wtorek, 31 maja 2016

Oslo, dzien 3 i 4


Wreszcie nadeszła upragniona sobota. Zebraliśmy się rano do miasta i pognaliśmy na zwiedzanie parlamentu. Jakie było moje zdziwienie gdy odkryliśmy, że limitowane 30 osób już dawno wyczekuje w kolejce. Niestety, nie dało się nic zrobić. Miałam wyjątkowego pecha do zwiedzania obiektów zamkniętych na tej wycieczce. To pewnie przez to, że nie padało… Po tym niepowodzeniu poszliśmy do marketu upolować coś na grilla. Po drodze zobaczyliśmy, że na przystanku ludzie są jakoś dziwnie podekscytowani. Podeszliśmy bliżej i okazało się, że w jednej ze ścianek jest kamera i można zobaczyć siebie w scenerii bajkowej, z fruwającymi motylkami i kolorowymi kwiatkami.

BBQ mieliśmy robić na wyspie Hovedoya. Mogliśmy tam dopłynąć korzystając z normalnego biletu komunikacji miejskiej, więc zrobiliśmy sobie mini rejs. Wyruszyliśmy z portu w nowoczesnej dzielnicy Aker Brygge. W gratisie dostaliśmy piękną panoramę centrum z perspektywy wody. Wow.




Na wyspie głównej umówiliśmy się z  Octavio i jego córeczką. Niemal prawie na samym brzegu stały ruiny starego klasztoru. Zachowała się jeszcze wieża, na którą oczywiście musiałam wleźć. Została nam jeszcze godzina do spotkania, więc pobuszowaliśmy sobie po lesie, wspinaliśmy się na skały i gubiliśmy się wśród gęstwiny. Nieraz musieliśmy zawracać z nagle kończącej się ścieżki lub wdrapywać się po stromych wzniesieniach. Las wyścielały malutkie białe kwiaty, a za parę dni miały rozkwitnąć konwalie. Szkoda, że wtedy już mnie tam nie było. Zmęczeni, lecz zadowoleni, poszukaliśmy najlepszego kawałka plaży.

Niedługo potem dołączył octavo i jego pociecha. Umieraliśmy już z głodu, więc czekaliśmy na grilla z cieknącą ślinką. W menu była kiełbaska w tortilli z sosem bbq i prażoną cebulką. Pycha, taki mix meksykańsko-norweski. Popluskałam się trochę z małą, powypoczywaliśmy i przyszedł czas na spanie malucha.

Ja jeszcze nie byłam zmęczona, więc wywlekłam Alberto na spacer wzdłuż rzeki Aker. To jest mniej więcej 8 kilometrów wędrówki z malowniczymi mostkami, wodospadami i domkami. Wiedzie ona aż do jeziora Maridalsvannet. Nie muszę chyba dodawać, że pod koniec już tylko powłóczyłam nogami, a mieszanka grillowa zrobiła w moim żołądku rewolucję. Trwało to dłużej niż myślałam, ale w końcu dotarliśmy do celu. Szkoda, że jezioro było ogrodzone, ale mimo to miło było popatrzeć. Po powrocie do domu padłam jak zabita, nawet nie miałam siły na pogaduchy.


Niedziela zaczęła się od szybkiego pakowania. Wiedziałam, że potem nie będzie na to czasu. Nie mieliśmy zbyt wielu planów. Pojechaliśmy na wyspę Malmoya, ponoć o unikalnej przyrodzie. Natrudziliśmy się przy znalezieniu autobusu, ale w końcu się udało. Otoczenie całkiem sympatyczne, ale poprzednie miejsca wywarły na nas większe wrażenie. Próbowaliśmy obejść wyspę dookoła, ale niestety było tam wiele prywatnych posesji. Przedzieraliśmy się przez skały, ale w końcu musieliśmy się poddać i iść zwykłą drogą. Domy które tam stały były niesamowicie bogate. Zastanawialiśmy się, kto tam mieszka. 


Po spacerze wciąż mieliśmy trochę czasu, więc poszliśmy dokładniej obejrzeć dzielnicę Aker Brygge. Ciekawa architektonicznie, ale przepełniona ludźmi. Poszłam tam w poszukiwaniu sztucznej plaży miejskiej – i znalazłam. Kilka metrów żwiru i małe dzieci moczące nogi. Też postanowiłam się chwilkę ochłodzić. Niedługo musieliśmy wracać, by przyrządzić mięso z renifera na obiad. Niestety, dla mojego niewytrawnego podniebienia smakowało jak wołowina, tylko że cena była kilkakrotnie wyższa…


Przyszedł czas na pożegnanie. Bez żadnych problemów dotarliśmy na lotnisko i wróciliśmy do szarej rzeczywistości.

