Długo wyczekiwana wycieczka do Oslo. Stres już od samego
rana. Spakowani i najedzeni wyszliśmy na przystanek. Po drodze przypomniało mi
się, że nie wzięłam jedzenia ani paszportu. Do odjazdu autobusu brakowało 5
minut. Wracać czy nie? Nie byłam pewna, czy do Norwegii można się dostać na
dowód osobisty. Za namową męża zaryzykowałam, ale całą długą drogę na lotnisko
ściskało mnie w żołądku. Uspokoiłam się dopiero za bramkami. Około pierwszej dotarliśmy do Oslo. Mimo
nieprzyjaznych prognoz wcale nie było zimno. Przypadkowo trafiliśmy w tramwaju
na żonę Octavio – przyjaciela Alberto. Całe szczęście zaprowadziła nas do
swojego mieszkania. Zostawiliśmy swoje rzeczy, nakarmiono nas przepysznym pesto
z nasionami pinii i już ruszaliśmy na zwiedzanie miasta.
Zaczęliśmy od Damstreset Street, wąskiej uliczki obsadzonej drewnianymi, kolorowymi domkami z
XIX wieku. Dalej spacerowaliśmy do Kościoła Trójcy Świętej, ogromnej kopulastej
świątyni. Czułam się tam wyjątkowo malutka.
Nawet Katedra nie zrobiła na mnie
takiego wrażenia. Tak naprawdę to była dosyć banalna, ale z ciekawości
weszliśmy do środka. Na miejscu okazało się, że odbywa się próba do koncertu
instrumentów dętych, więc postanowiliśmy posłuchać. Siedziałam jak zaczarowana,
gdy z fletów i piszczałek wydobyły się pierwsze dźwięki. Popłynęła baśniowa
muzyka całkiem niepasująca do kościoła. I tak udało nam się zaoszczędzić 15
euro :P
Po koncercie powędrowaliśmy do jednego z symboli Oslo –
Opery. Nowoczesny, przeszklony budynek niemal wyłania się z wód Oslofiordu. Wdrapaliśmy
się na jego dach i łapaliśmy promienie słońca, ciesząc się panoramą.
Spacerując
wzdłuż brzegu dotarliśmy aż do Fortecy Akershus. Kiedyś znajdowało się tu
więzienie. Nigdy nie mogłam pojąć, czemu przestępcy mają lepszy widok z okna
niż uczciwi ludzie. Na zielonych wałach ustawiono przeróżne armaty, między
którymi przewijały się tłumy ludzi. Można było stąd dojrzeć czerwony ratusz – nasz kolejny cel. Niestety
okazało się, że tego dnia odbywała się zamknięta impreza i nie wpuszczono nas
do środka.
Idąc dalej dotarliśmy do żółtego, imponującego, rokokowego
budynku Teatru Narodowego. Na placu tuż przed nim rozstawili się muzykanci.
Wyciągnęli akordeon i organki i umilali czas przechodniom. Pstryknęliśmy fotkę
przed ciekawą kulistą fontanną i ruszyliśmy dalej ku Pałacu Królewskiemu. Park
pałacowy był idealnym miejscem do krótkiego odpoczynku i małej przekąski. Miło
było powygrzewać się w słońcu, ale nie mieliśmy zbyt dużo czasu. Chciałam
jeszcze zwiedzić Galerię Narodową, lecz niestety okazało się, że akurat tego
dnia zamknęli wcześniej…
Niepocieszona poszłam w dół najbardziej znanej ulicy w Oslo
– Karl Johan Gate. Mijaliśmy ładne budynki uniwersytetu, skwer Spikersuppa z
sadzawkami i fontanną, aż w końcu dotarliśmy do Parlamentu. W jego centralnej
części okrągli się rotunda, a tuż przed wejściem znajduje się balustrada. Już
nie mogłam się doczekać wejścia do środka. Niestety, tego dnia było to
niemożliwe. Mimo wieczornej godziny wciąż było jasno, a ja miałam nadal siły,
więc wyciągnęłam Alberto do parku z najładniejszym ponoć widokiem na
Oslofiord.
Wzgórze Ekeberg kryje
dziesiątki dziwnych, makabrycznych rzeźb. Stoi tu zielona kobieta, której można
wysunąć pierś, kolano lub brzuch jak szufladę, szkielety, sikająca dziewczynka
oraz telewizory z psychodelicznymi sekwencjami. Nie wiem, jaka matka bierze
swoje dziecko do takiego parku. Bądź co bądź, widok z góry był naprawdę
imponujący. Wieczorkiem wróciliśmy do domu, pogadaliśmy trochę z Octavio i
wymęczeni poszliśmy spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz