia do jedzenia tego dnia – były już całkiem
zimne.
Po
powrocie do hostelu zaszyliśmy się pod kocem. Między framugą a drzwiami były
szpary wielkości pół centymetra, a na dworze pięć stopni. Nie muszę chyba
dodawać, że w Meksyku nie używają ogrzewania. Tak więc nałożyliśmy wszelkie
możliwe warstwy ciuchów i staraliśmy się zasnąć.
Po
raz kolejny gorący Meksyk zrobił mi psikusa. Zadawałam sobie pytanie, czy
spędzę chociaż jedną ciepłą noc na tej wycieczce? Wzięłam Alberto by obejrzeć
miasto w blasku niegrzejącego słońca. Najpierw poszliśmy do biało- czerwonego
kościółka na wzgórzu. Potem przecisnęliśmy się przez market z rękodziełami (
jeśli ktoś jeszcze w to wierzy) i dotarliśmy do Kościoła Santo Domingo.
Nareszcie trochę bogatsza architektura, pełna detali i zdobień, ale tylko z
zewnątrz. W środku wszystkie te obiekty zdają się być prawie takie same. W
porównaniu z wnętrzami europejskich sanktuariów wypadają blado i ubogo.
Potwierdzeniem tej reguły zdaje się być Kościół Meksykanów. Trafiając przed
jego fasadę, zastanawialiśmy się, czy to nie przypadkiem kościółek na wzgórzu,
w którym już byliśmy. Porównując ze zdjęciem, stwierdziliśmy, że jednak jest
trochę inny.
Niezniechęceni
szliśmy dalej do deptaku, wśród licznych restauracji i kolorowych domków, od
których wzięła się nazwa miasteczka. Park centralny przypominał mi bardzo
Meridę, z tymi białymi kolumnadami wokół. Żółto – czerwona ( tak dla odmiany )
katedra nie powalała na kolana, chociaż była całkiem ładna. Idąc dalej szlakiem
kościołów zaliczyliśmy Iglesia del Carmen, Templo de Santa Lucia i San
Francisco, po czym wspięliśmy się na wzgórze do Iglesia de San Cristobal.
Myślałam, że chociaż tutaj zobaczę cos wyjątkowego, ale może mam zbyt duże
wymagania. Kolejny biało – czerwony kościół. Schodząc powrotem do centrum
natrafiliśmy na obchody jakiegoś święta. Niestety, nie zrozumiałam jakiego. Na
przystrojonych wozach siedziały Małe dzieci i rozrzucały słodycze, a między
nimi tańczyli przebrani ludzie. Ciekawe, co to miało symbolizować.
Tymczasem
poszliśmy do ostatniego punktu naszej wycieczki – kolejnego wzgórza z Iglesia
de Guadalupe. Przynajmniej trochę się rozgrzaliśmy. Zjedliśmy obiad w mini
barze z dwoma stolikami i już prawie musieliśmy zbierać się na autobus do
Palenque. Pozostała mi jeszcze odrobina czasu na polowanie z aparatem na moje
ulubione kolibry. Złośliwie uciekały przede mną z jednej strony drzewa na drugą,
więc miałam trochę ruchu, ale w końcu udało mi się uchwycić jednego przy
wiszących kwiatach.
San
Cristobal i Palenque dzielą trzy godziny jazdy busem. Niestety, w ostatnich
dniach na tej trasie spalono dwa autokary wiozące turystów, więc ta droga była
niedostępna. Musieliśmy jechać bardzo na około i zajęło nam to 8 godzin. Do
Palenque dotarliśmy późnym wieczorem i zamarzliśmy w prawdziwy zimowy sen o
temperaturze niewiele powyżej zera.
Kolejnego
dnia idąc na śniadanie zauważyliśmy biuro turystyczne. Chciałam porównać ceny wycieczki
do wodospadów Agua Azul i okazało się, że mają je dużo tańsze niż zarezerwowaliśmy
poprzedniej nocy. Wysłałam Alberto by odwołał wcześniejszą umowę, a sama
kupiłam tańszy wariant. Nieźle chcieli nas okantować, biednych naiwnych
turystów.
