wtorek, 9 sierpnia 2011

Sto lat temu - Wiedeń, Monachium i tajemnicze T.

Kolejny wyjazd, tym razem do Sankt Poelten w Austrii. Udało mi się znaleźć nocleg na CS. Pracowałam kilka dni na festiwalu open air, co chwilę zmieniając miejscówkę. Raz upały nie do zniesienia, za chwilę ulewny deszcz, a my staliśmy wystawieni na łaskę i niełaskę pogody. Tym razem szefowa była z nami, więc nie było mowy o zdezerterowaniu. Jednego dnia skończyliśmy bardzo późno, a ja zgubiłam się w mieście. Zatrzymałam jedyne przejeżdżające auto i zapytałam o drogę. W środku siedziało trzech facetów i powiedzieli, że mogą mnie podwieźć. Hm, ryzykownie i głupie... Jasne, czemu nie! Na szczęście, dowieźli mnie na miejsce i ostatecznie nic się nie stało.

Po zakończonym festiwalu pora była na zwiedzanie Wiednia. Władowałam się z całym moim bagażem do pociągu i próbowałam dodzwonić się do mojego kolejnego hosta. Nic z tego. Nie wiem, co było nie tak, ale w końcu siedzący koło mnie chłopak zadzwonił ze swojej komórki i udało nam się umówić na spotkanie. Wysiedliśmy z pociągu i trzeba było jakoś kupić bilet na tramwaj. Spojrzałam podejrzliwie na stojąca maszynę. Zupełnie nie wiedziałam, jaki bilet kupić i jak się obsługuje to ustrojstwo. W Polsce jeszcze czegoś takiego nie było. Mój wybawca zauważył co się dzieje i mi pomógł. Mało tego, powiedział, że pojedzie ze mną na miejsce spotkania, żebym się nie zgubiła. Porozmawialiśmy sobie trochę i wymieniliśmy numerami telefonu. Może pozwiedzamy sobie razem, Filip jest nowy w Wiedniu.

Tymczasem wraz z moim nowym hostem Christopherem i dwoma innymi dziewczynami poszliśmy w miasto.  Najpierw pstryknęliśmy sobie kilka fotek przed Hofburgiem, a potem Katedrą Św. Szczepana. Postanowiliśmy wdrapać się na jej wieżę, by móc podziwiać miasto z innej perspektywy. 

Potem przyszedł czas na Kościół św. Piotra, chyba najładniejszą budowlę w całym Wiedniu.  Tuż przed wejściem srebrzy się pseudo-stawek, który przy tej temperaturze  jest nie tylko ozdobą, ale jak najbardziej pożądaną ochłodą. 

Dziewczyny musiały już iść na pociąg, więc kontynuowaliśmy sami. Kris zabrał mnie przed budynek secesyjny, ale mnie bardziej interesowały różnokolorowe kanapy wystawione na środku placu. Stamtąd zobaczyłam domek z hamakami. Nie musiałam długo namawiać Krisa  na odpoczynek właśnie tam.

Po chwili wytchnienia dla nóg i głowy, ruszyliśmy do parlamentu i pod Kościół Wotywny. Piękna budowla, a przed nią rozstawione leżaki. Wiedeń zaskoczył mnie otwartością i pomysłami. Nie znałam czegoś takiego z Polski. Podejrzewam, że w tych miejscach „odpoczywaliby” sami bezdomni lub pijacy. Ponadto w wielu miejscach zbudowane były wodotryski z których można było pić bez obawy lub napełnić pustą butelkę.

Wieczorem Kris i jego znajomi  upiekli strudel jabłkowy i usmażyli sznycle wiedeńskie. Mimo tych smakołyków, humor mi nie dopisywał. Miałam problemy z zazdrosnym chłopakiem, więc wolałam posiedzieć w samotności i poprzeżywać trochę.

Drugiego dnia zostałam pozostawiona sama sobie.  Miałam w planach zwiedzanie Belwederu. Znajdują się tam dwa budynki. Między Belwederem Górnym i Dolnym rozpościerają się piękne, kolorowe ogrody z białymi posągami. We wnętrzach mieszczą się galerie sztuki, a że nie jestem koneserem…

Potem przyszedł czas na Schonbrunn, pałac księżniczki Sisi. Komnaty robiły duże wrażenie, może dlatego, że lubię oglądać wystrój wnętrz, czy to zamków, czy pałaców. Lubię wyobrażać sobie, jakby to było żyć w tych pokojach, co byłoby poręczne, a co denerwujące. Ogromne połacie zieleni i kwiatów oddzielają pałac od gloriety, z której wierzchołka można podziwiać panoramę Wiednia. Upał i przemierzone kilometry dały mi się we znaki, więc wróciłam do domu by trochę odpocząć.


Pod wieczór byłam umówiona z Filipem. Poszliśmy pod operę i okazało się, że właśnie trwa festiwal operowy. Usadowiliśmy się wśród zieleni, słuchaliśmy muzyki i chłonęliśmy atmosferę. Wielu sprzedawców rozstawiło stragany z napojami i jedzeniem. Uwielbiam takie inicjatywy. Aż nie chciało się wracać do domu. Spędziliśmy razem świetny wieczór.

Następnego dnia chciałam po prostu pospacerować po mieście. Poszłam jeszcze raz obejrzeć na spokojnie Kościół Wotywny, ratusz, operę, parlament, Pałac Habsburgów i katedrę. A potem – nad Dunaj, trochę popływać. Kris i jego koleżanka dołączyli do mnie później.

Wieczorem znowu postanowiłam spotkać się z Filipem. Poszliśmy na wiedeński Prater. Już sama atmosfera wprawiała w podniecenie. Myślałam, że pozostanę przy roli obserwatora, ale Filip się uparł i zaprosił na jedną z karuzel. Ale było fajnie! Ostatnio byłam w parku rozrywki jak miałam 16 lat, więc miło było przypomnieć sobie to uczucie, gdy wznosisz się w powietrze i wirujesz dookoła. Oczywiście, bez przesady, w końcu mam chorobę lokomocyjną. Po małym zastrzyku adrenaliny nie chciało się przerywać zabawy. Żeby trochę ochłonąć, poszliśmy pod Hundertwasserhaus. Czemu chciałam go zobaczyć? Może dlatego, że uczyłam się o nim w szkole i nie wierzyłam wtedy, że jest prawdziwy? Kompleks mieszkaniowy wyróżnia się mieszaniną kolorów i zastosowaniem wielu krzywych. Wyglądał, jakby ktoś dał dwuletniemu dziecku farbki i poprosił, by pokolorowało wzdłuż linii. Wkomponowano tu także wiele roślin, by tworzyły z budynkiem jednolitą całość. Czas leci, trzeba było już wracać do domu.

Nazajutrz Filip miał wolne, więc poszliśmy na kawę wiedeńską. Kiedy zabrałam się za jej słodzenie, podeszła kelnerka i niezbyt subtelnie odebrała mi cukierniczkę. Czy to znak, bym przeszła na dietę, czy może sprofanowałam ich cudowny napój? Pokręciliśmy się trochę po mieście i odwiedziliśmy muzeum historii naturalnej. Niestety, przyszedł czas by się rozstać. Musiałam jeszcze złapać pociąg do Monachium.

W drodze na kolejny event postanowiłam zahaczyć o ponoć najładniejsze bawarskie miasto. Wszystkie tobołki zostawiłam na dworcu. Nie miałam zbyt wiele czasu. Zaczęłam od średniowiecznej bramy Karlstor i skierowałam w kierunku Frauenkirche. Tak bardzo chciałam zobaczyć ten kościół, a okazało się, że jest w remoncie i nie wygląda tak okazale jak zwykle. 


Potem podreptałam do neogotyckiego Nowego Ratusza. Przypominał mi odrobinę ten z Hamburga, nie wiem czy słusznie.  

Klucząc po starym mieście dotarłam do kolejnego kościoła – Peterskirche.  Nie miałam wiele czasu, więc pognałam do Alter Hof. Bardzo chciałam zobaczyć te średniowieczne budowle, ale oczywiście, były w remoncie. Mogłam wejść do środka, ale z zewnątrz przykryte były białymi płachtami. Jak pech, to pech. Będę musiała jeszcze tu wrócić. Zapłaciłam za bilet i wpełzłam do wnętrza, chroniąc się przed upałem. Jak zwykle najbardziej podobały mi się ogrody i kaplica.

Pomaszerowałam dalej do żółtego Kościoła Teatynów, ale miałam już ochotę odetchnąć od sierpniowej gorączki. 

Poszłam na spacer do Hofgarten i do ogromnego Ogrodu Angielskiego. Wciąż miałam trochę czasu do umówionego spotkania z moim byłym hostem z Friedrishafen. Mijałam strumyczki i jeziorko, a atmosfera wakacji  udzielała się każdemu, kto przekroczył granice parku, jak za dotknięciem magicznej różdżki. Nie ukrywajmy, ja prawie ciągle mam wolne.  Udało mi się dotrzeć aż do chińskiej pagody, zanim musiałam zawrócić na umówione miejsce.

Josha zjawił się punktualnie. Ucieszyliśmy się na swój widok. Dobrze czuliśmy się w swoim towarzystwie. Poszliśmy na typowo bawarskiego ( jakbym nie słyszała tego samego o Austrii) sznycla. Mój ex host próbował namówić mnie do rozmowy po niemiecku, ale nie dałam się sprowokować. Po smacznym obiadku rozsiedliśmy się na trawniku przed budynkiem Glyptotheku, ulubionym miejscu Joshy i rozkoszowaliśmy się łagodniejącym popołudniowym słońcem.  A wieczorem wyruszyłam w dalszą drogę do zapyziałej wioski T.
Dotarłam tam tuż przed północą. Podczas przesiadki jakaś pani z dziećmi pomogła władować mi bagaże do pociągu, więc skorzystałam z okazji i zapytałam, czy nie zna numeru do taksi, bo nie wiedziałam, jak mam się dostać na pole namiotowe. Uśmiechnęła się tylko i wyjaśniła, że to prawdziwa wiocha i nie ma tam nic takiego. Zaproponował mi za to, że mnie podwiezie, bo ma auto. Rzadko się zdarza spotkać tak uczynnych ludzi.


Wydawałoby się, że koniec sierpnia to całkiem znośna pora na wypad pod namiot. Niestety, noce były tak zimne, że ciężko się zasypiało, natomiast we dnie słońce paliło niemiłosiernie. Oczywiście, nie mieliśmy żadnego zadaszenia. Nie wiadomo co było gorsze – później przyszedł deszcz, podczas którego szefowa kazała nam masować… Żenada. Poznałam kilku ludzi, którzy zaproponowali mi przelot samolotem ultralight za darmo. Bardzo się ucieszyłam i postanowiłam przeznaczyć na to moją przerwę. Niestety, szefowa nie wyraziła na to zgody i musiałam pożegnać się z moją przygodą. Po całodziennej pracy w deszczu i palącym słońcu czas na lodowaty prysznic pod gołym niebem  i ciężko przychodzący sen w zimnym namiocie. Uwielbiam tę robotę…

sierpień 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz