niedziela, 26 czerwca 2016

Oslo, dzień 2

Piątek  rozpoczęliśmy od spaceru po Parku Królewskim. Mieliśmy po drodze, bo koniecznie chciałam zwiedzić ratusz od wewnątrz. Przeszliśmy koło teatru i poszukaliśmy dzwoneczka dla rodziców. Dotarliśmy do czerwonej brylastej budowli. Rzucił nam się w oczy piękny zegar słoneczny zamontowany na fasadzie. Podchodząc bliżej, mijaliśmy płaskorzeźby i obrazy przedstawiające początki historii Norwegii. W środku prawie każda z sal była malowana przez innego wybitnego artystę i odnosiła się do takiej czy innej legendy czy też zdarzenia prawdziwego. Niektóre z nich były naprawdę imponujące. Tak samo jak i widok z balkonu na port.


Stamtąd wsiedliśmy w autobus dowożący nas na półwysep Bygdoy. Zachwyciła nas piękna przyroda i ciekawe skaliste plaże. Wydawało się, jakby miały warstwy, jak przełamany wafelek. Zawędrowaliśmy aż do Pałacu Oscarshall, ale ten niestety był zamknięty, nie wiadomo dlaczego. Nieco zawiedziona, postanowiłam nadrobić to dalszą częścią programu.


Złapaliśmy autobus do słynnego Parku Vigelanda. Jakby ktoś nie zauważył, Norwedzy przejawiają niemalże chorobliwe zainteresowanie rzeźbą. Na każdym kroku czai się jakiś posąg, nie mówiąc już o ich trzech słynnych skupiskach. Wkraczaliśmy właśnie do jednego z nich. Nie wiem co pan Vigeland sobie myślał tworząc swoje dzieła, ale nagie postaci ludzkie ponad naturalnej wielkości w różnych kombinacjach nie przemówiło do mojego gustu. Ponadto wszędzie śmierdziało końskimi odchodami – czyżby naturalny nawóz dla kwiatków?



Po krótkim chilloucie ruszyliśmy na sam szczyt Holmenkollen. Szliśmy przez pagórki, podziwiając stare domy pokryte jakże ekologicznym i modnym teraz mchem. Mimo ponad 20 stopni znalazło się też trochę śniegu. Ciekawe, na jakiej wysokości się znajdowaliśmy. W końcu dostrzegliśmy upragnioną skocznię. Wdrapaliśmy się na samą górę, ale mimo iż nigdy nie miałam lęku wysokości, Alberto musiał trzymać mnie mocno. Ale się bałam! Mimo wszystko było warto, widoki na fiord i miasto były przecudne. 



Jakież było nasze zdziwienie, jak dojrzeliśmy również kolejną (tę sławną) skocznię. Oczywiście popędziliśmy tam w podskokach. Była o wiele większa, ale po doświadczeniach z poprzedniego obiektu wcale nie mieliśmy ochoty na nią wchodzić. Popatrzyliśmy sobie z dołu i ruszyliśmy do domu.



Strasznie zgłodnieliśmy, więc upichciłam na szybko spaghetti i tak relaksowaliśmy się na balkonie u Octavio do późnego wieczora. Trzeba było nabrać siły na następny dzień.

Maj 2016