Po
południu zabrano nas do 30 metrowego Misol Ha, pierwszego z wodospadów. Najpierw
pochodziliśmy trochę po ścieżynkach, aż dotarliśmy za taflę wody. Nigdy jeszcze
nie byłam za kaskadą, kojarzyło mi się to tylko z filmami. Gdy poszliśmy
głębiej, zaproponowano nam wizytę w mini jaskini. Uzbrojeni w latarki,
balansowaliśmy na deskach i wystających skałkach. Sama trasa była ciekawsza niż
finisz, prawie nic nie było widać – prócz wiszących głową w dół nietoperzy. Po
przechadzce postanowiłam orzeźwić się trochę przy wodospadzie, bałam się jednak
podpływać zbyt blisko.
Na
zbiórce dowiedzieliśmy się, że niestety droga do Agua Azul jest zablokowana i
nie można tam dojechać. Tak, zawsze musi coś pójść nie tak. Byłam nieźle
wkurzona. W zamian za to, kierowca zabrał nas do wodospadu Roberto Barrios.
Na
miejscu okazało się, że nie jest aż tak tragicznie. Zespół sześciu wodospadów
był bardzo różnorodny. Niektóre z nich były zachwycające, inne przeciętne. Pod
jednym z nich, mimo, że był zacieniony, udało mi się wymasować plecy i nie
zginąć pod naporem wody. Nawet namówiłam Alberto, żeby mi towarzyszył. Po
drugim udało mi się pospacerować. Wyrzeźbiono w nim nawet cos w rodzaju
schodków. Bardzo przyjemnie było tak siedzieć na szczycie skały i czuć jak
strumień omywa ciało, a z nieba leje się żar. Alberto został oczywiście na
brzegu, ale mogłam stąd obserwować mojego przystojnego męża. Gdy dotarłam do
kolejnej kaskady, nie było innego wyjścia – musiałam skoczyć w dół. Bardzo się bałam,
więc pozwoliłam całej grupce dzieciaków zrobić to przede mną, zanim odważyłam się
zaryzykować. W końcu jednak było warto. Po wysuszeniu, przyszła pora na powrót
do Palenque.
Zdołaliśmy
się zaprzyjaźnić z parą starszych Kanadyjczyków, z którymi dzieliliśmy domek,
więc poszliśmy razem zjeść kolację. Restauracja którą wybrali, była wyludniona.
W końcu mieszkaliśmy w dżungli, więc klienteli nie było zbyt wiele, tylko
turyści z okolicznych hoteli. Posiedzieliśmy do późna, poruszając przeróżne
interesujące tematy, potem wypiliśmy jeszcze piwko przed domkiem i poszliśmy
spać. Tym razem poprosiliśmy o dodatkowe koce, więc jakoś zdołaliśmy przetrwać.
Oczywiście z każdej strony było słychać wyjce, ale w końcu sama chciałam
mieszkać wśród przyrody. Tylko ciężko było rozróżnić ich pomruki. Już
zaczęliśmy sobie wyobrażać, że to jaguary krążą wokół naszej chatki. Nie
odważyliśmy się wyjść do toalety.
Ostatni
dzień w Chiapas trzeba było poświęcić na największa atrakcję – zwiedzanie zespołu
archeologicznego Palenque. Ruiny miasta majów wyrastają pośrodku dżungli.
Najbardziej znaną budowlą jest Świątynia Inskrypcji, jednak nie wolno nam było się
na nią wspinać. Cały teren jest bardzo rozległy, więc warto zarezerwować sobie
parę godzin na jego zwiedzanie. Znajduje się tu kilka różnorodnych świątyń i
ruiny pałacu. Myślałam, że po zwiedzeniu Chichen Itzy, Palenque nie zrobi na mnie
aż takiego wrażenia. Okazało się, że byłam w błędzie. Bujna roślinność,
bliskość iguan i pokrzykiwania małp wzmocniły jeszcze efekt. Idąc jedną ze
ścieżek, dotarliśmy także do wodospadu i dalej do muzeum.
Pora
było zakończyć przygodę w Chiapas. Po południu wsiedliśmy do busa jadącego do
Villahermosa w Tabasco.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz