Piątek rozpoczęliśmy
od spaceru po Parku Królewskim. Mieliśmy po drodze, bo koniecznie chciałam
zwiedzić ratusz od wewnątrz. Przeszliśmy koło teatru i poszukaliśmy dzwoneczka
dla rodziców. Dotarliśmy do czerwonej brylastej budowli. Rzucił nam się w oczy
piękny zegar słoneczny zamontowany na fasadzie. Podchodząc bliżej, mijaliśmy
płaskorzeźby i obrazy przedstawiające początki historii Norwegii. W środku
prawie każda z sal była malowana przez innego wybitnego artystę i odnosiła się do
takiej czy innej legendy czy też zdarzenia prawdziwego. Niektóre z nich były naprawdę
imponujące. Tak samo jak i widok z balkonu na port.
Stamtąd wsiedliśmy w autobus dowożący nas na półwysep
Bygdoy. Zachwyciła nas piękna przyroda i ciekawe skaliste plaże. Wydawało się,
jakby miały warstwy, jak przełamany wafelek. Zawędrowaliśmy aż do Pałacu Oscarshall,
ale ten niestety był zamknięty, nie wiadomo dlaczego. Nieco zawiedziona,
postanowiłam nadrobić to dalszą częścią programu.
Złapaliśmy autobus do słynnego Parku Vigelanda. Jakby ktoś
nie zauważył, Norwedzy przejawiają niemalże chorobliwe zainteresowanie rzeźbą.
Na każdym kroku czai się jakiś posąg, nie mówiąc już o ich trzech słynnych
skupiskach. Wkraczaliśmy właśnie do jednego z nich. Nie wiem co pan Vigeland
sobie myślał tworząc swoje dzieła, ale nagie postaci ludzkie ponad naturalnej
wielkości w różnych kombinacjach nie przemówiło do mojego gustu. Ponadto
wszędzie śmierdziało końskimi odchodami – czyżby naturalny nawóz dla kwiatków?
Po krótkim chilloucie ruszyliśmy na sam szczyt Holmenkollen.
Szliśmy przez pagórki, podziwiając stare domy pokryte jakże ekologicznym i
modnym teraz mchem. Mimo ponad 20 stopni znalazło się też trochę śniegu.
Ciekawe, na jakiej wysokości się znajdowaliśmy. W końcu dostrzegliśmy
upragnioną skocznię. Wdrapaliśmy się na samą górę, ale mimo iż nigdy nie miałam
lęku wysokości, Alberto musiał trzymać mnie mocno. Ale się bałam! Mimo wszystko
było warto, widoki na fiord i miasto były przecudne.
Jakież było nasze
zdziwienie, jak dojrzeliśmy również kolejną (tę sławną) skocznię. Oczywiście popędziliśmy
tam w podskokach. Była o wiele większa, ale po doświadczeniach z poprzedniego
obiektu wcale nie mieliśmy ochoty na nią wchodzić. Popatrzyliśmy sobie z dołu i
ruszyliśmy do domu.
Strasznie zgłodnieliśmy, więc upichciłam na szybko spaghetti
i tak relaksowaliśmy się na balkonie u Octavio do późnego wieczora. Trzeba było
nabrać siły na następny dzień.
Maj 2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz