Wreszcie nadeszła upragniona sobota. Zebraliśmy się rano do
miasta i pognaliśmy na zwiedzanie parlamentu. Jakie było moje zdziwienie gdy
odkryliśmy, że limitowane 30 osób już dawno wyczekuje w kolejce. Niestety, nie
dało się nic zrobić. Miałam wyjątkowego pecha do zwiedzania obiektów
zamkniętych na tej wycieczce. To pewnie przez to, że nie padało… Po tym
niepowodzeniu poszliśmy do marketu upolować coś na grilla. Po drodze
zobaczyliśmy, że na przystanku ludzie są jakoś dziwnie podekscytowani.
Podeszliśmy bliżej i okazało się, że w jednej ze ścianek jest kamera i można
zobaczyć siebie w scenerii bajkowej, z fruwającymi motylkami i kolorowymi
kwiatkami.
BBQ mieliśmy robić na wyspie Hovedoya. Mogliśmy tam dopłynąć
korzystając z normalnego biletu komunikacji miejskiej, więc zrobiliśmy sobie
mini rejs. Wyruszyliśmy z portu w nowoczesnej dzielnicy Aker Brygge. W gratisie
dostaliśmy piękną panoramę centrum z perspektywy wody. Wow.
Na wyspie głównej umówiliśmy się z Octavio i jego córeczką. Niemal prawie na
samym brzegu stały ruiny starego klasztoru. Zachowała się jeszcze wieża, na
którą oczywiście musiałam wleźć. Została nam jeszcze godzina do spotkania, więc
pobuszowaliśmy sobie po lesie, wspinaliśmy się na skały i gubiliśmy się wśród
gęstwiny. Nieraz musieliśmy zawracać z nagle kończącej się ścieżki lub wdrapywać
się po stromych wzniesieniach. Las wyścielały malutkie białe kwiaty, a za parę
dni miały rozkwitnąć konwalie. Szkoda, że wtedy już mnie tam nie było.
Zmęczeni, lecz zadowoleni, poszukaliśmy najlepszego kawałka plaży.
Niedługo potem dołączył octavo i jego pociecha. Umieraliśmy już
z głodu, więc czekaliśmy na grilla z cieknącą ślinką. W menu była kiełbaska w
tortilli z sosem bbq i prażoną cebulką. Pycha, taki mix meksykańsko-norweski. Popluskałam
się trochę z małą, powypoczywaliśmy i przyszedł czas na spanie malucha.
Ja jeszcze nie byłam zmęczona, więc wywlekłam Alberto na
spacer wzdłuż rzeki Aker. To jest mniej więcej 8 kilometrów wędrówki z
malowniczymi mostkami, wodospadami i domkami. Wiedzie ona aż do jeziora
Maridalsvannet. Nie muszę chyba dodawać, że pod koniec już tylko powłóczyłam
nogami, a mieszanka grillowa zrobiła w moim żołądku rewolucję. Trwało to dłużej
niż myślałam, ale w końcu dotarliśmy do celu. Szkoda, że jezioro było
ogrodzone, ale mimo to miło było popatrzeć. Po powrocie do domu padłam jak
zabita, nawet nie miałam siły na pogaduchy.
Niedziela zaczęła się od szybkiego pakowania. Wiedziałam, że
potem nie będzie na to czasu. Nie mieliśmy zbyt wielu planów. Pojechaliśmy na
wyspę Malmoya, ponoć o unikalnej przyrodzie. Natrudziliśmy się przy znalezieniu
autobusu, ale w końcu się udało. Otoczenie całkiem sympatyczne, ale poprzednie
miejsca wywarły na nas większe wrażenie. Próbowaliśmy obejść wyspę dookoła, ale
niestety było tam wiele prywatnych posesji. Przedzieraliśmy się przez skały,
ale w końcu musieliśmy się poddać i iść zwykłą drogą. Domy które tam stały były
niesamowicie bogate. Zastanawialiśmy się, kto tam mieszka.
Po spacerze wciąż
mieliśmy trochę czasu, więc poszliśmy dokładniej obejrzeć dzielnicę Aker Brygge.
Ciekawa architektonicznie, ale przepełniona ludźmi. Poszłam tam w poszukiwaniu
sztucznej plaży miejskiej – i znalazłam. Kilka metrów żwiru i małe dzieci
moczące nogi. Też postanowiłam się chwilkę ochłodzić. Niedługo musieliśmy
wracać, by przyrządzić mięso z renifera na obiad. Niestety, dla mojego
niewytrawnego podniebienia smakowało jak wołowina, tylko że cena była
kilkakrotnie wyższa…
Przyszedł czas na pożegnanie. Bez żadnych problemów dotarliśmy
na lotnisko i wróciliśmy do szarej rzeczywistości.
Maj 2016