Maj 2016

Oslo, dzień 1

Długo wyczekiwana wycieczka do Oslo. Stres już od samego rana. Spakowani i najedzeni wyszliśmy na przystanek. Po drodze przypomniało mi się, że nie wzięłam jedzenia ani paszportu. Do odjazdu autobusu brakowało 5 minut. Wracać czy nie? Nie byłam pewna, czy do Norwegii można się dostać na dowód osobisty. Za namową męża zaryzykowałam, ale całą długą drogę na lotnisko ściskało mnie w żołądku. Uspokoiłam się dopiero za bramkami.  Około pierwszej dotarliśmy do Oslo. Mimo nieprzyjaznych prognoz wcale nie było zimno. Przypadkowo trafiliśmy w tramwaju na żonę Octavio – przyjaciela Alberto. Całe szczęście zaprowadziła nas do swojego mieszkania. Zostawiliśmy swoje rzeczy, nakarmiono nas przepysznym pesto z nasionami pinii i już ruszaliśmy na zwiedzanie miasta.

Zaczęliśmy od Damstreset Street, wąskiej uliczki  obsadzonej drewnianymi, kolorowymi domkami z XIX wieku. Dalej spacerowaliśmy do Kościoła Trójcy Świętej, ogromnej kopulastej świątyni. Czułam się tam wyjątkowo malutka. 


Nawet Katedra nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. Tak naprawdę to była dosyć banalna, ale z ciekawości weszliśmy do środka. Na miejscu okazało się, że odbywa się próba do koncertu instrumentów dętych, więc postanowiliśmy posłuchać. Siedziałam jak zaczarowana, gdy z fletów i piszczałek wydobyły się pierwsze dźwięki. Popłynęła baśniowa muzyka całkiem niepasująca do kościoła. I tak udało nam się zaoszczędzić 15 euro :P


Po koncercie powędrowaliśmy do jednego z symboli Oslo – Opery. Nowoczesny, przeszklony budynek niemal wyłania się z wód Oslofiordu. Wdrapaliśmy się na jego dach i łapaliśmy promienie słońca, ciesząc się panoramą. 


Spacerując wzdłuż brzegu dotarliśmy aż do Fortecy Akershus. Kiedyś znajdowało się tu więzienie. Nigdy nie mogłam pojąć, czemu przestępcy mają lepszy widok z okna niż uczciwi ludzie. Na zielonych wałach ustawiono przeróżne armaty, między którymi przewijały się tłumy ludzi. Można było stąd dojrzeć  czerwony ratusz – nasz kolejny cel. Niestety okazało się, że tego dnia odbywała się zamknięta impreza i nie wpuszczono nas do środka.


Idąc dalej dotarliśmy do żółtego, imponującego, rokokowego budynku Teatru Narodowego. Na placu tuż przed nim rozstawili się muzykanci. Wyciągnęli akordeon i organki i umilali czas przechodniom. Pstryknęliśmy fotkę przed ciekawą kulistą fontanną i ruszyliśmy dalej ku Pałacu Królewskiemu. Park pałacowy był idealnym miejscem do krótkiego odpoczynku i małej przekąski. Miło było powygrzewać się w słońcu, ale nie mieliśmy zbyt dużo czasu. Chciałam jeszcze zwiedzić Galerię Narodową, lecz niestety okazało się, że akurat tego dnia zamknęli wcześniej…



Niepocieszona poszłam w dół najbardziej znanej ulicy w Oslo – Karl Johan Gate. Mijaliśmy ładne budynki uniwersytetu, skwer Spikersuppa z sadzawkami i fontanną, aż w końcu dotarliśmy do Parlamentu. W jego centralnej części okrągli się rotunda, a tuż przed wejściem znajduje się balustrada. Już nie mogłam się doczekać wejścia do środka. Niestety, tego dnia było to niemożliwe. Mimo wieczornej godziny wciąż było jasno, a ja miałam nadal siły, więc wyciągnęłam Alberto do parku z najładniejszym ponoć widokiem na Oslofiord.  



Wzgórze Ekeberg kryje dziesiątki dziwnych, makabrycznych rzeźb. Stoi tu zielona kobieta, której można wysunąć pierś, kolano lub brzuch jak szufladę, szkielety, sikająca dziewczynka oraz telewizory z psychodelicznymi sekwencjami. Nie wiem, jaka matka bierze swoje dziecko do takiego parku. Bądź co bądź, widok z góry był naprawdę imponujący. Wieczorkiem wróciliśmy do domu, pogadaliśmy trochę z Octavio i wymęczeni poszliśmy spać.